Przemek Szurgot

W 30 godzin przez Beskid Wyspowy, Makowski i Gorce

Słowo wstępu

To był mój drugi Kierat i w ogóle druga setka w życiu, w której wziąłem udział. Jestem człowiekiem, który uwielbia górskie wędrówki, przemierzanie Polski w każdej wolnej chwili, spędzanie czasu gdzieś na szlaku, niekoniecznie wyznakowanym. Na poprzednim Kieracie dowiedziałem się o sobie, że mimo iż jestem doświadczonym turystą, radzę sobie dobrze z nawigacją, z niejednego trekingowego szlaku chleb jadłem, to mój organizm po 50 km zachowuje się zupełnie inaczej niż na dystansach 30-50km. Dotarłem tylko na 64 km? Wyzwaniu, któremu Kierat na imię, 100-kilometrowemu maratonowi z trzema i pół tysiąca metrami podejść, który jest najcięższą fizycznie setką w Polsce nie mogłem się oprzeć. Oto jestem znów na starcie przed hotelem Siwy Brzeg w Limanowej.

Start!

Już na starcie widzę, że towarzystwo jakie zebrało się 22 maja 2009 roku w Limanowej nie jest przypadkowe. Albo sportowcy w swoich technicznie zaawansowanych strojach, ultra lekkich plecaczkach, biegowych butach, albo zaprawieni na turystycznym szlaku piechurzy. Wszyscy solidnie przygotowali się do tego ekstremalnego wysiłku. A jednak połowa z nas nie dojdzie do mety? Dłuży się przemówienie burmistrza Limanowej, ale wiadomo Kierat musi zacząć się punkt 18.00.
Start! Ruszamy! Sportowcom udziela się rywalizacja, już po 200 metrach znajdują wariant ścięcia zakrętu i podbiegają nim. Jednak większość sprawnie maszeruje. Idziemy asfaltem, jesteśmy konwojowani przez radiowóz. Jeszcze świeci słońce, ale od północnej strony niebo jest już czarne, duszno. Ciężkie chmury powoli napływają nad Łopień, ogrom wody wkrótce runie na ciała śmiałków. My dalej tniemy drogą łagodnie w górę, później w dół do Słopniczanki, skąd jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy na mostku, gdzie zaliczamy PK1. Łopień jest już na wyciągnięcie ręki, wkrótce wkraczamy w jego progi. Robi się coraz ciemniej a w lesie mroczniej. Aktualnie Łopień pocięty jest siecią szlaków, nawigowanie jest łatwe. Na jednym z wariantów znikają mi z oczu moi dotychczasowi towarzysze z miasta Łodzi i Poddębic - później jeszcze kilka razy spotkamy się na trasie. Mknie pociąg za pociągiem, ja w tym pociągu. Tyle wiem, że ogólnie kierunek się zgadza. Liczę, że wyjdziemy na punkt a ja dzięki szybkiemu marszowi wyrobię sobie wysokie średnie tempo na pierwszych kilometrach. Burza szaleje na całego, rodziny zawodników przeżywają to mocno, w mediach słyszą o szalejącej burzy na południu Polski. Przemykamy przez PK2, dalej szlak aż pod szczyt Łopienia skąd ruszamy dróżkami leśnymi na zachód. Szlaki się kończą, robi się trudniej. Czuję, że w bucie mam kamyk, ale po co się zatrzymywać, jeszcze pociąg ucieknie, a dobrze mknie. W pewnym momencie prowadzący grupę zatrzymują się chwilę nad mapą. Korzysta na tym większość chłopaków, sikanie też na szybko i dalej mkniemy. W zasadzie jest po burzy, droga ślisko-gliniasto-kieratowa. Osiągamy zabudowania Dobrej i dalej już zboczem do samotnego gospodarstwa. Nie jest źle, w 3,5 godziny zaliczam 3 punkty. Robię kilkunastominutową przerwę. Tak samo robi wiele osób, to ich pierwszy odpoczynek tego dnia. Na punkcie jest woda, a nawet "koncentraty energetyczne", czyli bułki z serem - cieszą się dużym wzięciem.

Nocne wędrowanie

Przyłączam się do kolejnej grupki, która akurat rusza. Tym razem kontroluję już trasę, wymieniam uwagi z uczestnikami, gładko dochodzimy do przystanku kolejowego Skrzydlna, czyli PK4. Znajduję sobie kompana, z którym przemierzę następne 80km. Z Kazikiem z Warszawy trudno będzie zbłądzić, a jest optymistycznie nastawiony do życia. Przyjemnie iść z wesołym człowiekiem pomagając sobie wzajemnie. Na następnych kilometrach dowiemy się o sobie więcej m.in. to, że Kazimierz startuje regularnie w zawodach na orientację. Dalej idziemy wzdłuż torów, liczymy strumienie, by w odpowiednim miejscu zejść do drogi. Drobimy krok po kroku po niszczejących podkładach, a ile osób mija nas z przeciwnego kierunku idąc do czwórki, ho, ho. Ktoś nawet biegnie z PK 5, bo zapomniał podbić karty na PK 4.Odbijamy na południe w drogę, za nami ze 20 osób. Po chwili miarkujemy, że ciut za wcześnie i dobijamy do szukanej drogi, te 100 metrów idziemy wzdłuż płotu. Wkrótce czerwony szlak. O nawigacji zapominamy, szlak doprowadza nas do PK5. Coraz mniejsze te grupki odpoczywające na kolejnych PK. Odpoczynek nie może trwać za długo, z każdą minutą siedzenia i każdym łykiem zimnej wody robi się coraz chłodniej, chłodniej czyli tracimy energię.
Dalej w drogę! Zapewne w dzień znalezienie wiejskiej drogi na przełęcz Jaworzyce zajęłoby "rzut oka". Teraz zajmuje to z 10 minut. Najpierw włazimy na teren jakiegoś gospodarstwa, za chwilę robią to następne grupki kieratowiczów. Koniec końców sukces. Trafiamy na właściwą, szeroką drogę. Idziemy w mroku nocy. W Węglówce zauważamy, że na PK 6 nie idzie z Węgierskiego żadna droga, szykuje się małe kombinowanie. Nawiasem mówiąc znaleźliśmy się już w Beskidzie Makowskim. Na ostatnim grzbiecie w lasku, przy kapliczce przed Węgierskim odbijamy drogą w górę, nie chcemy tracić wysokości. Trochę azymutami, trochę dróżkami, których zbocze Patryji przecina bez liku maszerujemy przez mokry las. Mgła jest tak gęsta, że widoczność sięga kilku metrów. Osiągamy żółty szlak, o kilkaset metrów od PK6. Idziemy w dół szlakiem. Murowana kapliczka w środku lasu, oświetlona zniczami, wokół niej zmęczeni już ciut zawodnicy, pali się ognisko. Bardzo sympatyczna atmosfera. Ktoś idzie zygzakiem na punkt, idąc śpi. Jego koledzy załatwiają mu krótki nocleg w namiocie. Obsługa PK się zgadza. Idąc dalej żółtym szlakiem mijamy kolejne, niezwykłe kapliczki wybudowane z wielką pieczołowitością. Jest jakoś tak nierzeczywiście w tym ciemnym, mglistym i wilgotnym lesie. Koło Kiczory część idzie dalej żółtym szlakiem, my chcemy przeciąć Kiczorę i prawie po linii prostej dostać się na PK7.

Świt na Szczeblu

Świta. Droga z Kiczory przez las jest bardzo stroma, niewygodna. Gdy osiągamy pierwsze zabudowania wsi nad Rabą widzimy kolejnych śpiochów, którzy kimają na ławeczce przy jakimś gospodarstwie. Przecinamy Rabę idąc przez mostek (znów jesteśmy w Wyspowym). Mostek jest solidny ale jego nawierzchnia to położone nań deski, zdaje się nieprzebite. Na odprawie Andrzej ostrzegał, że jaskinia Zimna Dziura co prawda leży na szlaku, ale trzeba uważać idąc tak jak my północnym zboczem Szczebla. Wlokąc się niesamowicie ostrym podejściem nie kontrolujemy dokładnie mapy. Przez drzewa widzimy czerwoną tarczę wschodzącego słońca. Cieszymy się, że w końcu docieramy do czarnego szlaku. Idziemy dalej w górę. Jaskinia ma być już lada chwila. A jednak konsternacja! Z góry idą zawodnicy, którzy wracają od Szczebla i żadnej jaskini nie znaleźli! Trzeba iść w dół, tam skąd dopiero z takim mozołem weszliśmy. Psychika lekko siada. Na darmo zrobiliśmy jakieś 100 metrów stromego podejścia. Czujemy się tym gorzej im więcej osób z dołu nas mija. Docieramy do PK7. Za chwilę powtórka z rozrywki, idziemy po raz wtóry z mozołem na Szczebel. Z góry mija nas kilkadziesiąt osób, którzy podobnie jak my wcześniej za wysoko wyszli na szlak, niektórzy idą aż ze Szczebla! Ci dopiero muszą być wkurzeni. Ten wczesny ranek to pora największego zmęczenia podczas całego maratonu. Do tego trafił się jeszcze ten chytry, choć wydawałoby się prosty punkt, chwila nieuwagi i strata pół godziny, mnóstwa sił. Najgorsze jest to, że idąc od Kiczory najpierw żółtym a potem czarnym szlakiem czasowo wyszlibyśmy na to samo, a oszczędzilibyśmy mnóstwo sił. Humory popsute. Czuję jak w żołądku przelewa mi się mieszanina zimnych poweradów, niegazowanej wody Tymbark, kabanosów, batonów i innych specjałów. Wola walki niebezpiecznie spada. Najwyższy czas zjeść coś ciepłego!

Na półmetku

Kościół w Glisnem (PK8) to półmetek zawodów. Zgodnie z zapowiedzią czeka tam na nas niespodzianka. Miłe panie serwują prawdziwy żurek z kiełbasą, kawę z mlekiem, herbatę z miodem. Jest świeżutki chlebek do przegryzienia. Panie podchodzą do kolejnych maratończyków z jakąś matczyną troską. Aż tak źle wyglądamy? W każdym razie dzięki Wam za ten punkt dożywiania! Z ósemki na dziewiątkę nie kombinujemy. Przebijamy się z Glisnego do zielonego szlaku i idąc połykamy kolejne, przepiękne krajobrazowo 10 km. Malownicze pagórki, szczególnie koło Potaczkowej pozwalają psychicznie odpocząć. Czuję się jakbym był na beztroskiej wędrówce górskiej. Przecinając Rabę wskakujemy w Gorce! Po prostu górski zawrót głowy. W Niedźwiedziu jest PK 9. Przebijamy się polną drogą pod górą Witów, kolejne widoki. Przecinamy Mszankę i znów jesteśmy w Beskidzie Wyspowym! Naszym celem jest samotne gospodarstwo w Łętowym pod Dziurczakiem (PK 10). Teraz pozostaje dobić do zielonego szlaku pod Kiczorą. Mozolnie podchodzimy najpierw zielonym szlakiem, potem żółtym. Zdobywamy Jasień. Wkrótce Polana Skalne (PK 11).

Wokół Mogielicy

Mogielica rysuje się w swojej całej okazałości, wielki masyw pocięty drogami, dróżkami, licznymi potokami płynącymi w głębokich wąwozach. Dojście na PK 12 to perełka tegorocznego Kieratu. Oczywiście, można pójść bezpiecznie szlakiem, prawie pod Mogielicę i naharować się na podejściach, ale my idziemy ciekawszym wariantem. Przez Krzystonowy do niebieskiego szlaku, za przełęczą odbijamy ścieżką w las na wschód, by odnaleźć dobrze zadbaną stokówkę. Drogę przecinają liczne strumienie. Pijemy pyszną wodę, smak tej wody oszałamia, powala z nóg sceneria dzikich lesistych gór z głębokimi wąwozami. Każda idylla się kiedyś kończy, oto dobijamy do żółtego szlaku po drugiej stronie Mogielicy. Chcieliśmy drogami leśnymi przebić się do PK 12. Okazało się, że z zaznaczonych dróg na mapie żadna nie idzie w pożądanym przez nas kierunku, a nie mamy odwagi spaść w ten stromy pocięty strumykami fragment lasu. Ostatecznie idziemy przez Zapowiednię prosto do os. Zarąbki (PK 12). Ci co tak zrobili od razu zyskali sporo na czasie. My sporo straciliśmy.

Limanowa już blisko

Na PK 12 opadła w nas wola walki, na trzynastkę maszerujemy spokojnie. Dalej idziemy już w cztery osoby. Z braćmi z ekipy Zgórmysyny mijaliśmy się już od kilkudziesięciu kilometrów. Nie mogą nadziwić się, że Kazimierz ma prawie 6 dych na karku a trzyma się lepiej od sporej grupy zawodników. Korzystamy z każdej sposobności, by nie iść asfaltem. Każdy z nas ma jakąś kontuzję czy dolegliwość. Kolana, stopy, otarcia dają się we znaki. Ale idąc ze Zgórmysynami jest jeszcze weselej. Do mety zmierza też pies w towarzystwie dwóch zawodników. W zasadzie człapie, nogi mu się rozjeżdżają, już nie lata po wszystkich krzakach dookoła jak jeszcze 20 kilometrów wcześniej. My spokojnie choć bez nabijania dodatkowych kilometrów osiągamy szkołę na PK 13. Czasami mijamy jakiegoś powłóczącego nogami żywego trupa, czasami lepiej zachowany truposzczak mija nas. Mimo pobolewającego kolana ciągle mam naprawdę dużo sił, zestaw prowiantowy opracowany przez żonę okazał się moim największym atutem na Kieracie! Z pewnością z trzynastki można zrobić tylko 5 km i być na mecie. My jednak spadamy do ruchliwej szosy na Limanową, nabijając niepotrzebne kilometry. Zmierzcha. Mijają nas pędzące samochody, oślepiają reflektorami, trują spalinami, a my tylko chcemy dojść do mety i zakończyć ten rajd. Czar gór i rajdu pryska. Po 27 godzinach od startu osiągamy metę.

I po rajdzie

Podsumowując, wspaniale zorganizowana impreza, z roku na rok coraz lepsza, którą Andrzej Sochoń rozkręcił od zupełnych podstaw. Na Kieracie każdy znajdzie coś innego ważnego dla siebie. Dla jednych to zawody sportowe, dla innych rajd górski, dla innych chęć poszukania ekstremalnych wrażeń. Wszystko łączą ludzie, którzy organizują maraton, i ci którzy w nim startują, a spotykają się razem, by przeżyć prawdziwą przygodę i dowiedzieć się czegoś więcej o sobie.