Wyruszam po raz pierwszy w życiu na rajd ekstremalny. Założenia: przebyć całą trasę, zrobić to przed zmrokiem w sobotę (26 maja), czyli mniej więcej do 21. Oznacza to, że muszę zmieścić się w 27 godzinach. Jeszcze ważniejsze założenie jest takie: nie szaleć i nie zrobić sobie krzywdy, czyli w miarę możliwości uniknąć kontuzji, odcisków, odparzeń itp. Taktyka: maszerować w równym tempie, z krótkimi postojami. Pakuję się przez cały wieczór w czwartek i do południa w piątek. Wygląda to tak, jakbym wybierał się na co najmniej miesięczną wyprawę w Himalaje. Przekładanie rzeczy z miejsca na miejsce, głębokie przemyślenia i zaskakujące refleksje, które po wielu godzinach doprowadzają do jakże odkrywczego wniosku, że im mniej, tym lepiej. Ekipa Ratunkowo-Asekuracyjna (ERA w składzie: teść - liczne pomysły na wyratowanie zięcia z opresji w tym: czyhanie w krzakach z kotłem z grochówką, zakopanie w oznaczonym miejscu skrzyni z prowiantem, pojawienie się na trasie w charakterze zupełnie przypadkowego sprzedawcy kiełbasy z rusztu, wody, grochówki, szynki, pączków, świeżych bułek, żurku i domowej roboty kminkówki. Żona - generalnie sceptycznie nastawiona do pomysłów teścia, za to mocno zaniepokojona udziałem w rajdzie uczestników płci żeńskiej) przewozi mnie do Limanowej, jesteśmy w bazie około 15.00. Rejestracja, odbieram materiały startowe, zajmuję wygodną ławkę obok hotelu i rozpoczynam studiowanie trasy. Pierwsze spostrzeżenia: nie ma Mogielicy, ale jest Modyń, na której nigdy nie byłem. Punkty w miejscach charakterystycznych, być może nie będzie problemu z nawigacją. Ogólnie jestem podbudowany. Przenoszę punkty na mapę, zakładam ubrania rajdowe, nacieram się kompleksowo kremami na odparzenia, na odciski, od pioruna i od złego uroku i wyruszam na odprawę. W sali kinowej impreza z okazji Dnia Matki, mamy wychodzą uśmiechnięte, trzymają w rękach kwiatki i patrzą na nas jak na kosmitów. Odprawa krótka i zwięzła, przemówienia i cała celebra inauguracyjna, zerkam w tym czasie niby od niechcenia na kieratowiczów, z ciekawością odkrywcy nowych, nieznanych lądów i ich mieszkańców. Przekrój społeczny całkiem szeroki: galeria cichych i głośnych, grupowych i indywidualnych, rozgadanych i zamyślonych, starszych i młodych, prawdziwy poligon do badań socjologicznych. Wnioski z obserwacji dodają mi pewności siebie, nie jest źle - normalni ludzie.
Strzał startowy, przepuszczam wszystkich przodem, żegnam się z ERą i w drogę. Na podejściu, przy jednym z domów, uśmiechnięty dziadziuś jedną ręką wspiera się na lasce, a drugą macha do mnie wołając:Ho, ho!!! Na majówkę? Na majówkę? No, w pewnym sensie...Na PK1 (Paproć) jestem na miejscu 195. Sędzia umawia się ze mną na spotkanie na PK 13. Po drugiej stronie grzbietu padało, pierwszy szczęśliwy traf: ominął mnie deszcz. Bez problemu do PK2 (Rupniów Bednarki). W dolince Bednarki z łąk podnoszą się właśnie wieczorne mgły. Przede mną Kostrza, a w głowie myśl, że przecież nie byłem nigdy na Kostrzy, ale nie, nie będę się przecież wygłupiał, wyruszam na ścieżkę, która przewija się pomiędzy Kostrzą i Świnną Górą.Tuż przed wejściem w las przejmuję wygodny pieniek od kieratowicza, który jeszcze na odchodnym poleca mi niezawodną metodę na odciski, pokazując bez dalszego komentarza porządny zwój srebrnej taśmy samoprzylepnej. W tym momencie uświadamiam sobie, że mam obniżony poziom ekstremalizmu we krwi. Zmierzch przechodzi powoli w noc, ruszam w las uzbrojony w czołówkę. Przy pierwszych zabudowaniach w Kostrzy wesoła ekipa miejscowej młodzieży imponuje mi swoją dociekliwością, zachodząc w głowę, co my tutaj mierzymy o tej godzinie? Informacja o prawdziwym celu wędrówki wywołuje u nich szczery entuzjazm. Asfaltem do PK3 (remiza w Sadku), na którym odbywa się tankowanie wody w dosyć groteskowej formie: obsługa punktu rozlewa mineralną z małych buteleczek do małych kubeczków tak, jakby zamierzali zanieść to zaraz na tacy na jakąś salę konferencyjną. Pobieram wodę na raty wykonując kilka rundek z kubeczkami, po czym ruszam dalej.
Do PK4 długi odcinek asfaltem, w jakimś przysiółku mała dziewczynka mieszkająca w pobliskim domu, pomimo późnej pory, niezmordowanie przeprowadza kolejnych rajdowiczów skrótem (?) przez opłotki. Noc zaczęła się na dobre, jest wyjątkowo ciepło, pusta droga wyprowadza powoli w stronę Góry św. Jana, za którą ciągnie się ciemny wał pasma Ciecienia i Grodziska, góry, której widok od tej strony nie przestaje mnie zadziwiać: niby tylko 618m, a piętrzy się nad Stradomką jak porządny tysięcznik. Szybkie zejście do doliny Stradomki, tutaj mijają mnie ludzie, którzy idą już z PK4 na Księżą Górę, zapewne wariantem przez Smykań. Do PK4 (Pogorzany-Pustelnia) trafiam trochę naokoło, skręcając najpierw na czarny szlak i cofając się potem z niego kawałek. Punkt wygląda na miejsce obozowania jakiejś sekty: na skałach palą się znicze czy świeczki, pod skałami światła czołówek, atmosfera skupienia i zbierania się w sobie. Na PK5 (Księża Góra 649) idę szlakiem czarnym prosto do grzbietu, którym dalej prowadzi niebieski. Punkt założony na wieży widokowej, trzeba wdrapać się na sam szczyt, żeby przedziurkować kartę. Wiatr dmucha tutaj dość mocno, wieża kiwa się na wszystkie strony, na północy łuna świateł z Pogórza, a na zachodzie pogrążone w mroku: Lubomir i Łysina.
Z Księżej Góry szybko w dół przez Podlesie do Wiśniowej. Miejscowy pokazuje drogę do "Sosenki", po czym w jednej chwili robi się niesympatyczny, kiedy odchodzimy z kolegą rajdowiczem dalej, nie uiściwszy opłaty za informację. Wiązanka na temat ogólnego chamstwa i braku kultury, wzmocniona refleksją, gdzie to byśmy nie doszli bez pomocy pana z Wiśniowej, nie wywołuje u mnie specjalnych emocji. Jak się okazało, było to jedyne nieprzyjemne spotkanie z tubylcem na całej trasie, którą pokonałem. W "Sosence" lekki deficyt wody, ale nie jest najgorzej. Dalej asfaltem, w górę, do Kobielnika i do szlaku na Lubomir. Podejście idzie mi nad wyraz dobrze, gdzieś w połowie szarówka przechodzi w świt, wszystko wokół budzi się i przeciąga, a ja doświadczam błogiego przypływu optymizmu i energii. Przeżyłem noc, nie zgubiłem się, i jak na razie wszystko idzie dobrze. Mijam stan surowy obserwatorium na Lubomirze, zaliczam PK7. Schodzę dalej czerwonym pod Łysinę i stąd już na żółty, na południe. Nad Wyspowym stoi już piękny, sobotni poranek. Nie jest jeszcze gorąco, idzie się dobrze, choć po zejściu z grzbietu w Kaczmarczykach trzeba dalej maszerować asfaltem. Mijam Kasinkę, do PK8 podchodzę z innym kieratowiczem, przed nami dwie panie pracujące w Bazie "Lubogoszcz" maszerują żwawo, wypominając nam wolne tempo. Na półmetku sielska atmosfera, kawa, herbata i euforia, bo 50km to już jest jednak osiągnięcie. Odpoczywam trochę dłużej, wietrzę buty, wkładki i skarpety, znowu smarowanie. Robię mały bilans: jest dobrze, strat praktycznie nie ma. Wszystko działa, dla podbudowania morale jestem nawet skłonny przyznać sobie nieoficjalnie tytuł twardziela. Po porządnym odpoczynku zbieram się do dalszego marszu.
Lubogoszcz - góra rozpaczy, można ją przemierzać wszerz, wzdłuż i w poprzek, a i tak jest to bez znaczenia, bo od każdej strony wszystko wygląda tutaj tak samo. Smętny szczyt o kształcie trumniastym, jak mawiali na kursie przewodników beskidzkich, na szczęście podchodzę z rajdowiczem, który jest także zapalonym rowerzystą, zabijamy czas rozważaniami na temat sprzętu rowerowego. PK9: trudno zachować powagę stojąc na brzegu bajorka o nazwie Morskie Oko, nawet wtedy, gdy jest w nim trochę więcej wody. Brakuje mi tutaj popiersia człowieka, który nazwę dla tego miejsca wymyślił. Wybitna wyobraźnia. Niektórzy rajdowicze, rozczarowani zawartością akwenu, próbują dokonać transakcji zakupu wody od sędziów, na warunkach skrajnie dla siebie niekorzystnych. Niestety, obsada PK nie przewidziała, że nadarzy jej się w tych okolicznościach okazja do zbicia szybkiego majątku. Sami wody nie mieli zbyt wiele. A zatem do Kasiny. Na skraju lasu, tuż przede mną wypada z zarośli na drogę człowiek z kompasem, zapuszcza kilka dzikich spojrzeń w głąb krajobrazu, łapie azymut i znika w tej samej chwili, puszczając się galopem w dół stoku, po łąkach. W moich myślach podziw miesza się z nabytym przez lata sceptycyzmem co do sensowności poruszania się w górach na azymut. W Kasinie sklep z Muszynianką, jabłkami i zacienionym, równo wykoszonym trawnikiem. Upał wzmaga się, a przede mną wyrasta ściana Śnieżnicy. Wybieram ścieżkę prowadzącą gdzieś między szlakiem i trasą zjazdową, podchodzi się znośnie, jest trochę cienia. Z grzbietowej ścieżki widzę przed sobą, w prześwitach, ogromne chmury, którym szybko przybywają kolejne piętra. Powoli nastawiam się psychicznie na burzowe popołudnie. Po drodze do PK10, idąc skrajem rezerwatu, podziwiam kawałek całkiem ładnego jak na te okolice lasu bukowego. Potem jeszcze zaliczenie punktu i w dół do doliny Łososiny. Na zejściu, już w polach, rozpoczyna się burzowy spektakl, z którego, jak widzę, raczej się nie wywinę. Leje porządnie nad Ćwilinem, no i oczywiście nad Łopieniem. Burza dopada mnie przy pierwszych zabudowaniach, jest tu jeszcze dwóch rajdowiczów, znajdujemy schronienie w gospodarstwie (Dobra nr 30, podziękowania dla Gospodyni!). Właściwie jest całkiem miło: siedzę na sianie, w otwartych drzwiach stodoły i podziwiam ulewę. Wciąż jeszcze mam nadzieję, że będzie to zjawisko tyle efektowne, co krótkotrwałe. W przerwie pomiędzy burzami przemykamy do SPARA, pod którym przeczekuje trochę większa grupka ludzi. Robię małe zakupy i powoli zadomawiam się w sklepie, bo na zewnątrz "końca nie widać". Nie mają niestety tanich karimat.
Kolejna przerwa w ciągu burz ośmiela nas do podjęcia decyzji o dalszym marszu. Wkrótce okazuje się, że to nie jest koniec serii. Następna burza tuż pod Łopieniem, stoimy skuleni w strugach deszczu, a mnie przychodzą do głowy refleksje na temat odpowiedzialności facetów po 30-tce. W końcu, po kolejnej odsłonie burzowego szału, zdobywam Łopień i PK 11. Szybkie zejście na Przełęcz Rydza-Śmigłego. Tutaj chwila zastanowienia. Dokonuję krytycznej oceny zasobu sił i perspektyw pogodowych na najbliższe godziny, mając przed sobą malowniczy widok na kolegę rajdowicza, dobierającego się z wielką czułością i jeszcze większą igłą do odcisków. Stwierdzam, że dam radę, ruszam zatem nad podziw dziarsko w dół, w kierunku Słopnic. Za Leśniówką, w górze potoku, trwają gorączkowe narady, którędy na PK12. Tracimy trochę czasu i energii podchodząc niepotrzebnie drogą w górę doliny. Odrzucony początkowo pomysł forsowania strumienia wydaje mi się teraz najbardziej sensowny, ekipa schodzi niżej cofając się do Leśniówki, ja przypominam sobie najbardziej heroiczne wyczyny młodości i - wzmocniony wspomnieniami - przeprawiam się z marszu przez potok. Wychodzę za punktem, ale i tak nie najgorzej. Teraz prosto na południe, przez podmoczone ulewą łąki do zielonego szlaku i grzbietu Mogielicy, opadającego tutaj do przeł. Słopnickiej. Na grzbiecie krótki odpoczynek, trudno nie zatrzymać się tutaj na chwilę: przede mną, w dole, w głębokiej dolinie Szczawy suną majestatycznie wielkie kłęby mgieł, a horyzont zamyka panorama Tatr. Teraz grzbietem do przełęczy i w dół do Zalesia. Modyń nie wygląda najgorzej, podejmuję plan zdobycia jej jeszcze za dnia. Mijam kościół i ruszam w górę do przysiółka Wąchałówki (na kierunkowskazie Wąchały) i do szlaku na Modyń. Zaczynam podejście. To, co z daleka wyglądało na niezbyt wymagające, w praktyce okazuje się być trudne. Pnę się na szczyt powoli, noga za nogą. Docieram na górę równo ze zmierzchem. Na punkcie jeden z kieratowiczów częstuje kiełbasą. Myślę o paczce kabanosów, które zostawiłem w lodówce. Kiedy wyruszam z punktu jest już ciemno, a ja odczuwam coraz większy deficyt sił. Kilkaset metrów dalej dopada mnie kryzys orientacyjny: w prostej sytuacji po odejściu szlaku zgubiłem ścieżkę grzbietową i zacząłem chodzić bez sensu w kółko. Po raz pierwszy na całej trasie wyciągam kompas, idę według jego wskazań i wychodzę na skraju lasu dokładnie na drogę grzbietową, prowadzącą do oświetlonego krzyża. Więcej szczęścia, niż rozumu.
Wyjście z lasu dobrze mi zrobiło, znowu czuję kolejny przypływ energii i entuzjazmu, tym bardziej, że wokół dojrzewa już kolejna, piękna noc. W domach poniżej grzbietu rozkręcają się właśnie sobotnie imprezy na folkową nutę, płoną ogniska i słychać chóralne śpiewy. Wciąż jeszcze jestem przekonany, że dam radę dojść do mety. Między Jasieńczykiem i Klończykiem spotykam dwóch rajdowiczów, razem dochodzimy do PK 14 i zaczynamy zejście do doliny Jastrzębika. Właśnie na tym zejściu przychodzi na mnie przysłowiowa kryska, opadam błyskawicznie z sił i powoli odpływam. Trzymam się jeszcze do Roztoki, po drodze patrzę nawet na mapę, ale kompletnie nie rozumiem tego, co przed sobą widzę. W Roztoce odpuszczam, ostry kryzys ścina mnie z nóg przy mostku na Łukowicy, siedzę na skraju rowu i tak, jak jeszcze kilka godzin wcześniej podziwiałem cudowne odrodzenie na przeł. Rydza, tak teraz kontempluję spektakularne załamanie na kilka kilometrów przed metą. Czekam jeszcze chwilę licząc na to, że przyjdzie przesilenie i zbiorę się w sobie, jednak najwyraźniej to był TEN kryzys. Niestety, w miejscu, w którym poległem, nie było zasięgu. Aby wezwać ERĘ musiałem podejść drogą w górę. Wlokłem się zatem poboczem, a ściślej od pobocza do pobocza, przystając co kilka kroków i sprawdzając zasięg. W końcu zatrzymałem jakiś samochód, mili państwo mogli mnie podwieźć tylko do Siekierczyny, bo tam skręcali w bok, czyli - o ironio - jechali dokładnie na PK14. Wysiadłem pod kościołem i stąd wezwałem ERĘ. Po chwili dosiadł się do mnie jeszcze jeden kieratowicz, który także postanowił zrezygnować. Siedzieliśmy zatem na przystanku Siekierczyna Remiza, zapoznając miejscowych i czekając na ERĘ, dzieje odnalezienia przystanku przez moją ekipę reanimacyjną to materiał na osobną historię z udziałem policjanta z psem, policjantów z radiowozu i licznej grupy miejscowych. Potem jeszcze tylko zjazd na dół, do Limanowej, odmeldowanie w bazie i jakiś niewyraźny ciąg zdarzeń z finałem w domowych pieleszach.
Równie ciekawym doświadczeniem jak sam Kierat była rekonwalescencja i powrót do świata żywych. Spodziewałem się przynajmniej tygodnia chodzenia o kulach, kilkudobowego odsypiania i utraty połowy wagi. Nic takiego nie miało miejsca. W niedzielę spanie do południa, w poniedziałek bez problemu do pracy, wieczorem masaż (mmm...), w środę normalny trening biegowy. Głównego celu nie zrealizowałem, ale poległem godnie dając wcześniej z siebie wszystko, co - w granicach zdrowego rozsądku - mogłem dać, i jest to wielka satysfakcja. Kierat dał mi dokładnie to, czego oczekiwałem. Dodatkowo zupełnie nowym było dla mnie doświadczenie uczestnictwa w rajdowej wspólnocie, która krzepła z upływem godzin i którą czuło się coraz wyraźniej wraz z przybywaniem kolejnych kilometrów. Było to na tyle niezwykłe, że podziałało nawet na moją, nastawioną indywidualistycznie, naturę. I chociaż nie poznałem nawet imion większości przygodnie spotkanych kieratowiczów, to jednak ciepłe wspomnienie o ludziach, z którymi przemierzałem krótsze lub dłuższe fragmenty trasy, pozostanie na długo w mojej pamięci.