Choćby nie wiem co, tych trzydziestu dwóch godzin nie można opisać. Po uczestniczeniu w Kieracie ma się całkowicie inne wrażenia i opinie o tej imprezie. Nie można opisać tego, co się czuje przed... i po... Po- niewątpliwie ból nóg, a to, co przed i w trakcie to już różnie bywa. Na koniec jest to niesamowita satysfakcja czasem pomieszana z małym żalem, że się nie ukończyło teoretycznej setki.
Na starcie poczułam, że mój udział w Kieracie nie jest pomysłem najwyższej rangi. Patrząc na pozostałych, ścisłą czołówkę, biegaczy... Na szczęście miało się przy sobie kuzynkę i znajomego. Doszliśmy do wniosku, że najważniejsze to, aby się dobrze bawić. A to się udało.
Razem z Edytą skrupulatnie trzymałyśmy naszego mężczyznę przy sobie. W końcu to miłośnik Beskidu Wyspowego... i rowerów.
Pierwsze punkty nie stanowiły większego problemu z odszukaniem ich. Punkt 4, a właściwie droga do Diabelskiego Kamienia była całkiem ciekawa. Szło się i szło przed siebie... Do momentu, gdy przed nami "wyrósł z ziemi" płot. Oczywiście przełamaliśmy jego dzielnie stawiający opór.
Czwórka była widoczna już z daleka. Łąka wokół Diabelskiego Kamienia wyglądała jak skupisko świetlików, latających tam i z powrotem.
Punkt 5 to chyba najlepiej zlokalizowany punkt - moim zdaniem. Wychodząc po schodach do góry chwilami miałam wrażenie, że one się nie kończą... A jednak gdzieś się kończyły. Więc okazało się, że nie są schodami do nieba. I tak zaraz trzeba było schodzić.
Chwile milczenia przerywał mój cudownie odstraszający panującą ciszę śpiew. Wpadła mi w ucho piosenka. Niestety znałam tylko parę jej słów. Ale podobała się reszcie. Jednak wszystko, co "piękne" szybko się kończy. Podobnie jak odkrycie mojej duszy artystycznej. Z niewiadomych mi powodów po pewnym czasie mojego śpiewania mieli tego dość. Ciekawe, dlaczego... I tak dowiedziałam się tego dopiero po Kieracie.
Punkt 7 wbrew pozorom dostarczył nam adrenaliny. A przynajmniej mi, gdy w miejscu gdzie kończył się szlak zielony nie znaleźliśmy punktu kontrolnego. To było jedno z dłuższych 5 minut z 32 godzin. Przestudiowałam z kuzynką mapę i... nie pozostało nam teraz nic innego jak śmiać się z samych siebie. Dołączył do nas wtedy jeszcze taki miły pan chyba z Krakowa. Wystarczyło podjeść parę kroków czerwonym szlakiem. I tak dotarliśmy do miejsca po wieży widokowej. A tam, kto?? Nie, kto inny jak Andrzej i Łukasz z kolegami. Cóż to była za radość!
I tak właśnie nastał dzień drugi.
Na punkcie 8 powitali nas bardzo mili sędziowie. Dostaliśmy kawę i herbatę. Przepraszam pana, któremu przez przypadek podprowadziłam kawę... Razem z Andrzejem skosztowaliśmy jajecznicy. Naprawdę pyszna. Można pozazdrościć takiego śniadania w takim czasie...
Tu był nasz najdłuższy odpoczynek. Ciężko było na początku z powrotem się rozruszać. Ale ruszyliśmy dalej.
Nie zapomnę sytuacji miedzy punktem 10 a 11. Zastała nas tam burza i deszcz. Teraz nawet cieszę się, że tak było. Jeszcze nigdy nie wbiegłam tak swobodnie na żadną górkę. No cóż na jednych działa tabliczka typu "Uwaga Dziki". Jak dla mnie wystarczy w zupełności burza. Wówczas nie potrzebuję już żadnych innych niespodzianek. Grzmot za grzmotem. Na początku nie przeszkadzał nam deszczyk. Dziać się zaczęło potem, gdy wychodziliśmy na Łopień... Nie wiem teraz, dlaczego weszliśmy do lasu, skoro kawałek wyżej była stara szopka... A tu pada, pada, grzmi i końca tego nie widać. Pomysł żeby się w niej schronić przyszedł nam do głowy dopiero jak przemokliśmy. Zmęczenie dawało się we znaki. Jednak perspektywa możliwości ukończenia Kierata była mocniejsza. Przeczekaliśmy tam chwilę. Całe szczęście, że limit czasu został wydłużony. Trochę, co niektórzy się obsuszyli, co i tak na nie długo się zdało. I w drogę na Łopień.
Nie mogę nie wspomnieć o małych kolegach Kieratowiczów. Niejeden z nas spotkał ich na trasie. Trzeba przyznać napracowali się. W Sadku oprowadzili chyba większą cześć. Coś czuję, że za parę lat to oni będą startować w Kieracie. Budujące było pytanie małego chłopczyka w Słopnicach. Chciał nam pomóc. Zapytał: "A wy chcecie dość tam tam gdzie ci INNI są?" Dwuznaczne pytanie. Nie ma co, nieźle nas podsumował.
Myślę, że i tak większość (jak nie wszyscy) zrobiła więcej niż przewidziano kilometrów pomiędzy punktami. Dobrze, że aby zobaczyć Stawek Morskie Oko nie trzeba było się za bardzo oddalać od punku kontrolnego (Andrzej już od początku marzył żeby go zobaczyć). Sędziowie pokazali nam ten stawek. Choć jego wyglądem, a przede wszystkim rozmiarem byliśmy nieco zaskoczeni... A Andrzej coraz bardziej docenia uroki własnego oczka wodnego przed domem... Sprawdza się powiedzenie "cudze chwalicie, a swego nie znacie".
Do ostatniego punktu kontrolnego asfalt niesamowicie się dłużył. Limit czasu się kończy. Czasami pojawiało się zwątpienie czy zdążymy przynajmniej do piętnastki. Już nawet nikt nie miał sił rozmawiać.
Coraz większy optymizm zaczął się pojawiać, gdy na horyzoncie było widać kościół. Potem tylko ładnych parę kroczków i JEST! JEST! Stara stodoła. Z jednej strony radość, że dotarliśmy, a z drugiej pytanie jak poradzimy sobie idąc dalej. Wspólnie podjęliśmy decyzje, że to KONIEC. Podjęcie tej decyzji kosztowało wiele. Trudno było oddać kartę. Trudno było zrobić kilka kroków. Patrząc z perspektywy czasu ciężko mi czasem zrozumieć, dlaczego tak postąpiliśmy. No cóż osłabienie i zmęczenie jest mocniejsze od człowieka.
Przyjechała po nas siostra Andrzeja. Nie pamiętam, kiedy cieszyłam się tak bardzo z tego, że mogę w końcu usiąść. A w samochodzie było tak mięciutko... A jakby nie było dotarliśmy na Jabłoniec, tyle że już nie o własnych siłach.
Jestem zadowolona, bo wywiązałam się z obietnicy. Zgodnie z nią dotarliśmy z punktu 1 do 13, a nawet trochę dalej... Można powiedzieć, że to też była pewnego rodzaju motywacja. Więc dziękuję temu panu sędziemu.
Teraz troszkę żałujemy, że nie udało się nam spotkać z p. Andrzejem i p. Tomkiem na mecie (obiecaliśmy, że dotrzemy w zamian za wodę, ale jakoś tak wyszło nie po naszej myśli. Ale to będzie motywacją w przyszłym roku. W końcu trzeba stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej.
Pozdrawiam
Asia