Przełamałem barierę dwudziestu czterech godzin! W końcu! Po kilku latach zmagań z Kieratem :)
Cieszę się jak dziecko, dorzucę więc jeszcze kilka wspomnień na gorąco.
Otóż... przypomnijcie sobie zejście z Łukowicy do drogi asfaltowej i potem podejście na Klończyk. Pomykam właśnie tą asfaltową drogą wypatrując ścieżki, która ma mnie wprowadzić na górę. Strumyk szemrze po prawej, potem przechodzi na lewą, wszystko gra... tylko tej ścieżki coś zbyt długo nie ma... A tu z naprzeciwka biegną latarki... i też lustrują zbocze Klończyka... Aha... tam też nie ma ścieżki (mistrzostwo dedukcji)... będzie się działo - pomyślałem. Ale za kilka metrów - jest! Pas trochę niższej trawy, jakby wyjeżdżony traktorem. Skręcam w lewo, kilka metrów, strumyk... Aha... nie ma mostka. Ze trzy metry szerokości... woda mniej więcej po kolana... Hmm... Dawno tego nie robiłem... a strumyk kusi. Głos wewnętrzny podpowiada: Yes! yes! yes - już tak dawno tego nie robiłeś! Głos wewnętrzny nie ma zwykle kłopotu z przekonaniem mnie. Kilka kroków - bulg, bulg, bulg - i jestem na drugim brzegu - jak za najlepszych czasów :) Ale... po drugiej stronie, to co wyglądało wcześniej na drogę, okazuje się być - a jakże - strumieniem, wesoło spływającym ze zbocza...
Yes, yes... powiedział głos...
I znowu mnie przekonał - przecież i tak byłem mokry.
Najpiękniejsze co może być na Kieracie - droga korytem strumienia w górę! Rewelacja! Polecam zawsze!
A na górze... (Uwaga!) ...lampiony ustawione wzdłuż drogi na punkt... nie wiem jak to zinterpretować:
królewskie przywitanie? królewski żart? :) w każdym razie - Jędruś jesteś wielki!
Fajnie zaplątałem się na dojściu do pk 11. Najpierw w Szczawie pomyliłem kładki przez rzeczkę, albo uliczki, sam nie wiem. W każdym razie, gdy wyszedłem trochę ponad zabudowania już wiedziałem, że to nie to, ale nie chciało mi się cofać o te pięćset metrów. Wymyśliłem więc wariant zastępczy przez Nową Cerlę, jednakowoż też coś przedobrzyłem, bo droga się skończyła i mogłem już tylko ciąć na azymut. Dobrzy ludzie udzielili mi po drodze kilku wskazówek... i po dłuższym czasie... no właśnie...
Wiedziałem, że do punktu mam jeszcze ze dwa kilometry, a tu: przyczepa kempingowa, obok ustawione bańki z wodą, kilkoro ludzi z daleka się do mnie śmieje.
Jakaś konkurencyjna impreza - pomyślałem, sporo się dzieje w okolicy...
Chciałem im nawet przybić piątkę, ale jedna z dziewczyn wyraźnie zaszła mi drogę i ręką uzbrojoną w perforator sięga po moją kartę...
Nie! Ja nie z tej imprezy...
...chciałem krzyknąć... gdy nagle kątem oka spostrzegłem żółty baner Kieratu...
...wtedy chciałem im jeszcze wytłumaczyć, że są w złym miejscu...
...że powinni być... no... w każdym razie nie tu...
...w ogóle... chciałem tupnąć i się rozpłakać...
Siłą mi tę kartę wyrwali i podstemplowali...
Do teraz jeszcze nie wiem czy mam się cieszyć czy smucić. Porażka niesamowita, ale w sumie miła...
Na dojściu do trzynastki Jędruś poprowadził wszystkie drogi w poprzek. Jego - budowniczego trasy - święte prawo. A nasza rzecz - sforsować ten odcinek z godnością i polotem. Zaplanowałem więc sprytne wyjście z dwunastki: asfaltem, wzdłuż lasu, troszkę na północny wschód, znów wzdłuż lasu, a potem na przełaj w kierunku kościoła w Podlesie. Lecę. Sprawdzam na kompasie kierunek: południowy wschód - dobrze jest, znowu lecę, znowu sprawdzam: południowy wschód - dobrze jest... Mój głos wewnętrzny chyba już wtedy spał, a ja ciągle sprawdzałem... wiedziałem, że ma być północny wschód, był południowy... las się nie kończył, ale wszystko mi się zgadzało :) Dopiero upływ czasu i wyraźne podejście pod górę mnie obudziły. Oj zezłościłem się! Nie chodzi o to, że wyszedł z tego jakiś najgorszy wariant, wszystko dało się naprawić, po wyjściu z lasu nawet kościół dało się zobaczyć. Możliwe nawet, że był to lepszy punkt do ataku na trzynastkę niż zaplanowałem... Ale znowu wbrew mojej woli... wrrr... Oj jak ja się zezłościłem, jak się spiąłem w sobie, jak ustawiłem azymut i jak wyciąłem na przełaj... Nie słuchałem już dobrych ludzi, którzy pokazywali mi wygodną drogę i przekonywali, że wszyscy Kieratowicze poszli właśnie tam... Miałem swój plan i kierunek :) ...i wykonałem do końca: przez strumyki, rowy, wąwozy, błoto i krzaczory, przez powalone drzewa, ciągnące się pnącza i mokre trawy...
Z godnością wyczołgałem się na drogę jakieś trzysta metrów od kościoła. Yes! ...przytaknął mi obudzony w końcu wewnętrzny głos - jak z polotem, to z polotem :) ...i godnościom osobistom :)
Do zobaczenia za rok.