Tegoroczny Kierat miał być (i był) moją drugą "setką" w życiu i pierwszą w terenie górskim, więc przed startem był dla mnie wielką niewiadomą - no może nie aż tak wielką, w zeszłym roku miałem bowiem przyjemność być sędzią punktowym, wiedziałem więc jak wygląda ta impreza, jak dobrze jest zorganizowana i jak wyglądają zawodnicy po przyjściu na metę.
Ponieważ zamieszkuję w Gdańsku, mieście tak pięknym jak oddalonym od gór, musiałem więc zjawić się w Limanowej dzień przed startem, to jest w czwartek. Po szczęśliwym dotarciu na miejsce przywitałem się z Organizatorami, zjadłem kolację i poszedłem spać.
Piątkowy poranek i popołudnie upłynęły pod znakiem analizowania mapy, której dokładność i czytelność okazała się godna podziwu, i sprawdzania po raz dwudziesty czwarty czy spakowałem cały niezbędny sprzęt. Na 45 minut przed startem rozpoczęła się odprawa techniczna, a sala kinowa LDK została wypełniona po brzegi głodnymi kilometrów napieraczami. Po zakończeniu odprawy wszyscy wyszliśmy na plac przed LDK, gdzie o 18:00 dźwiękiem strzału z pistoletu rozpoczął się Kierat 2009!
Droga do pierwszego punktu była prosta, bo w zdecydowanej większości wiodła asfaltem. Byliśmy także eskortowani przez limanowską policję. Chwilę po opuszczeniu PK 1 ze zgrozą uświadomiłem sobie, iż krzywo ułożona skarpetka obciera mi palec. Na szczęście szybka interwencja załatwiła ten problem na najbliższe kilkadziesiąt kilometrów.
PK 2 położony był w pobliżu szczytu Łopienia środkowego, czekało mnie więc ok. 400m podejścia. Wybrałem wariant wprowadzający na grzbiet góry żlebem. Stromo, ale szybko i pewnie. Tuż przed moim dotarciem do PK 2 zapadł zmrok i rozpoczęła się burza, na szczęście jedyna na tej imprezie. Podczas zbiegu "na krechę" z Łopienia spotkałem Marka K. który towarzyszył mi już aż do mety, przejmując większość obowiązków nawigatora. W czasie dalszej drogi do "trójki" nie zaszło nic godnego uwagi.
Andrzej Sochoń umieścił kolejny punkt kontrolny na starej stacji kolejowej, więc sporą część przelotu pokonaliśmy po torach (ach te nierówno ułożone podkłady...). Na "czwórce" zostaliśmy sfotografowani, a potem ruszyliśmy dalej.
Tory a potem czerwony szlak. Tak właśnie przedstawiała się droga do PK 5 i nawet coraz to większa mgła nie przeszkodziła nam w szybkim dojściu do gospodarstwa na Wierzbanowskiej Górze. Szybka dolewka wody do camela, kilka plastrów na odciski i dalej, w drogę do "szóstki". Szósty przelot był dość mocno zróżnicowany terenowo - był asfalt, były różne rodzaje ścieżek, szlak, a nawet ostre podejście na Patryję poprzez gąszcz, pokonane przez nas na azymut.
Do "siódemki" można było dojść w dwojaki sposób - albo cały czas szlakami, albo krócej, lecz nie najwyraźniejszymi ścieżkami i z kłopotliwym podejściem na Mały Strzebel. Wybraliśmy więc (wraz z Jackiem T., który dołączył do nas podczas zejścia z Patryji) pierwszą opcję, moim zdaniem dobrze, gdyż udało nam się wyprzedzić kilka osób. Dwuetapowe podejście na Strzebel było zdecydowanie najbardziej męczącym na całej trasie. Dziękowaliśmy Bogu, że poszliśmy szlakiem, a nie "na krechę".
Droga na półmetek, czyli punkt kontrolny nr 8 przebiegła bezproblemowo, w większości szlakiem, jednakże strome zejście przypomniało nam o pęcherzach i odciskach. Kiedy schodziliśmy wzeszło słońce ukazując nam cudowne krajobrazy Beskidu. Na samym punkcie zastaliśmy mały raj w postaci gorącego żurku, pysznej herbaty z miodem oraz wygodnego miejsca do siedzenia. W tym właśnie miejscu wielu zawodników zakończyło swój udział w imprezie i my też mieliśmy pewien problem z zebraniem się do dalszej drogi. Kolejny przelot pokonaliśmy trawersując zielonym szlakiem zbocza Lubonia Wielkiego, a potem idąc, dalej szlakiem, przez Rabę Niżną i wzniesienie o nazwie Potaczkowa.
Po wyjściu z PK 9 zacząłem silnie odczuwać skutki zmęczenia i nieprzespanej nocy, a do przejścia było jeszcze aż 38km. Na szczęście droga prowadziła przez otwarty teren i piękne widoki pomagały nie myśleć o bólu i zmęczeniu.
Jedenasty PK był w najwyższym punkcie trasy - w dość sprytnie ukrytym szałasie pod szczytem Jasienia - szczerze mówiąc trochę obawiałem się tego podejścia, jednak okazało się ono pestką w porównaniu ze Strzeblem. Podczas podejścia nastąpiła mała wpadka nawigacyjna. Każdy z naszej trójki myślał, że to pozostali kontrolują kierunek marszu. Na szczęście szybko udało się nam odnaleźć właściwy szlak i mogliśmy kontynuować wspinaczkę.
Dojście do "dwunastki" było wyjątkowo trudne nawigacyjnie, do tego zmęczenie dawało się nam we znaki. W czasie tego przelotu dwa razy zgubiliśmy drogę i straciliśmy mnóstwo czasu. Zaczynała już mi siadać psycha, ale kiedy doszliśmy na PK 12 ku naszemu zdumieniu dowiedzieliśmy się, że inni tez pobłądzili i nasza pozycja się nie zmieniła! Ta wiadomość w mgnieniu oka podniosła nam morale, więc obiecaliśmy sobie już nie błądzić i zabraliśmy się za ostatnie 12km. Siedmiokilometrowa droga do PK 13 nie była trudna, ale bardzo się dłużyła z powodu całkiem mocnego słońca i monotonnej trasy.
Wreszcie ostatni przelot - pięciokilometrowe zejście asfaltem aż do mety. Dopiero teraz poznałem znaczenie zwrotów "dłużyć się" i "bolące stopy". Tym nie mniej udało nam się pokonać ostatnie kilkaset metrów biegiem. Wreszcie META!!! Można zrzucić plecak i spokojnie usiąść. Udało nam się wykręcić czas 22h 47min i zajęliśmy ex aequo 42 miejsce w stawce 395 zawodników i zawodniczek, z których na metę dotarło 212 osób.
Po powrocie do pokoju dowiedziałem się kilku rzeczy, np. że wzięcie przysznica nie jest wcale taką prostą sprawą. Następnego dnia udało mi się bezproblemowo dojechać do domu. Na koniec chcę podziękować Organizatorom za wspaniałą imprezę, sędziom punktowym i innym wolontariuszom za stanie godzinami na punktach (wiem jaki to wysiłek) oraz oczywiście Markowi i Jackowi za wspólne pokonanie tylu kilometrów i miłe towarzystwo.