Zbigniew Szczepaniak
Koło PTTK przy Szkole Podstawowej Nr 17 w Koszalinie

KIERAT 2008

Do wyjazdu na Kierat, czyli górski maraton na orientację na dystansie 100 km zainspirował mnie Mirek z Poznania, którego poznałem na jednej z imprez. Jego barwne opowieści spowodowały, że postanowiłem uczestniczyć w V Limanowskim Ekstremalnym Maratonie Pieszym KIERAT 2008. Mieli też brać w nim udział Patryk ze Szczecina i Łukasz z Kołobrzegu, ale ostatecznie los zdecydował, że nie mogli pojechać. Wyjazd na Kierat zaczął się z przygodami, gdyż po przyjeździe na dworzec PKP stwierdziłem, że zapomniałem komórki. Tylko przychylność mojej żony i jej dosyć szybka jazda samochodem zdecydowała, że zdążyła jednak dowieźć mi komórkę do ruszającego już pociągu.

Jadąc pociągiem przekonałem się kolejny raz, że korzystanie z usług PKP to loteria. Nigdy nie wiesz, kiedy dojedziesz. Było godzinne spóźnienie, czyli kolejny raz potwierdziło się, że PKP należy odczytywać jako Przyjedziesz Koleją Później. Z powodu lekkiego nerwowego wyglądania, kiedy ten Kraków o mało co nie zapomniałem zabrać z górnej półki zmiennych butów i tej nieszczęsnej komórki, którą doładowywałem w trakcie jazdy pociągiem. Dobrze, że były następne autobusy i po 15 byłem w Limanowej.

Po przyjeździe rejestracja i tu pierwsze miłe zaskoczenie. Od razu dostaliśmy mapy, a nie tuż przed startem. Dla mnie, człowieka nizin znad morza, rzut oka na mapę wystarczył, aby ocenić, że nie będzie mi lekko. Coś dużo było tych cieniowań na trasie. Jest też kupon na małe co nieco. Później kwaterunek w szkole. Z poznanym w trakcie jazdy autobusem kolegą z Łodzi poszliśmy na obiad. Nanosimy punkty z kserówek na mapę kolorową i rozpoczynamy pierwsze rozmowy odnośnie trasy przejścia oraz pogody, która może być na trasie. Według mnie może padać po południu i w nocy. Inni mają odmienne prognozy. Dyskusje przecina nagła burza i deszcz. Niektórzy zrywają się szybko aby zakupić pokrowce przeciwdeszczowe na plecaki. Wracamy do szkoły, przebieramy się, pakujemy i pora na odprawę. Andrzej Sochoń skrupulatnie, z odrobiną humoru, przedstawia wszystko co najistotniejsze. Szczegółowo objaśnia co to za diabeł ten Lotny Punkt Kontrolny bez obsługi. Potem krótkie, treściwe i rzeczowe przemówienia oficjeli. Teraz tylko pora na start.

Na starcie duży szum, tłum i tłok. Nie możemy się znaleźć z Mirkiem nawet korzystając z pomocy telefonów. Wreszcie się spotykamy. Okazuje się, iż Mirek idzie razem z Kubą z Rabki Zdrój. Zaczynamy w czwórkę. Idzie z nami początkowo Sławek, który wkrótce odłącza się od nas. Pozostajemy we trójkę w tłumie maszerujących. Wychodzimy z Limanowej trasą omówioną i wyznakowaną przez organizatorów do Tokarzówki. Widać, jak już uczestnicy się rozciągnęli i pojawiają się ładne krajobrazy. Jesteśmy w drugiej części maszerujących. Dochodzimy do PK 1 i potwierdzamy punkt. Już tutaj widać, jak rodzą się odmienne warianty pokonania dalszej trasy. Narady i dysputy w grupach oraz zamyślone pojedyncze osoby.

Ruszamy. Wchodzimy na Przełęcz Słopnicką, kilkadziesiąt metrów szlakiem zielonym i następnie skrajem lasu w kierunku mostku na potoku Szczawa tj. PK 2. Skręcamy w leśną drogę która według nas ma doprowadzić do PK 2, chociaż Kuba rozważa też inną wiodącą bardziej w lewo. Jest już ciemno. Sprawa zaczyna się komplikować, bo droga zaczyna mieć kilka rozgałęzień i co wejdziemy w któreś, to po pewnym czasie droga się urywa. Tym samym dostajemy pierwsze gratisy od organizatorów, czyli dodatkowe kilometry, a może sami je sobie fundujemy na skutek błędu. Zacięcie szukamy potoku, ale nic to nie daje. Za to jest już potężny deszcz i błoto, błoto. Postanawiamy schodzić niżej z myślą, że musimy w ten sposób przeciąć potok. Docieramy do potoku, a nawet kilku. I który tu jest właściwy? Nie ma wyjścia. Idziemy częściowo brzegiem potoku, a często samym potokiem i wychodzimy na wyraźną drogę. Przecina ją kolejny potok i jest i mostek, ale nie ten. Nie ma PK. Krótka rozmowa. Kuba idzie w górę na bliski zwiad. Bez rezultatu. Zapada decyzja, abyśmy szli w dół. Pojawia się z prawej strony polana i wkrótce mostek z PK 2. Jaka ulga i radość z potwierdzenia. Byłem już spłoszony, że cała moja 1600-kilometrowa jazda zaowocuje 1 (słownie jednym) PK. Kuba później mówi mi, że to było widać na mojej twarzy. Niestety straciliśmy ponad godzinę i to bezpowrotnie.

Schodzimy drogą wzdłuż potoku do Szczawy. Krótka narada i kierujemy się we wsi w prawo. Dochodzimy do kierunkowskazów wskazujących drogę do Zajazdu "Głębieniec". To nasz PK 3. Czas leci nieubłaganie. Nie ma mowy nawet o tym, aby zerknąć chociaż na budynek Muzeum I Pułku Strzelców Podhalańskich AK. Dobrze, że już nie pada. Na PK ognisko czy też raczej kominek. To jest to. Sędzia góral z Etiopii proponuje wodę, z której chętnie korzystamy. Mirek robi zdjęcia, bo bierze udział w relacji na żywo dla "PK4". Coś każdy z nas zajada i ruszamy.

Po wpadce w drodze na PK 2 postanawiamy wybrać do PK 4 na Polanie Trusiówka wariant bezpieczniejszy. Czarnym i niebieskim szlakiem. Początkowo idzie nam dobrze. Nagle znaki szlaku się kończą. Kuba odnajduje jeden pomiędzy dwoma drogami. Skręcamy w prawą tym bardziej, że przed nami idzie jakaś dwójka kieratowców. Ostro, a nawet bardzo ostro pod górę. Dobrze, że moja połowa pożyczyła mi kijki, bo zazwyczaj na nizinach chadzam bez nich. Po kilkuset metrach nadal nie ma znaków szlaku czarnego. Zmęczony mówię Mirkowi i Kubie, że schodzę na dół do rozgałęzienia i tam będę szukał znaków szlaku. Łapiemy kolejne gratisy, ale już mniejsze. Po chwili odkrywam lekko zarośniętą ścieżkę ze znakami. Dawno żaden ze znakarzy szlaków tu nie był. Z pewnością. Widać to nawet po znakach szlaku. Już się rozeszły wraz ze wzrostem obwodu drzew. Dzwonię do Mirka i obaj wracają podobnie, jak ta dwójka co szła przed nami. Idziemy dosyć szybko. Wychodzimy na Nową Polanę. Pomimo nocy widać ciemne kontury wzniesień. Znajduję niebieski szlak z drogowskazem. Proponuję zejście niebieskim szlakiem trochę z obawy przed podejściem na Spaleniec i zgubieniem trasy. Chwilka dyskusji i schodzimy. W Rzekach skręcamy na PK 4. Spotykamy jakąś ekipę która idzie w naszym kierunku w poszukiwaniu PK4. Mówimy im, że tu na dole punktu nie ma. Zawracają i idziemy razem. Przechodzimy po moście i potwierdzamy PK 4 na Polanie Trusiówka. Pijemy wodę od organizatorów. Siadamy, gdzie kto może. Załapuję się na ławeczkę. Po chwili koniec odpoczynku. Mirek i Kuba dają hasło do marszu.

Ruszamy na Linię Obowiązkowego Przejścia. Idziemy szlakiem pieszym niebieskim. Na Polanie Papieżówka Mirek sprawdza dokładnie oznakowanie szlaków. Skręcamy w lewo na trasę oznakowaną szlakiem spacerowym zielonym i szlakiem rowerowym zielonym. Kieratowicz przed nami kasuje LPK, a my za nim. Wyprzedzamy parę osób na szlaku. Ktoś wyprzedza nas. Nasza trójka zaczyna się rozciągać. Kuba idzie pierwszy, ja za nim, a później Mirek. Coś mu chyba dokucza noga w związku z kontuzją na jednym z ostatnich maratonów. Cały czas idziemy pod górę. Nie jest lekko. Ładny mi to szlak spacerowy. Bardzo długie podejście. Istny długi chiński marsz. Nawet Kubie wyrywa się parę słów, w których określa swój stosunek do podejścia. Zatrzymujemy się na chwilkę. Łyk picia i dalej. Kuba pomimo narzekań na podejście utrzymuje wysokie tempo i oddala się. Ja nie wytrzymuję jego tempa. Oglądam się, ale nie widzę Mirka. Wreszcie wychodzę z lasu. Pokonuję naprawdę ostre podejście i jestem na Jaworzynie Kamienickiej. Nie było lekko. Patrzę, a tu Kuba już zregenerowany i przebiera nogami oraz kijkami w oczekiwaniu na dalszy marsz. Są też inni uczestnicy Kierata. Niektórzy już odchodzą na Turbacz, a inni odpoczywają. Słońce wschodzi. Piękne widoki. Nie mogę sobie odmówić przyjemności zrobienia kilku zdjęć. Przecież nieprędko tu wrócę. Po kilkunastu minutach nadciąga Mirek. Jeszcze chwila i ruszamy zielonym szlakiem. Trochę lamentuję, że będzie znowu pod górę, ale Kuba mnie uspokaja, że będzie łagodnie i tylko przy samym Turbaczu pod górę. Kuba rusza ostro swoim rytmem i systematycznie oddala się od nas. Ku mojemu zdziwieniu w lesie widać miejsca, w których leży jeszcze śnieg. Na szlaku pojawiają się inni uczestnicy Kierata. Dochodzimy do czerwonego szlaku i jacyś młodzi uczestnicy usiłują przekonać mnie, że powinniśmy iść w drugą stronę. Idę zgodnie ze swoim przekonaniem, a oni później ruszają za mną. Widoki coraz piękniejsze. Kieratowicz z Limanowej mówi mi, że to widać Tatry. W pośpiechu robię zdjęcie. Kuby już nie widać. Mijamy kapliczkę Najświętszej Panny Marii Ludźmierskiej patronki I Pułku Strzelców Podhalańskich Armii Krajowej. Widać już schronisko na Turbaczu. Cudne widoki Tatr. Cała dolina Nowego Targu we mgle. Tylko niektóre wzniesienia wystają ze mgły jak wyspy na morzu. Zostałem sam. W dole za mną widać jak nadciąga Mirek. Turbacz. Godzina 6. Późno. Sala przeżywa oblężenie. Obsługa punktu również jest oblegana przez spragnionych czegoś ciepłego, ale znosi to ze stoickim spokojem i uśmiechem. Kuba mnie załamuje. Już zrelaksowany i uśmiechnięty, prawie gotowy do wyjścia dalej. Ja muszę się zatrzymać i koniecznie zmienić skarpety, a właściwie błotne skarpety. Chętnie zjem też rosół i zatankuję herbatę do termosa. Po prostu muszę. Kuba i Mirek też coś popijają i przekąszają. Po przestudiowaniu mapy Mirek skraca postój i zarządza wymarsz.

Ruszamy zielonym szlakiem do PK 8. Trochę się rozciągamy. W przodzie niejako już tradycyjnie widać Kubę, który skręca w kierunku LPK. Razem z Mirkiem skręcamy też w tę stronę. Kasujemy LPK i dalej w trasę. Jakaś grupa wraca się i mówi, że pominęła właśnie LPK. Kuba przyśpiesza i zostaję sam. Dochodzę do miejsca, gdzie na prawie płaskim kamieniu jest namalowany znak skrętu szlaku zielonego w lewo skręcam i jestem na Turbaczyku. Cóż widzę. Zrelaksowany Kuba, buty i skarpety zdjęte. Jest już gorąco. Postanawiamy poczekać na Mirka. Po dziesięciu minutach nadciąga grupa wśród której jest Mirek. Widzimy z góry, że nie skręcają zgodnie ze szlakiem i idą prosto dalej. Dzwonimy do Mirka. Zawracają i ponownie wchodzą na zielony szlak. Mirek podejmuje decyzję, że ze względu na kontuzję ja mam iść dalej z Kubą, a on pójdzie za nami. Razem z Kubą zbiegamy do "Orkanówki" czyli PK 8. Sędziowie ostrzegają, aby nie skracać drogi łąką, bo gospodarz nie wyraża na to zgody.

Staram się nadążać za Kubą. Śpieszymy się. Ładne widoki, a nie ma czasu nawet wyjąć aparatu fotograficznego. Schodzimy do Koniny. Sklep opróżniony z napojów energetycznych. Widać nasi tu byli. Miejscowi udzielają nam rozbieżnych dobrych rad co do przejścia do PK 9. Posiłkując się ich radami wybieramy trasę. Niestety, trochę krążymy po stromych wzniesieniach i dużo, a nawet bardzo dużo podchodzimy. Tracimy bezpowrotnie czas, jak na dwójce. Po tych podejściach odczuwam też zmęczenie. Cóż za gratisy trzeba czasem zapłacić. Kuba wyprowadza nas jednak na szosę Mszana - Lubomierz. Kupujemy w sklepie picie i przyśpieszamy do PK 9. Na punkcie Kuba mówi, że musi schłodzić nogi w strumieniu. Ja z ulgą zdejmuję buty. Niestety, widzę pierwsze pęcherze. Zmieniam skarpety na cieńsze i co najważniejsze świeże. Ktoś rezygnuje z dalszego marszu. Studiujemy mapę i w międzyczasie kontaktujemy się z Mirkiem, który mówi, że zaliczył PK 8 i idzie dalej. Widać przełamał swój kryzysik.

Ruszamy w górę potoku. Inni też. Patrząc na mapę, będzie ostro pod górę. I tak jest. Nawet bardzo ostro. Spadam na ostatnie miejsce w naszej kilkuosobowej żeńsko-męskiej kolumnie. Prowadzi ją kolega z numerem startowym 174. Spotkaliśmy ich już na Turbaczu i to oni zawracali na Turbaczyk. W końcu jednak forsujemy górę. Piękne widoki, ale z braku czasu i ze zmęczenia nie sięgam po aparat fotograficzny. Po sforsowaniu góry dochodzę czołówkę naszej kolumny i schodzimy do Półrzeczek na PK 10. Śpieszymy się, ale docieramy dopiero przed piętnastą, na kwadrans przez zamknięciem PK. Nie jest dobrze. Nie mamy już żadnych rezerw czasowych, a do PK 11, czyli Bazy namiotowej Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich w Katowicach jest ponownie ostro pod górę. Według informatora technicznego, to tylko 3 km, ale punktów na GOT, aż siedem. A co mówić o dotarciu do PK 12 czynnego do dziewiętnastej na Przełęczy E. Rydza-Śmigłego, do której jest 8 km (punktów 11 na GOT)?

Kuba bandażuje stopy i ruszamy. Młodzież ostro z kopyta. Wkrótce zostaję sam na trasie. Mija mnie kieratowicz, którego onegdaj spotkałem pod Turbaczem. Pracowicie, z mozołem wspinam się pod górę. Wychodzę ścieżką na polanę, na której coś popijam i zjadam lwa. Za polaną widzę drogę i kolejne wzniesienie. Kontaktuję się poprzez telefon z Kubą, który mówi mi, że mnie widzi z góry i abym nadal wspinał się. Dochodzę do Kuby. Widzę, że Kuba jest zawiedziony, iż nie mogę mu dotrzymać kroku. Mówi, że pozostali pomknęli jak strzała. Dochodzimy do kolejnej drogi. Orientuję mapę i proponuję pójść w lewo. Kuba idzie sprawdzić przeciwne kierunki. Bez rezultatu. Naszą medytację przerywa turysta, który mówi, że idzie właśnie z bazy namiotowej SKPB na Polanie Wały i jesteśmy na żółtym szlaku, który do niej prowadzi. Ze zdumieniem spostrzegamy, że nie zauważyliśmy znaku żółtego szlaku w odległości kilku merów na jednym z drzew. Jest co prawda wyblakły, ale to nas nie tłumaczy. Ruszamy do PK 11, ale mówię Kubie, że ośmiu kilometrów w dwie godziny, to ja nie dam rady przejść i muszę zrezygnować. Kuba potwierdza. Do PK 11 docieramy przed 17.00. Po potwierdzeniu z bólem serca zapada decyzja o rezygnacji. W międzyczasie dzwoni Mirek i mówi, że też będzie szedł do PK 11. Dociera i tutaj także kończy maraton. Zgłaszamy rezygnację i prosimy o transport do bazy. Sędzia Pomocniczy i Szef Biura Zawodów w osobie Tomasza Baranowskiego życzliwie przyjmuje prośbę. Następnie schodzimy razem z obsadą PK i innymi rezygnującymi 3 km zielonym szlakiem w dół do Półrzeczek.

Po pewnym czasie stamtąd jedziemy busem na bazę do Limanowej. Połykamy wyborną gulaszową i idziemy do szkoły, a Mirek do hotelu. Piję gorącą herbatę od organizatorów. Prysznic i spanko na sali gimnastycznej. Rano idziemy po śniadanie. Ładny rynek w Limanowej. Wracamy do szkoły. Po śniadaniu pakujemy się. Nie wiem czy na zakończenie trzeba iść z bagażem, czy też jeszcze tu wrócimy. Otoczenie udziela sprzecznych odpowiedzi, ale zdecydowana większość zabiera całość sprzętu. Tak robię i ja. Zakończenie sprawnie poprowadzone. Rozpoczyna Kierownik Maratonu Andrzej Pilawski. Krótkie, zwięzłe podsumowania. Oficjele też wyczuwają sytuację i mówią krótko, rzeczowo, a nawet z odrobiną humoru. Andrzej Sochoń i Tomasz Baranowski przedstawiają wyniki. Najlepsi i wyróżnieni dostają puchary i nagrody oraz medale. Następnie medale otrzymują wszyscy pozostali uczestnicy. Prowadząc zakończenie, Andrzej Sochoń pamięta też o tych którzy pomagali w organizacji imprezy i o sędziach na punktach. Wśród nich są też członkowie Związku Strzeleckiego w mundurach. Po tych wyróżnieniach Andrzej Sochoń otrzymuje od Burmistrza Limanowej "puchar" jako pomysłodawca Kierata. Jeszcze losowanie nagród wśród uczestników Kierata i to już koniec maratonu. Kuba mówi, że w następnym Kieracie dorówna czołówce maratończyków. Życzę mu tego. Żegnamy się i rozchodzimy. Po zakończeniu miła rozmowa z Andrzejem Pilawskim, któremu zostawiam swoją książeczkę na GOT z prośbą o potwierdzenie punktów i jej odesłanie na adres według książeczki. W trakcie rozmowy Andrzej Pilawski potwierdza, że dyplomy za udział w Kieracie będą rozsyłane uczestnikom.

Biorę bagaże i schodzę na dworzec PKS, koło szkoły gdzie robię jedno z ostatnich zdjęć. Teraz busem do Krakowa i pociągiem do domu z przesiadką w Katowicach. Po całonocnej jeździe ok. 4 rano w poniedziałek przed Białogardem proszę żonę, aby po mnie przyjechała o 5 do Białogardu na PKP, bo tam mam kolejną przesiadkę z godzinnym oczekiwaniem. Z Białogardu wracam już do Koszalina samochodem. Ze stacji zabieramy też jedną nieznajomą do Koszalina. Po przyjeździe w radiu czy też telewizji mówią coś o dniu dobrych uczynków. Jeden zrobiliśmy.

Po tym, jak maraton ukończyło ponad 100 osób na 300 uczestników to muszę powiedzieć, że 30 godzin jest to czas wystarczający na ukończenie imprezy przez wielu uczestników, co potwierdzają wyniki. Myślę, że Kieratu nie ukończyłem z powodu dwóch poważnych błędów nawigacyjnych i słabego przygotowania fizycznego do podejść w górach, a organizatorzy na stronie pisali przecież aby trenować podejścia. Mieliśmy fatalny początek, bo szukaliśmy z dobrą godzinę PK 2. Później przy przejściu z PK 8 na PK 9 zasugerowaliśmy się wskazówkami miejscowych, których udzielali nam z życzliwości, ale okazały się dla nas niezrozumiałe na skutek braku znajomości terenu, co ponownie kosztowało nas z godzinę. Ale w tym przypadku decydujący dla mnie okazał się ubytek sił, bo ta godzina to były same strome podejścia. Trasę można było częściowo przebyć po znakowanych szlakach górskich, co ułatwiało nawigację, ale może wydłużało przejścia. Były też i tereny, którymi normalni turyści raczej nie chodzą. Przede wszystkim jednak przed Kieratem trzeba było potrenować podejścia i jeszcze raz podejścia. Mnie zniszczyły właśnie podejścia, bo na prostej raczej dorównywałem innym, w tym młodszym, a nawet czasem zbiegałem z nimi na zejściach. Poza tym uważam, że dobrze zrobiłem, pożyczając od mojej żony kijki, bo oceniam, iż bez nich nie zaliczyłbym tych 11 PK, czyli 67 km, a przeliczeniowych na GOT pkt 91. Jeszcze 3 km zaliczyliśmy schodząc z PK 11 do miejsca gdzie mógł podjechać transport. Czyli nominalnie przeszliśmy 70 km nie uwzględniając naszych błędów. Gdybym wiedział, że aktualna jest możliwość przedłużenia otwarcia PK 12, to chyba jeszcze ruszyłbym dalej i może w trzy godziny doczłapałbym do PK 12. Kierat to bardzo fajna impreza. Tak, jak ją zapamiętałem, tak opisałem. Szkoda, że tak tam daleko i co za tym idzie wiąże się to z dużymi kosztami, pomimo niskiego wpisowego.

Życzę organizatorom jeszcze wielu udanych Kieratów.