Wspólnie z Arkiem zameldowaliśmy się w Limanowej około 15 - trzy godziny przed startem. Szybka rejestracja, wydanie map i ... obiad. Stół zasłaliśmy naszymi mapami, bo trzeba było nanieść położenie punktów kontrolnych i opracować trasę. Tylko na chwilę mapy ustąpiły miejsca pierogom i kurczakowi, po czym znów zawładnęły stołem. Przy ostatnich punktach miałem mały dylemat - czy ja tam w ogóle dotrę? Po co ustalać z góry trasę na cały rajd, jak nie wiem czy w połowie nie padnę. Odpędziłem wstrętne myśli. Opracowałem trasę od startu do mety. Wersja Arka była prawie identyczna, więc obyło się bez sporów. O 17.30 krótka odprawa, kilka przemówień i oficjalne otwarcie Maratonu.
Kiedy padł strzał z pistoletu startowego my szliśmy jeszcze do samochodu, aby coś zabrać. I tu pierwsze zaskoczenie - zawodnicy nie ruszyli biegiem, jak się spodziewałem tylko, przynajmniej ich znakomita większość, spokojnym krokiem opuszczała linię startu. Dzięki temu nie zostaliśmy od razu czerwonym światłem peletonu, ale dość sprawnie dołączyliśmy do tej sporej, bo ponad 200-osobowej grupy maratończyków. Szybki krok pozwolił nam stopniowo przesuwać się do przodu. Dogoniliśmy znajomy team "Zaginieni w akcji" z ich nowym nabytkiem - Dorotą w składzie. Po krótkiej rozmowie pożegnaliśmy się życząc sobie wzajemnie powodzenia. Następne spotkanie nastąpi dopiero na półmetku, ale skład Zaginionych będzie wtedy mocno okrojony.
PIERWSZE PUNKTY KONTROLNE...
...były praktycznie bez historii. Nawigacja nie sprawiała kłopotów, a do punktów prowadził długi tramwaj uczestników. Nie sposób było się zgubić. Na pierwszym PK zameldowaliśmy się na pozycji 83. Im dalej, tym stopniowo poprawialiśmy naszą lokatę. Chociaż klasyfikacja motywowała do wysiłku, to dla mnie, jak i zapewne dla większości uczestników, wyzwaniem było samo ukończenie rajdu w limicie czasu. Lokata miała znaczenie drugorzędne.
W górach byłem po raz n-ty. Zawsze mi się podobały. Czasem byłem wręcz zachwycony widokami, krajobrazami. Jednak Beskid Wyspowy, który wcześniej znałem słabo, podczas tego rajdu mnie urzekł. Wspaniała kolekcja porośniętych lasem szczytów w połączeniu z łąkami i dolinami dawała efekt godzien najlepszego malarza. W dodatku mieliśmy cudną pogodę. Stopniowo jednak te widoki poczynały gasnąć, a na niebie pojawił się Księżyc. My dobijaliśmy do punktu czwartego - Pustelni Św. Benedykta. Nie wiem skąd wziął się uczynny chłopiec, który podprowadził nas z głównego szlaku do punktu. Prowadził nas na skróty przez jakieś podwórko (może własne). Pomógł pewnie większości zawodników.
Stawka rajdu rozciągnęła się znacznie. Nie było już jednego tramwaju, ale pojedyncze wagony składające się z kilku, maksymalnie kilkudziesięciu osób.
Kolejny punkt był najpiękniejszy. Chociaż sędziowie jak zwykle, żeby nie było zbyt łatwo, usadowili się na szczycie wieży widokowej zamiast na dole, to warto było tam wejść. Nocny widok zapierał dech w piersiach. Odbite od Księżyca światło wspaniale oświetlało chmury, a jego resztki padały na szczyty Naszego Beskidu.
Pod wieżą poczułem mały kryzys. Zrobiło mi się słabo i musiałem na chwilę usiąść. Oczywiście nie było mowy o rezygnacji ale dalej musiałem zwolnić kroku. Zeszliśmy stromym zboczem do Wiśniowej. Tam, przy szóstym punkcie załapaliśmy się jako ostatni goście baru na wodę mineralną (chociaż niektórzy wybierali piwo - nie wiem jakie były ich dalsze losy). My o piwie tylko marzyliśmy powstrzymując się aż do mety. Zresztą później temat piwa pojawiał się wielokrotnie - ile ich wypijemy i kto komu stawia.
NA LUBOMIR...
...prowadziła długa droga. Dotarliśmy wreszcie na szczyt, gdzie znajdują się pozostałości przedwojennego obserwatorium. Teraz jest odbudowywane. Ostatni raz byłem tutaj chyba ze 20 lat temu. Zaczęliśmy schodzić ze szczytu do PK. Schodzenie dziwnie nam się dłużyło - do punktu nie powinno być aż tak daleko. Ponadto droga według mapy nie powinna tak stromo opadać. W końcu wyciągnąłem kompas. No tak, schodziliśmy w przeciwną stronę. Nawigatorom nie powinno się to przydarzyć, ale nam dawało się już chyba we znaki zmęczenie i najgorsza do myślenia pora - było nad ranem. Nie mieliśmy innego wyjścia jak wrócić z powrotem na szczyt i zejść we właściwą stronę. Po drodze uchroniliśmy od takiego samego błędu jeszcze dwie osoby.
Na siódemce chwila odpoczynku. Zaczęły śpiewać ptaki - to znak nadchodzącego świtu. Poranne słońce zawsze dodaje werwy więc z ochotą rozpoczęliśmy schodzenie na Przełęcz Weska i dalej do Kasinki, by później wspinać się pod Lubogoszcz. Jakież było moje zaskoczenie, gdy kawałek przed ósemką (półmetkiem) nasza droga zeszła się z trasą "Zaginionych w akcji". Co prawda teoretycznie najmocniejszych już nie było w ich składzie, za to Paweł i Dorota dzielnie maszerowali.
Na półmetku pozwoliliśmy sobie na dłuższy wypoczynek. Zresztą punkt wyglądał bardziej jak obozowisko niż punkt kontrolny rajdu. Wszyscy pozdejmowali buty, wielu leżało na ławkach, niektórzy drzemali. Można było napić się kawy albo herbaty i spokojnie zjeść prowiant.
W końcu jednak sielanka się skończyła. Ruszyliśmy w dalszą trasę na szczyt Lubogoszczy. Przerwa dodała nam zadziwiająco dużo sił, a i świadomość, że jesteśmy już po połowie działała zbawiennie. Po przejściu szczytu rozpoczęliśmy poszukiwanie punktu. Chociaż sędziowie sprytnie ukryli się w lesie udało się ich szybko namierzyć. Zeszliśmy następnie do Kasiny, by zobaczyć, że naszym następnym celem jest...
...PATELNIA
Kiedy usiądziesz drogi czytelniku przy torach na stacji w Kasinie Wielkiej i spojrzysz w górę zobaczysz odkryte zbocze Śnieżnicy pozbawione grama cienia. Przebiega tamtędy zimowy raj dla narciarzy - trasa zjazdowa. Dla nas jednak było to piekło, bo nie dość, że musieliśmy się piąć tamtędy stromo w górę to jeszcze żar lał się na nas z nieba. Najlepszym wyjściem było zacisnąć zęby i iść. Krok za krokiem wspinać się nie myśląc o bolących mięśniach i pocie zalewającym oczy. Iść, byle mieć to już za sobą. Iść w górę do widocznych z daleka drzew, pod którymi panuje błogi cień. I kiedy wreszcie doszliśmy, jakiś radosny miejscowy uczestnik Kierata oznajmił, że to wcale nie jest najtrudniejsze podejście na trasie. Póki co nie wierzyliśmy mu. Zeszliśmy do jakiejś wioski i obsiedliśmy miejscowy sklep. To dziwne, ale z kilku osób na początku nasza grupa zwiększyła się do około 20. Każdy kto przybywał robił w sklepie małe zakupy a następnie siadał na ziemi oparty plecami o ścianę. Widać nikomu nie chciało się stamtąd ruszać. Miejscowi patrzyli na nas jakbyśmy wracali pobici z wojny.
Wstaliśmy z Arkiem jako pierwsi. Rozpoczęliśmy mozolne podejście pod Łopień najpierw przez łąkę. Pierwszy grzmot w oddali. Później weszliśmy w las. Drugi grzmot nieco bliżej. Następnie pięliśmy się po stromiźnie prosto na szczyt. Coraz częstsze grzmoty i pierwsze krople deszczu. To o tym podejściu myślał chyba ktoś, że jest gorsze od Śnieżnicy - rzeczywiście nachylenie było większe. Dobrze, że byliśmy w lesie i nie musieliśmy wspinać się w słońcu (jakże o tym słońcu już niedługo będziemy marzyć). Czuliśmy nadchodzącą burzę i zdziwieni byliśmy widząc, że sędziowie mają rozbity namiot dokładnie na szczycie - w najbardziej niebezpiecznym miejscu podczas burzy. Po podbiciu kart szybko zaczęliśmy schodzić i...
...WTEDY SIĘ ZACZĘŁO
Usłyszeliśmy wzmagający się szum. To ciężkie krople deszczu cięły liście drzew. Momentalnie znaleźliśmy się jak pod prysznicem. Szybkie wyciągnięcie kurtek na nic się zdało. Błyskawicznie zostaliśmy przemoczeni od stóp do głów. Ścieżki zmieniły się w wartkie potoki, a my byliśmy bombardowani na przemian ogromnymi kroplami deszczu albo gradem. Omijanie kałuż przestało mieć racjonalne podstawy. Woda chlupotała wewnątrz butów. W lesie spostrzegliśmy jakąś parę schowaną pod jedną peleryną. No cóż, każdy pretekst jest dobry.
Na moment weszliśmy pod dach jakiejś wiaty ale od razu zrobiło się nam zimno. Zamiast trząść zębami woleliśmy ruszać nogami, więc podreptaliśmy w dalszą drogę jak w "Deszczowej Piosence" (z tą różnicą, że w piosence nie było piorunów).
Dotarliśmy w pobliże dwunastki. Od właściwej ścieżki odgradzał nas tylko strumyk. Tylko, że strumykiem to on był godzinę temu, a teraz zamienił się w rwący górski potok ciągnący ze swoim nurtem całe drzewa. Pierwszy odważył się wejść tam Arek. Ostrożnie, podpierając się kijkami zanurzył się do kolan bacząc, by nie trafić w jakąś dziurę w dnie. Udało mu się. Później przeszedłem ja i jeszcze jeden towarzysz niedoli. Inny zrezygnował. Z dwunastki ucieszyłem się jakby to już była meta. Zostaliśmy przygarnięci do przyczepy, gdzie mogliśmy się w ciepełku posilić.
Po chwili za oknem deszcz ustał. Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę. Stale jednak było słychać grzmoty, jakby to burza nam się odgrażała, że jeszcze nas dopadnie.
Trzynastka to Modyń - kolejne strome podejście, tym razem w towarzystwie miliona much. Na górze okazało się, że jesteśmy już w pierwszej trzydziestce - takiego wyniku nie spodziewałem się przed rajdem. Ale to ta burza zdziesiątkowała zawodników. Chyba wygraliśmy na tym, że szliśmy non-stop, zamiast czekać, aż ustanie.
Ekspresowa czternastka i nie mniej prędko na ostatni PK - piętnasty. Co prawda najpierw pomyliły się nam stodoły, ale ta druga była już tą właściwą - z sędziami.
Wreszcie wyruszyliśmy na ...
...OSTATNI ETAP
Bardzo się dłużył. Raz, że asfaltowy, dwa, że mieliśmy metę już na wyciągnięcie ręki. Chcieliśmy już, już odmeldować się i napić się upragnionego piwa. Mijały minuty, szliśmy żwawo, a mety ciągle nie było widać. Ale w końcu doszliśmy do zabudowań Limanowej, do znajomego mostu i do ...
...METY
Trudno opisać co wtedy czułem. Radość, spełnienie, ulgę. Nie, to było zmieszanie tych wszystkich uczuć w coś, co jeszcze nie ma nazwy.
Pogratulował nam Jędrek (sprawca tego całego zamieszania), dostaliśmy medale i ...
...POSZLIŚMY NA PIWO
Choć nie mam porównania, bo to była moja pierwsza setka, to śmiem stwierdzić, że rajd był bardzo trudny. Duże przewyższenia i straszna burza zrobiły swoje. Do mety z ponad 200 zawodników dotarła tylko 1/4. W tym kontekście 23. lokata jest dla mnie olbrzymim sukcesem. Nie mam przecież żadnego przygotowania biegowego (sporadyczne przebieżki trudno nazwać treningiem). Bagaż zebranych doświadczeń jest ogromny. Z chęcią stanę za rok znów na starcie, choćby Jędrek dołożył kolejny tysiąc metrów.
Składam wielkie gratulacje wszystkim, którzy ukończyli ten rajd, a szczególnie tym, którzy walczyli najdłużej. Tym, którzy nawet po wyznaczonym limicie czasu zdobywali kolejne szczyty by dotrzeć do mety i pokonać samego siebie. Uważam, że wszyscy są zwycięzcami.