Zacznę od tego, że w 2009 roku nie planowałem startu w Kieracie z powodów osobistych. Cały rok przygotowywałem się psychicznie na sędziowanie na Kieracie. I nie wiedzieć dlaczego na 3 tygodnie przed startem zapisałem się! W końcu Kierat to raczej nie uzależnienie, tylko nieuleczalna choroba!
Było bardzo mało treningu. Plan to zrobić ok. 50 km, czyli do półmetka.
Nadszedł ten najważniejszy dzień w roku - tym razem 22 maja. W biurze zawodów zjawiłem się już przed godz. 12:00. Zarejestrowałem się, odebrałem pakiet startowy oraz najważniejsze: mapę! Trasa teoretycznie zapowiadała się "łatwa" pod względem nawigacyjnym, ale tego nie będę pisał, żeby Pan Andrzej Sochoń nie przygotował czegoś trudniejszego w 2010 roku. Teoretycznie trasę wytyczyłem "palcem po mapie". Jeszcze tylko rzut oka na pionowy profil trasy i...? Źle nie jest... Hmm, dobrze też nie... Czyli jak zawsze.
Jak to bywa, po odprawie udajemy się na start. Jest nas ok. 400 osób. Prawie połowa to doświadczeni Kieratowicze, sami swoi! Pogoda jest OK, ale znając tradycję, jaka panuje na Kieracie to będzie niespodzianka, nie tylko ta planowana na półmetku. Po wystrzale ruszamy na PK1 do Słopnic. Troszkę asfaltu, tak dla przyjemności. Na PK1 miła niespodzianka... Sędziowie, którzy są pierwszy raz na Kieracie. Jestem pod wielkim wrażeniem. Nie wiedzieli w co się pakują... A czyja to sprawka? Naszej reprezentantki ziemi limanowskiej, a dokładnie Rupniowa, czyli Asi Sułkowskiej.
Dalej z kumplami ze Słopnic maszerujemy na PK2, na Łopień. I jak to zawsze bywa na Łopieniu... gratisowy punkt odświeżania. Natrysk... Inaczej mówiąc: deszcz z elementami błyskawic i grzmotów. A potem? Błoto, poślizgi i bliskie spotkania ze ściółką leśną, kamieniami... Nie chwaląc się, kilka razy jakimś cudem udało mi się "podrzucić" nogi do wysokości swojej głowy i spędzić sekundę, może dwie w powietrzu, w pozycji poziomej, (nogami i głową do góry, a plecami w dole), machając przy okazji rękami...
Na Łopieniu minutka przerwy technicznej... i straciłem kontakt wzrokowy z kumplami ze Słopnic. Każdy poszedł swoją ścieżką. Do PK3 dotarłem bez problemów. Od PK3 ruszyłem razem z Łukaszem na dalsze zdobywanie punktów kontrolnych. Oczywiście do PK4 był odcinek specjalny - odrobina torów kolejowych. Marsz torami - po lewej stronie Śnieżnica... niezbyt miłe wspomnienia z poprzednich edycji Kieratu.
Na trasie z PK4 do PK5 spotkaliśmy Kieratowicza idącego w przeciwnym kierunku niż my, czyli szedł do PK4... I wtedy przypomniałem sobie słowa polskiego satyryka Władysława Grzeszczyka: "Tam najtrudniej iść naprzód, skąd już wszyscy wracają."
PK 5 zaliczyłem bezproblemowo. Uzupełniłem zapas wody i ruszyłem razem z Łukaszem dalej do PK6. Idąc spacerkiem przez Węglówkę w pewnej chwili poczułem silny podmuch wiatru. Jak się szybko okazało powodem tego podmuchu była ekipa Kieratowiczów. Na czele trzymała tempo pewna dziewczyna z warkoczykami... Tak, to była Asia Sułkowska razem z kuzynem Łukaszem oraz jeszcze kilka osób. Postanowiłem bez pytania doczepić się i starać się utrzymać ich tempo. Przecież moje plany, jeżeli chodzi o dystans, to tylko dotrzeć do półmetka. Przed PK6 troszkę myślenia... Jak dotrzeć do tej kapliczki? Najprościej śmigać w kierunku zachodnim i dostać się do żółtego szlaku.
Jak to się mówi: "Nawet droga do czegoś czasem jest do niczego". Zanim dotarliśmy do PK6 musieliśmy przejść przez wysoką, mokrą trawę, krzaki, mała wspinaczka na czworakach po kamieniach itp.
Droga do PK7 wyglądała, a raczej wydawała się bardzo łatwa. Nocka, mgła... Nic tylko szlakiem do PK7. Tak się dobrze maszerowało, że w pewnej chwili słyszę: "widział ktoś żółty szlak?" I się zaczęło. Powrót i szukanie szlaku, a następnie odpowiedniego kierunku. Mieliśmy w grupie bardzo dobrego nawigatora (Łukasz Ligas), więc nie mieliśmy problemu ze znalezieniem odpowiedniej drogi. Przed nami najlepsze z najlepszych, czyli jaskinia Zimna Dziura. Nawet nie było problemu ze znalezieniem tego PK7. Po perforacji ruszyliśmy dalej przez Strzebel. I w tym właśnie czasie dokonałem porównania Strzebla ze Śnieżnicą (wyjście od wyciągu) i zmieniłem zdanie o Śnieżnicy. Jak ja ją lubię! Wyjście na Strzebel po ścianie... (bez komentarza).
Łukasz Ligas z resztą grupy pośmigali na szczyt... chyba nie zauważyli (lub nie poczuli) tego podejścia? Może tylko mi się wydawało takie ciężkie? Ja troszkę opadłem z sił. Dobrze, że Asia dotrzymała mi towarzystwa. Podobno przy tym podejściu była wykończona, ale jakoś nie chciałem w to uwierzyć. W ogóle z jej twarzy nie znikał uśmiech! Taka była uśmiechnięta... A ja miałem już dość! Czasami "górnymi kończynami" podpierałem się, idąc prawie na czworakach. Musiało to dziwnie wyglądać. Ale na Kieracie nic nie powinno dziwić. Po minięciu szczytu, Łukasz z Asią zaczęli dosłownie zbiegać! Jak się później okazało takich biegów (nie truchtów, tylko biegów) było z każdym kilometrem coraz więcej! Dotarliśmy do pólmetka PK8. I co teraz? Miała być rezygnacja?! Jeszcze teksty Tomka Baranowskiego, które troszkę zachęcały do rezygnacji "Mariusz, oddajesz kartę? Miałeś dojść tylko do półmetka... Już Ci wystarczy..." No, ale jak tu zrezygnować? Jest tak fajnie! Mam już spuchnięte stopy, mokro w butach... Tylko ten żurek - jak mi on pomógł! Jeszcze zmiana skarpet na suche. Ale dlaczego stopy nie chciały z powrotem zmieścić się do butów? Trzeba było na siłę! I się udało. A jakie fajne uczucie... Ruszamy dalej! Zdobywamy PK9 w Niedźwiedziu!
W drodze na PK10 zrobiliśmy małą pomyłkę, oczywiście przeze mnie. Niepotrzebnie Łukasz pozwolił mi wybrać ścieżkę. Wybrałem metodą losowania i nie tę, co trzeba. I poszliśmy nie na tę górkę, co chcieliśmy... Jak to Leopold Staff napisał: "Zawsze się dochodzi gdzie indziej, niż się chciało..." Był tylko jeden plus tej pomyłki. Byliśmy tam, gdzie inni nie byli!
Dotarliśmy do PK10. Tam oczywiście na punkcie kontrolnym rodzinka Asi. Kilkanaście minut odpoczynku. Ale było wtedy zimno! Wiało! Sędziowie chyba dowiedzieli się, w co się wpakowali?! Podczas odpoczynku, jak dobrze pamiętam, Gosia (siostra Asi) powiedziała: "Asia, zobaczysz, co cię czeka, jak tylko zjawisz się w domu..." To chyba była groźba?!! Ale nie wiem za co? I dlaczego?
Ruszyliśmy dalej. Ja, Asia, Łukasz, Marek, Colleen oraz Arkadiusz, o ile dobrze pamiętam? Trudno zapamiętać wszystkie imiona Kieratowiczów, których się spotka na trasie. Do PK11, czyli na Jasień szliśmy wolno, chyba już każdy odczuwał małe zmęczenie. No może nie do końca. Gdy zbliżalismy się do PK11 Asia zaczęła wbiegać na szczyt! Tempo miała takie, jakby dopiero co wystartowała. A tutaj już zrobione ponad 70 km!
Po perforacji kart startowych maszerujemy dalej do PK12. To już Słopnice. Już będzie blisko do domu... I się zaczęło!! Z PK11 do PK12 było 10 km. Te 10 km były dla mnie najdłuższe w życiu! A jakie męczące! A miałem się nie męczyć na Kieracie. A tu zwęziło się pole widzenia, pogorszyła się ostrość obrazu... Stabilizacja nie działała... Serce zaczęło bić 10 razy na minutę... Miałem nawet zwidy... He... Było tak źle, że nawet św. Piotra już widziałem... Tylko jak tu zrezygnować? Jeszcze tylko ok. 20km. A po drugie to wstyd rezygnować. Przecież naszej grupie tempo narzucała 18-letnia Asia. Nawet nie wiem jakim cudem doczłapałem do PK12. Kilka minut przerwy na punkcie bardzo mi pomogło - "wróciłem do siebie". Ruszyliśmy dalej!
Obok PK12 pracowali robotnicy budowlani. Zapytali nas, gdzie idziemy?
Odpowiedzieliśmy, że do Limanowej...
- A skąd?
- Z Limanowej....
Nie zapomnę ich min. Patrzyli na nas jak na "chorych psychicznie". Chyba nas nie zrozumieli?! Ale to nie pierwszy i nie ostatni raz.
Na PK13 ruszyliśmy w stronę Cichonia, szukając szlaku rowerowego, a następnie początku zielonego szlaku turystycznego. Podczas wędrówki szlakiem rowerowym mieliśmy na drodze błotko. Ja nawet nie wiem dlaczego zostałem w jednym bucie... drugi został w błocie. I to tak bez ostrzeżenia moja stopa opuściła but, zanurzając się w błocie... I jak teraz wyciągnąć z niego stopę, żeby nie stracić skarpetki? To nie było przyjemne... Dotarliśmy do PK13. Jarek (sędzia z Limanowej) perforuje karty startowe i ruszamy dalej, na ostatnie 6 km.
Z PK13 do LDK Asia, Colleen oraz Łukasz zapodali niesamowite tempo! To nie był trucht, tylko bieg - bieg prawie sprinterski. Nie można było ich zatrzymać! Myślałem, że wpadli w jakiś amok. W tym biegu nawet zostawiliśmy na trasie kolegę Arkadiusza. Dotarliśmy do mety w piątkę. W bardzo dobrym czasie 23h 12min!! Wszyscy w dobrym stanie fizycznym i psychicznym?!! Nawet ja przeżyłem! Z czego się bardzo cieszę!!
Jako mieszkaniec Limanowej muszę się przyznać, że tylko wydawało mi się, że znam Beskid Wyspowy. Trasę teoretycznie wytyczyłem sobie przed startem, a w realu całkiem inaczej ją przeszedłem. Krótko podsumowując: "drogę wytycza się idąc", a nie "palcem po mapie".
Teraz najgorsze przede mną... Cały rok czekania na Kierat 2010!!
Do zobaczenia za rok.
Pozdrawiam
Mariusz
(MARATON KIERAT Team)