Janusz Poręba

Kierat - bogactwo doznań


Strzał startowy o godz. 18.00 pada, kiedy przebieram buty koło samochodu. Trochę mnie to zdenerwowało (znowu spóźnienie!) - no, ale co zrobić - i tak zakładaliśmy, że zaczynamy wolno, aby się nie "zarżnąć" zbyt szybko. Tak więc ruszamy jako jedni z ostatnich. Może to i dobrze, bo chyba nikt z naszej ekipy nie lubi tłoku. W ogonie peletonu idzie się dobrze, za nami już tylko jakieś pojedyncze osoby. Z uwagi na ilość Kieratowiczów nie ma natomiast żadnych wątpliwości nawigacyjnych - wystarczy tylko iść. Wieczór jest dość pogodny - pomimo asfaltu idzie się przyjemnie. Szybko rozpoznajemy Mogielicę i Cichoń koło Przełęczy Ostrej. Gdzieś pomiędzy nimi, w największym obniżeniu grzbietu jest Przełęcz Słopnicka, przez którą musimy przedostać się do doliny potoku Szczawa. Panoramę szpeci tylko duże wysypisko śmieci po lewej stronie. Idąc zgodnie z zasadą: "idź wolniej - zajdziesz dalej", docieramy do PK1 w czasie nieco ponad półtorej godziny. Mamy świadomość, że nie jest to rekord, ale coś takiego właśnie zakładaliśmy. Ponieważ jest to "nasz pierwszy raz", nie wiemy jak nasze nogi zareagują na to, co im serwujemy.

W okolicy PK1 kończy się asfalt, a zaczyna droga leśna (co jest równoznaczne z błotem do kostek). Drogą idziemy do momentu, kiedy zaczyna się nieco obniżać. Tu zbaczamy w lewo i staramy się w prawo w skos trawersować masyw Cichonia tak, aby nie tracić wysokości. Peleton podzielił się już na mniejsze grupki, a każda z nich wybrała własny wariant. My idziemy na wyczucie lasem, z reguły bez ścieżki, przecinamy kilka wąwozów z potokami i dochodzimy do grzbietu z zielonym szlakiem. Do Przełęczy Słopnickiej mamy stąd około 1,5 km - musimy się teraz trochę obniżyć, ale i tak myślimy, że nasz wariant nie należał raczej do najgorszych. Bardzo nie podobają się nam natomiast ciemne chmury (chyba z gatunku właśnie tych najgorszych) nad Mogielicą i Gorcami.

Przełęcz. Robi się ciemno. Kilka minut przerwy. Jemy po kanapce, wyciągamy latarki. Z niezadowoleniem stwierdzamy, że zaczyna padać (przypominam sobie internetową prognozę ICM, wg której wieczorem miało się zrobić pogodnie). Z przełęczy wchodzimy na grzbiet oddzielający dolinę potoku Szczawa od wsi Zalesie i Zbludza. Grzbietem tym idziemy tylko kawałek i przy pierwszej nadarzającej się okazji schodzimy z niego w prawo w dół nie chcąc przypadkowo minąć PK2. Ścieżka, w jaką weszliśmy kończy się dość szybko. My (nasza grupka liczy tu chyba około 8 osób) decydujemy się osiągnąć dno wąskiego jaru z potokiem, wiedząc, że potok wcześniej czy później musi doprowadzić do drogi w głównym ciągu doliny. Już samo dojście do potoku nie jest proste: ciemno, stromo, trzeba kluczyć, aby wyszukać jakąś możliwość zejścia, w końcu zeskok do koryta strumienia. Cały czas leje deszcz - chyba wykasuję sobie ICM z zestawu ulubionych stron internetowych. Poruszanie się korytem potoku w ciemności jest równie problematyczne jak zejście do niego: śliskie, nierówne kamienie, powalone drzewa i gałęzie, bardzo strome zbocza po obu stronach. No, ale przecież miał to być właśnie maraton ekstremalny - nie wolno narzekać.

Po jakimś czasie podziwiania w ciemności nieskażonej niczym przyrody dochodzimy jednak do cywilizacji. Pojawia się droga, którą idąc kilkanaście minut osiągamy PK2. Kolejny odcinek nie wnosi ze sobą zbyt wielkich atrakcji. Trochę trzeba tylko pokluczyć pomiędzy domami i rzeką, aby sensownie trafić na most w Szczawie. A potem już tylko drogą do zajazdu Głębieniec, gdzie jest PK3.

Jak tu przyjemnie. Jest zadaszenie - można schronić się przed deszczem, pali się ogień. Miejsce skłania do odpoczynku. Znowu coś jemy, uzupełniamy niedobory płynów i po kilkunastu minutach z żalem opuszczamy gościnne miejsce. Idziemy w kierunku Nowej Polany. Deszcz coraz słabszy, w końcu zupełnie przestaje padać. Momentami nawet poprzez chmury prześwieca Księżyc. W końcówce podejścia gubimy właściwą ścieżkę i wychodzimy na Nową Polanę znacznie bardziej na prawo od miejsca gdzie przecina ją szlak. Pomimo, że przez to nadłożyliśmy trochę drogi - nie żałujemy tego. Musimy teraz przejść wzdłuż całą polanę. Nocna odsłona tego miejsca budzi w nas zachwyt. Jest już prawie bezchmurnie, Księżyc świeci wysoko na niebie oświetlając mocno całą polanę, przed nami ciemna sylwetka masywu Gorca. Sceneria fantastyczna (jednak zostawię tego ICM w ulubionych), aż żal zagłębiać się w lesie mając taki widok. Schodzimy do Rzek, a następnie drogą przy świecącym Księżycu docieramy pół godziny po północy do PK4.

Idziemy dalej, teraz już praktycznie cały czas w lesie. Początkowo dnem doliny, potem wchodzimy na drogę trawersem biegnącą w kierunku Jaworzyny Kamienickiej. Ten odcinek okazał się najbardziej błotnistym fragmentem całej trasy. Idzie się fatalnie. Przy drugim zakosie drogi mijamy lotny PK5, a potem nieskończoną ilość zakrętów drogi. Błoto i monotonia tego odcinka w połączeniu z panującą ciemnością pozbawia nas motywacji do szybkiego marszu. Co chwilę wyprzedzają nas inni uczestnicy Kieratu. Co jakiś czas kontrolujemy wysokość na altimetrze, ale ten chyba się popsuł: prawie w ogóle nie wykazuje wznoszenia. Uświadamiam sobie, że nazwa "Kierat" do tego odcinka pasuje idealnie - bezwiednie robimy krok za krokiem (jak w kieracie) starając się tylko w miarę możliwości unikać błota powyżej kostek. Czy ta droga gdzieś nas w końcu doprowadzi?

Jednak tak - chyba nic nie trwa wiecznie. Za którymś zakrętem droga wychodzi z lasu i staje się stromsza. Ponad nami na polanie widać rząd światełek. Jesteśmy na Jaworzynie Kamienickiej. Zmiana nastroju - teraz już wiemy, że nasza wędrówka w ciemnym błotnistym lesie miała sens. Jest jeszcze ciemno, ale można już zaobserwować pierwsze oznaki brzasku. Niebo na wschodzie staje się jaśniejsze. Ciekawie wyglądają oświetlone wieże przekaźnikowe na Przehybie i pod Kiczorą. Kapliczka. Jest tajemniczo i bardzo pięknie. W mroku blednącej nocy podziwiamy kontury okolicznych gór i położone pomiędzy nimi doliny.

Idziemy dalej. Znowu leśny odcinek, ale wiemy, że do Turbacza już niedaleko. Na Hali Długiej jest już jaśniej, widzimy w delikatnej poświacie łańcuch białych jeszcze Tatr, a pod nimi szczelnie wypełnioną mgłą Kotlinę Nowotarską. Przed nami światełka schroniska. Zmęczeni, ale zadowoleni wchodzimy po kilku minutach do środka.

W holu schroniska tłoczno. Wielu Kieratowiczów odpoczywa, niektórzy śpią. Zastanawiam się czy na pewno wszyscy będą mieli ochotę pójść dalej. My też chcemy trochę odpocząć, uzupełnić ubytek kalorii i płynów, zdjąć na chwilę buty. Za nami chyba najciekawsza, jak chodzi o doznania, część trasy, ale to dopiero 41 km - nie ma nawet połowy. Nasza 6-cio osobowa ekipa dzieli się tutaj na 3 "podgrupy". Janusz z Piotrkiem ze względu na kontuzje postanawiają, że zejdą jeszcze tylko do Orkanówki i tam zakończą swoją przygodę, Ala chce się trochę zdrzemnąć (mało snu poprzedniej nocy), po czym ma zamiar kontynuować marsz tak daleko jak się da. Ja z Wieśkiem i Jeremim postanawiamy, że za chwilę ruszamy dalej. Dołącza do nas poznany wcześniej na trasie Arek.

Wychodzimy ze schroniska. Jest już jasno. Mijamy Czoło Turbacza, potem rozstaj szlaków i "formalności" związane z lotnym PK7. Idziemy szybciej niż w nocy, teraz to my raczej wyprzedzamy innych. Jest coraz cieplej, chwilami świeci Słońce. Przechodzimy przez Turbaczyk i schodzimy w okolice Orkanówki gdzie osiągamy półmetek i PK8.

Dotąd trasa była ewidentna - należało iść szlakiem. Teraz już tak nie będzie. Najpierw trzeba zejść w okolice Koniny. Wybieramy wariant leśnymi drogami w pobliżu Maciejkowego Potoku. Wybór okazał się dość trafny, bo szybko i wygodnie osiągnęliśmy drogę z Niedźwiedzia do Koniny. Dodatkowym atutem miejsca, do którego doszliśmy był mały sklep spożywczy. Z dóbr, jakie oferował sklep postanowiło skorzystać więcej Kieratowiczów, którzy nadchodzili z różnych stron świata. Największym powodzeniem w sklepie cieszyły się słodycze i napoje energetyzujące "Tiger". Tylko jeden z naszych kolegów postanowił wypróbować inny napój energetyczny, wyprodukowany na bazie skiełkowanego ziarna jęczmienia z odrobiną dodatku chmielu. Ilość energii zawarta w tym napoju musiała być potężna, bo kolegę doszliśmy dopiero na kolejnym PK w dolinie Wierzbienicy - dobrze, że czekał tu na nas. W dodatku, żeby znaleźć ten PK, nawiasem mówiąc logicznie położony przy drodze nad głównym potokiem doliny, zaliczyliśmy (zupełnie niepotrzebnie) jakieś 100 metrów wysokości w jednej z bocznych jej odnóg. No cóż, widocznie "Tigery" nie rozjaśniały tak dobrze umysłów, jak inne napoje.

PK10 w Półrzeczkach osiągamy już bez większych problemów orientacyjnych. Po drodze trafiamy na polanę grzbietową z bardzo ładnym widokiem na Ćwilin. Jest już bardzo ciepło i parno - taka pogoda zwykle jest przed burzą. Odcinek do Polany Wały (11PK) jest najkrótszym etapem Kieratu. Najkrótszym, ale stromym. Podejście to wyzwala z nas dodatkowe pokłady energii - tempo wznoszenia mamy błyskawiczne, szybko osiągamy grzbiet ze szlakiem, a następnie miejsce bazy namiotowej gdzie jest PK11.

Teraz przed nami długi, ale łatwy orientacyjnie odcinek przez Krzystonów i Mogielicę do Przełęczy Rydza Śmigłego. Jest cały czas ciepło. Podchodzimy średnim, ale równym tempem. Większym problemem zaczynają być dla nas zejścia, które skutkują dużym obciążeniem kolan. Pomimo, że czujemy już zmęczenie staramy się iść bez zbędnego marudzenia. Nie chcielibyśmy na tym etapie "zaliczyć" burzy. Zaczynamy wierzyć w to, że przejdziemy całość. Przecież jest dopiero wczesne sobotnie popołudnie, a już prawie 75% za nami. Dodatkowym magnesem jest jeszcze żurek serwowany na przełęczy przez sponsorów. Marzymy o nim od rana.

Hala przed Mogielicą jak zwykle oferuje rozległe widoki. Po minięciu szczytu już bez zatrzymywania się dochodzimy do PK12 na Przełęczy Rydza Śmigłego. Tutaj sielanka. Sosnowy lasek na przełęczy wręcz zaprasza do wypoczynku. Ze względu na zmęczone stopy zdejmuję buty i boso przynoszę sobie porcję żurku - jest fantastyczny, z dużymi kawałkami wspaniałej kiełbasy. Kiedy leżę w trawie i jem żurek podchodzi do mnie dziewczyna z obsługi "kuchni polowej" i pyta się czy przynieść mi herbatę owocową z miodem? (chyba musiałem wyglądać nieszczególnie). Na moją odpowiedź, że herbatę chętnie wypiję, ale sam sobie przyniosę zaprzecza i po chwili kubek świetnej herbaty mam już koło siebie. Widząc to moi koledzy natychmiast zdejmują buty.

Wygodne miejsca odpoczynkowe mają zawsze jeden poważny mankament: każdy pretekst jest dobry, aby jeszcze o kilka minut odwlec moment wyjścia. Jednak czas biegnie i trzeba iść. Jestem już na tyle zmęczony, że rezygnacja z układu horyzontalnego i przyjęcie pozycji pionowej nie następuje bezboleśnie i bezproblemowo. Wymaga to trochę czasu i wysiłku, ale po rozruszaniu się można jakość iść dalej.

Przed nami Łopień. Góra absolutnie nie znana nikomu z nas. W dodatku PK13 jest ponoć na jakiejś polance ukrytej za skrajem lasu na północnych stokach Łopienia. Przed tym punktem mamy największe obawy nawigacyjne. Stworzyliśmy sobie już nawet teorię (tak na wszelki wypadek) o lekkiej złośliwości budowniczego trasy, która miała się objawiać wyborem lokalizacji niektórych PK. Postanawiamy nie iść szlakiem, tylko znaleźć jakąś ścieżkę lub drogę prowadzącą na środkowy wierzchołek "naszej" góry. Niestety układ dróg w terenie niezbyt zgadza się z mapą, idziemy więc na wyczucie i w efekcie wychodzimy na grzbiet szczytowy w okolicy prawego skraja obszernej polany. Tu zwracamy się w prawo, aby po jakimś czasie zejść z grzbietu na północne stoki Łopienia. Po drodze mijamy grupę skałek, wśród których widzimy wylot niewielkiej jaskini (ponoć jaskiń w Łopieniu jest sporo). Wydaje nam się, że najważniejsze jest, aby zejście w dół rozpocząć we właściwym miejscu, bo w przeciwnym wypadku punktu kontrolnego nie znajdziemy na pewno. Obowiązki nawigatora wziął na siebie Wiesiek.

Górna część północnego zbocza Łopienia chyba słabo nadaje się do uprawiania turystyki. Stroma, zarośnięta miejscami gęstym lasem, pozbawiona ścieżek (co my tu robimy?). Ale im niżej tym bardziej przyjaźnie. Zaczynają pojawiać się ścieżki, potem drogi, w końcu wchodzimy na całkiem szeroką drogę, na której widzimy oznaczenia szlaku rowerowego. I wtedy Wiesiek przypomniał sobie odprawę przed startem, kiedy Sędzia Główny zwrócił uwagę na ten szlak rowerowy, którego nie ma na żadnej mapie. Radykalna zmiana nastrojów. Jesteśmy na dobrej drodze! Faktycznie - po kilkunastu minutach szlak doprowadza nas do PK13. No - może jednak umiejscowienie tego punktu tutaj nie było złośliwością?

Dotarcie do PK13 było dla nas przełomem. W zasadzie nie mieliśmy już wątpliwości, że zdołamy przejść całą trasę. Przecież zostały nam tylko niewielkie wzniesienia i dwa punkty kontrolne. Co prawda czuliśmy w nogach pokonane kilometry, czuliśmy też, że pogoda pod koniec może jeszcze "uatrakcyjnić" nasze zmagania z Kieratem, ale przecież zostało niecałe 20 km trasy i aż ponad 7 godzin czasu do wyznaczonego limitu.

Najbliższe kilometry to dojście do miejscowości Podłopień. Tam odnajdujemy przejście pod torami kolejowymi i zaczynamy się ostro wznosić ścieżką w kierunku góry Stronia. Na początku bujna roślinność po obu stronach ścieżki tworzy wręcz tunel, przez który musimy się przedzierać. Wyżej mijamy kilka domów i rozpoczynamy trawers po lewej stronie Stroni. Zaczyna zrywać się silny wiatr, w oddali słychać już grzmoty. Nadchodząca burza zaczyna przysłaniać Łopień, na którym nie tak dawno byliśmy. Pojawiają się inni uczestnicy Kieratu, a więc kapliczka już chyba niedaleko. Kiedy dochodzimy do PK14 spadają na nas pierwsze duże krople deszczu. Burza szybko zbliża się w naszą stronę.

Przejście do Pasierbca planujemy, tak jak inni Kieratowicze, północnymi stokami Stroni. Ale nasze plany były zgodne tylko do pierwszego rozejścia się dróg. Tu zdecydowana większość poszła lewym wariantem, który początkowo zaczął się obniżać. My poszliśmy w prawo w górę - chyba chcieliśmy przechytrzyć mapę. Nagle potężny huk - gdzieś blisko nas uderza piorun. Nie poruszamy się terenem otwartym, jesteśmy pod grzbietem, na którym rosną wysokie drzewa. Burza nie stanowi chyba dla nas większego zagrożenia, ale mimo wszystko źle działa na psychikę. Cały czas się wznosimy, trochę kluczymy po napotkanych drogach i coraz bardziej żałujemy, że nie wybraliśmy lewego (dolnego) wariantu. Deszcz pada coraz bardziej, co chwilę słychać grzmoty, a nas wszystkie napotkane drogi prowadzą na wzniesienie Zęzów. W okolicach szczytu widzimy kilka zabudowań. Ulewa bardzo mocna - nadchodzi drugi "atak" burzy. Dobiegamy więc do zabudowań gospodarczych i przeczekujemy najmocniejszą ulewę pod dachem jakiejś szopy. Po kilkunastu minutach, kiedy burza wydaje się oddalać, a deszcz jakby słabnie, ruszamy dalej. Wchodzimy znów do lasu, ale teraz schodzimy już w dół. Deszcz i mgła, która chwilami nam towarzyszy, powodują że zmieniamy trochę kierunek naszego marszu i dajemy się "znieść" za bardzo w prawo. Kiedy jesteśmy już znacznie niżej i wychodzimy z lasu poprawia się widoczność.

No nie - gdzie my idziemy?! Z tyłu po lewej stronie na grzbiecie widać w oddali podwójny dach kościoła. To musi być Sanktuarium w Pasierbcu. Kierunek naszego marszu nijak nie przystaje do celu, jaki mamy osiągnąć. Schodzimy na asfaltową drogę z niebieskim szlakiem, skręcamy w lewo i zaczynamy korygować nasze położenie. Mieszkańcy potwierdzają nasze przypuszczenia, że widoczny dach kościoła to Pasierbiec - ale jak tam daleko! Zaciskamy zęby i idziemy. Przynajmniej przestało padać, a i burzę już słychać tylko gdzieś w oddali. Zastanawiamy się ile drogi nadłożyliśmy idąc "naszym" wariantem? Powoli posuwamy się do przodu, cały czas asfaltem i po kilkudziesięciu minutach mozolnego marszu dochodzimy do PK15 w szkole w Pasierbcu.

Ostatni Punkt Kontrolny. Nabieramy pewności, że dojdziemy do końca. Już nie ma gdzie pobłądzić; czeka nas tylko 7 km asfaltu. Pomimo wielkiego zmęczenia nic nie jest w stanie popsuć nam humoru. Niedawne błądzenie pod Stronią i Zęzowem w czasie burzy, boląca głowa z niewyspania, bolące nogi, obtarcia - to wszystko nic, to wpisane jest chyba w regulamin Kieratu. To cena, jaką musi zapłacić każdy za całe bogactwo doznań na trasie. Tego się nie da zrobić "na luzie". Myślę, że każdy w jakimś stopniu zbliża się tutaj do granicy swojej wytrzymałości, ale ci co to robią - wiedzą, że warto.

Schodzimy w dół do Łososiny Górnej. Dotąd wygodne buty zaczynają mnie cisnąć w palce prawej nogi. W głowie przesuwają mi się obrazy z ostatnich dwudziestu kilku godzin, wczorajszy start z Limanowej wydaje się bardzo odległy - ileż ciekawych rzeczy wydarzyło się od tego czasu: nocna ulewa i przedzieranie się do doliny potoku Szczawa, przytulny "Głębieniec", Księżyc jasno oświetlający Nową Polanę, dużo błota na drodze, początki brzasku na Jaworzynie Kamienickiej, wschód Słońca pod Turbaczem, sielanka na Przełęczy Rydza Śmigłego, żurek i herbata owocowa z miodem, przedzieranie się przez nieznany Łopień, niedawna burza. Jest o czym myśleć.

Z Łososiny Górnej idziemy przez Sowliny do Limanowej. Chwilami ogarniają nie wątpliwości czy pamiętając o zmęczeniu, jakiego doświadczyłem zdecyduję się na ponowny start w przyszłym roku. W Limanowej idziemy bulwarem wzdłuż rzeki. Robi się ciemno. Nigdy nie sądziłem, że Limanowa jest taka długa. Z jednej strony droga ta dłuży mi się bardzo, z drugiej natomiast wiem, że jestem w szczególnym położeniu i chciałbym taką chwilę przedłużać. Jeszcze idę, ale już wnet czeka mnie moment zameldowania się na mecie. Jeszcze biorę udział w Kieracie, za chwilę finał, którego wcześniej wcale nie byłem pewien. Później Kierat 2008 stanie się już tylko historią.

I z takimi uczuciami docieramy w trójkę do mety w sobotę o 21.11.

Wielkie zadowolenie z dokonania poważnego przedsięwzięcia miesza się z bardzo dużym zmęczeniem. Na chwilę siadam na krześle, aby zdjąć buty - potem mam problem, aby z tego krzesła wstać. No i ta potrzeba snu. Otaczająca mnie rzeczywistość zdecydowanie przesunęła się na drugi plan. Pierwszoplanową rolę zaczęło pełnić moje zmęczenie.

Czy warto brać udział w Kieracie? Zdecydowanie TAK. Rzadko kiedy w tak krótkim okresie czasu doświadczamy tylu krańcowo różnych i mocnych wrażeń. Wędrujemy w nocy i w dzień, po drogach i po absolutnych bezdrożach, niestraszny jest nam deszcz i burza - cieszymy się wspaniałym powietrzem po ich ustąpieniu. Swój urok ma ciemny wieczór z niskimi, deszczowymi chmurami, a jak na jego tle wygląda w nocy pełnia Księżyca na gorczańskiej polanie wie tylko ten, kto to widział. Czy spacer trawiastą ścieżką przez widokową polanę sprawiał by Ci taką samą przyjemność, gdybyś wcześniej nie szedł ciemną drogą w błocie, które nieraz sięgało kostek? Czy doceniłbyś miękkość trawy w sosnowym lasku, gdyby zmęczenie nie kazało Ci się w tej trawie położyć? No i czy przejście tych 100 km dałoby Ci tak wielką satysfakcję gdybyś nie okupił tego trudem z jakim to osiągnąłeś?

Do zobaczenia za rok.



PS. Myślę, że nie można nie złożyć gratulacji organizatorom. Wspaniałe przedsięwzięcie, wspaniała trasa. Doskonała organizacja - brak słabych punktów.