Na wybór KIERATu jako najbliższego wyzwania złożyło się kilka czynników:
1. - mam wakacje;
2. - 100km po górach z 4000 m podejść - brzmi nieźle;
3. - poszukiwałem nowych celów/wyzwań - taka motywacja do aktywności i wypełniacz wolnego :)
Miał być bieszczadzki "Rzeźnik" z Aśką. Dziewucha jednak odpuściła sobie treningi, więc wyszperałem coś, gdzie można było startować solo - wykonało się. Kolejnym argumentem "za" było to, że w Beskidzie Wyspowym nigdy nie byłem i zapewne za szybko bym nie dotarł, bo jakoś dziwnie na północ od wszystkich uczęszczanych tras jest położony.
Do bazy w Limanowej dotarłem na 40 minut przed odprawą i na 1.5 h przed startem - miałem niezbyt wiele czasu na przepakowanie, zjedzenie i naniesienie punktów na mapę. Wyrobiłem się jednak dzielnie. Punktualnie o 18 zagrzmiał huk pistoletu startowego. Ścisła czołówka oczywiście pobiegła żwawym truchtem, ja pozostałem wśród "szybko maszerujących". Wystartowałem i kontynuowałem trasę z dwoma maturzystami z Krakowa (jeden z nich odpadł po półmetku). Poznaliśmy się w autobusie do Limanowej i jakoś tak zostało. Wracając do trasy: pierwszy punkt już po 7 km na Rysiej Górze (645 m). Dalej przez Tymbark (soków niestety pod fabryką nie rozdawali) zielonym szlakiem do Rupniowa. Zanim jednak tam dotarłem wydarzyło się coś, co miałem przeklinać do końca rajdu. Schodząc, a właściwie zbiegając z Kostrzy (730 m) pośliznąłem się i zaliczyłem glebę. Że rozciąłem sobie rękę to pikuś - krwawienie dość szybko ustało. Brzemienne w skutki okazało się stłuczenie lewej łydki - o tym później. Dość rzec, że od razu zaczęła boleć.
Na razie zasuwamy żwawo dalej. Było za szybko. Głos wewnętrzny podpowiadał mi, że to nie moje tempo' że jestem zbyt wielkim chojrakiem, że będę żałował. Zagryzłem ten głos kolejnym batonem, zacisnąłem zęby i napieram dalej - przecież w tej chwili nie czuję ani trochę zmęczenia, czyli jest OK, prawda? Nieprawda! Głupi Kozak.
Do czterdziestego kilometra wydarzyło się niewiele. W nocy ciemno więc nawet widoków zbyt pięknych nie było. Ciekawą drogę wybraliśmy zbiegając z punktu 5. z Księżej Góry (649 m): na azymut, przez niesamowicie gęste chaszcze - złapaliśmy kilka kleszczy i "odrobinę" się podrapaliśmy ale co tam :) zaoszczędziliśmy sporo czasu.
"Schody" zaczęły się podczas zejścia z Lubomira (904 m), czyli po ok. 40 km. Wszyscy złapaliśmy kryzys, doskwierać zaczęła senność, a moja łydka... szkoda gadać. Podczas schodzenia ból był tak piekielny, że nie mogłem na lewej nodze ustać. Przez pewien czas myślałem, że to koniec. Postanowiłem, że spróbuję dojść do półmetka, a później się zobaczy. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. O świcie byliśmy na punkcie 8. w bazie wypoczynkowej "Lubogoszcz" - jest połowa! Miło mnie zaskoczyli - okazało się, że jestem z chłopakami na 27. pozycji. Ciepła herbata, kawa i bułki postawiły mnie na nogi. Posiedzieliśmy w bazie ok. pół godziny, pożartowaliśmy z obsługą trasy i ruszyliśmy dalej. Krótki wypoczynek wystarczył, żeby noga przestała się buntować - nabrałem optymizmu. Z bazy do szczytu Lubogoszczy było jeszcze spore podejście - tutaj straciliśmy jednego towarzysza: Piotrek został z tyłu i zrezygnował. Wraz z Tomkiem schodzimy do oczka wodnego "Morskie Oko" - pkt 9. - i dalej tyramy na Śnieżnicę (1006 m). Ostre podejście pod wyciągiem narciarskim pokonujemy z zaciśniętymi zębami, ale jakoś się udaje. Mamy już w nogach ponad 60 km i idziemy dalej. Tak jakby było mało ostrych podejść, kolejny punkt jest znowu na szczycie góry, tym razem Łopień (951 m). Ech... po co ja się w to pakowałem? Mocno przeklinam swoją "głupotę" i "upór maniaka". Do tego lewa noga boli jeszcze bardziej. Wcześniejszy odpoczynek, z którego tak się cieszyłem wystarczył jedynie na jakieś 4 km - tragedia.
Teraz to jest już prawdziwa walka z własnym ciałem i psychiką. Szukasz wszędzie motywacji do tego, żeby postawić kolejny krok. Nie jest łatwo, bo jak pomyślisz, ile kilometrów jeszcze do mety, to zastanawiasz się czy to jest w ogóle realne. Jak na razie się udaje. Lecimy do "Zarąbek". Okazuje się, że mapa jest niezbyt dokładna i mam ochotę za to kogoś "zarąbać" - tracimy przynajmniej 20 minut na znalezienie odpowiedniej trasy. Osiągamy wreszcie punkt 12. co oznacza ok. 75 km. Robi się jednak nieciekawie, zbierają się chmury, a na horyzoncie "słychać szczęk żelaza" - będzie ostro. Po ok. 3 km zaczyna się ulewa i burza hula w najlepsze. Dobrze, że zdążyliśmy zejść z otwartej przestrzeni do lasu. Chowamy się pod drzewami i próbujemy przeczekać "najgorsze". Ruszamy po jakimś czasie, bo końca deszczu za bardzo nie widać, a zimno się robi przeokrutnie. Zanim wdrapiemy się na Modyń (1028 m) ulewa zdąży złapać nas jeszcze kilkakrotnie. Jesteśmy już i tak przemoczeni, więc staramy się nie przejmować. Łatwo powiedzieć!! Aaaaa! Ja sam jestem wściekły: rzucam przekleństwa pod adresem burzy, wyzywam ją od najgorszych, klnę na siebie, na swoją bolącą nogę i na wszystko, na czym świat stoi. Złość dodaje mi niesamowitego animuszu. Modyń, mimo, że zdobywana w spływającej szlakiem wodzie, osiągamy w zawrotnym tempie. I to znowu błąd.Może i bólu przez złość nie czuję, ale noga przecież nie jest niezniszczalna. Na szczycie podbijamy szybko karty, wykręcamy skarpetki (zawsze to mniej chlupie w butach) i śmigamy dalej. Jeszcze tylko 2 punkty, oba w sumie po drodze do bazy - zaczynam nabierać pewności, że nic mi nie przeszkodzi w dojściu do mety. A do tego to 20 miejsce!!! Po półmetku zaraz wskoczyliśmy o kilka oczek do góry i tak trzymamy - jak to niemiłosiernie dopinguje! Pięknie... więc lecimy. Zrelaksowaliśmy się i straciliśmy czujność: na mapie wszystko wyglądało bardzo prosto. Miała być wyraźna ścieżka prowadząca prosto na Klończyk (807 m). Nie wiem jak, ale... zabłądziliśmy. Ścieżki na mapie nie pokrywały się z tymi w terenie, wszystko poszło źle. Decydujemy się zejść z góry na południe do najbliższych zabudowań, zorientować w sytuacji i z osiedla Kicznia uderzyć prosto na północ na Klończyk. Plan był dobry, a przede wszystkim skuteczny. Nadrobiliśmy jednak ok. 6 km plus strata i odzyskiwanie wysokości - porażka. Podbijamy karty na Klończyku i rozpoczynamy zejście. Do bazy mamy ok. 12 km, a do ostatniego punktu musimy tylko niewiele zboczyć od głównej drogi do Limanowej. Brzmi nieźle.
Po zejściu z Klończyka kuleję coraz bardziej. Po kilometrze asfaltem nie mogę ustać na lewej nodze. Robię sobie kule z kijków trekkingowych i próbuję tej metody - boli mniej, ale nic nie przyspiesza. Prędkość ok. 0,5 km/h. Jest po godzinie 20 więc do 2 w nocy raczej nie zdążę do bazy. Ból coraz większy... zwalniam... robię przystanki... jestem już sam - Tomek miał więcej sił i poszedł szybciej. Wreszcie podejmuję decyzję: "dość"!
Łapię pierwszego stopa, niestety tylko do głównej drogi - kobiecina jechała w drugą stronę. Próbuję dodzwonić się do bazy, ale nie ma zasięgu, kuśtykam zatem dalej, a samochodów jak na złość bardzo mało: może jedna okazja na 5 minut. Wreszcie zatrzymuje się jakiś chłopak, chyba Paweł. Miał jechać tylko do najbliższego sklepu, ale postanawia podrzucić mnie do bazy. Wielkie ukłony w jego kierunku.
W bazie niewysłowiony żal... oddaję kartę... zaliczają mi trasę do czternastego punktu... Po 20 minutach zjawia się lekarz, coby rzucić okiem na moją łydkę. Sam nie wierzę - po tych 20 minutach siedzenia - UWAGA! - wstaję, jakby nigdy nic mnie nie bolało i idę jak wyleczony... Aaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! Czyli co? Mogłem chwilę odpocząć i doszedłbym do końca? Sam nie wierzę - ale jestem durny??!!! Chce mi się wrzeszczeć, próbuję z tego żartować, coś o zawracaniu głowy etc. Wychodzę z podkulonym ogonem. A po 20 metrach i 3 schodach: znowu to samo. Ledwo dochodzę do szkoły gdzie był nocleg - noga boli jeszcze bardziej... i nawet się z tego cieszę - gdyby nie bolała, to bym sobie tego nie wybaczył. Dalej już tylko kąpiel, ciepły posiłek, walka z trzęsącymi mną dreszczami, skurczami mięśni, bólem i sen... Zdążyłem wysłać kilka smsów - ostatniego planowałem po zwinięciu się w śpiwór... Nie zdążyłem nawet wklepać jednej literki - zasnąłem w ułamku sekundy - dosłownie :)
A w niedzielę? Proza życia. Niewyspanie, ból wszystkiego, uroczyste zakończenie i powrót do domu.
Co mi dał ten start? Sporo: dużo się nauczyłem - to raz, poznałem kilka ciekawych osób - to dwa. Dochodzi do tego wielka chęć nowego startu i już coś wygrzebałem: "Rajd Trzech Orłów" w okolicach Szczecina :) Znajdę tylko towarzysza(kę) i dyla na start. Zapowiada się ciekawie. Może tamta impreza pokaże, czy dobrze przyswoiłem lekcję z KIERATu.
Kozak