Kierat
ściągnął mnie do Limanowej po raz trzeci. Dotąd zawsze spóźniałem
się na start mając do pokonania 600 km z domu, już na starcie
byłem zmęczony. Tym razem organizatorzy przesunęli start o
godzinę i tylko dzięki temu nie zaliczyłem kolejnego spóźnienia.
Do Limanowej dotarłem 20 minut po odprawie technicznej. Nie
zraziłem się tym, a ponieważ jestem weteranem Kieratu i noszę
<zaszczytny tytuł Harpagana> nie przeraziły mnie nawet
czarno-białe kserówki map Beskidu Wyspowego. Przez 40 minut
odebrałem pakiet startowy, odnalazłem szkołę w której był
nocleg, dojechałem do niej, przebrałem się, spakowałem picie,
jedzenie i sprzęt na start oraz pozostałe rzeczy do depozytu,
wróciłem na start i... padł strzał. Na PK-0 zdążyłem, a jak się
później okazało wyposażenie było kompletne.
Do PK-1 było
ok. 3km i co najmniej 300 m podejścia, w 2/3 górki przypomniałem
sobie, że to nie będzie płaska szosa, pot lał się strumieniem z
czoła, kapał z nosa, przed oczami kolorowe gwiazdki, musiałem
się zatrzymać, uczciwie - to po to by odpocząć, ale warto było
spojrzeć za siebie, na panoramę miasteczka i otaczające,
majestatyczne pagórki, groźne chmury nad nimi i niepowtarzalny
kolor nieba. Na Miejską Górę wszedłem dość szybko, lecz dalej
tempo spadło. No a Kierat jak to Kierat, 100 km, 30 godzin, jak
koń w kieracie...
Nie nastawiałem się na bieg a jedynie na
zaliczenie całego rajdu w limicie czasu. Zdobycie PK-1 na
szczycie Miejskiej Góry uświadomiło mi, że 3000 m różnicy
wzniesień to nie tylko zabawa ale też trochę wysiłku. Maszerowałem
po nocy ze znajomymi z poprzednich imprez i z nowopoznanymi.
Przed PK-2 utworzyliśmy grupę wraz z dwoma harcerzami, Marcinem
i Michałem. Zdenerwowało ich trochę, że na dość krótkim odcinku
szybkim tempem wyprzedzili mnie trzy razy i dalej postanowili
spacerować ze mną nieco wolniej.
PK-4 był usytuowany w
bacówce. Dostaliśmy ciepłą herbatę, zimne piwo, pieczone
kiełbaski itp. Aż żal było wychodzić ciemną nocą w dalsza drogę
ale to był dopiero 25 km. Dalsza trasa przebiegała miejscami,
które w przeciwną stronę pokonywałem na Kieracie 2 lata
wcześniej. Mogłem więc zaimponować znajomością terenu.
Wspólnie z harcerzami zaliczaliśmy kolejne PK, o świcie
byliśmy na PK-6, niewielkie wzniesienie z widocznym z daleka, bo
oświetlonym nocą krzyżem. Na wschodzie niebo zmieniało kolor z
czerwonego poprzez fioletowy, różowy do żółtego. Choć szliśmy na
zachód, cały czas oglądaliśmy się za siebie, tak wspaniały był
to widok. Za PK-7 przeszliśmy 4km po torach kolejowych, a dalej
było ponad 600 m podejścia pod wyciągiem na Śnieżnicę. Takie
przebiegi mam dość dobrze opanowane i na szczęście nie
przeceniłem swoich możliwości. Na górnym odcinku z wielką
satysfakcją wyprzedzałem tych, którzy zbyt szybko rozpoczęli
podejście.
O 8 rano dotarliśmy na PK-8 (54 km) gdzie czekała
na nas ciepła woda do kawy, herbaty lub zupki. Po półmetku
nawigacja stała się nieco trudniejsza. To oczywiście subiektywne
odczucie spowodowane zmęczeniem, brakiem snu i znużeniem.
Niektórzy zaczęli narzekać na ból stóp i stawów. Zboczami
Ćwilina, na których rok temu spędziłem 2 godziny w poszukiwaniu
PK dotarliśmy do wioski, do sklepu. Uzupełnienie płynów (był
oczywiście pełen asortyment) dodało mi sił lecz niestety jeden z
moich towarzyszy, Michał, zakończył tu wędrówkę.
Kolejny
PK-10 był najbardziej odległy od bazy rajdu. Daleki przebieg
leśnym szlakiem, słońce nie przeszkadzało a jedynie
uprzyjemniało wędrówkę, piękne widoki z odkrytych zboczy gór,
bardzo ładny odcinek trasy. Pod koniec musieliśmy zejść ze
szlaku, chcieliśmy nieco ściąć i trafiliśmy na płynący w
obniżeniu potok. Raz po jednej, raz po drugiej stronie, wzdłuż
jego brzegu, przedzierając się przez krzaki dotarliśmy do
większej rzeczki, później do mostku i już byliśmy na punkcie.
Koło strumieni spotkałem Bolka, z którym dalej dreptałem aż do
mety. Był ze 20 lat młodszy ode mnie, nie wyglądał na mocarza
ale okazał się jednym z finalistów Selekcji! i co najważniejsze,
bardzo chciał przejść cały Kierat.
Na PK-11 teoretycznie
było tylko 5 km. Można było maszerować ok. 7 asfaltem ale ja
wybrałem wariant <krótszy>, pomiędzy wzgórzami. Prowadząc
pogubiłem się jak dziecko w lesie i tylko szczęśliwym trafem
udało mi się odnaleźć wieżę telekomunikacyjną i dalszą drogę.
Straciliśmy 15-20 minut ale i tak byliśmy szybciej niż drogą po
szosie. Poza tym droga przez las jest dużo przyjemniejsza niż
asfaltowa. Niestety, 80 km (wg trasy), ponad 25 godzin marszu,
odprężenie na punkcie po wcześniejszym prowadzeniu całej grupy i
brak jedzenia, bo od rana nie mogłem wchłonąć nic poza napojami
bardzo mnie osłabiło. Przez godzinę męczyłem się strasznie,
całkowicie pozostawiając nawigację kolegom. Trzy razy leżałem w
trawie, gdy oni zastanawiali się jak dalej iść, raz nawet na
chwilę zasnąłem. Skorzystałem z redbulla, który dodał mi
skrzydeł i ułatwił dalszą wędrówkę. Od tego miejsca szliśmy już
tylko we trójkę, Bolek, Mariusz z Limanowej i ja. Drugi z
harcerzy, Marcin, z powodu kontuzji kolana nie mógł kontynuować
marszu, do bazy dotarł dopiero nad ranem. Ominęliśmy wyższe
wzgórza, szlakiem, przez przełęcz i miejscami asfaltem doszliśmy
do wsi. Niestety zrobiło się ciemno a my mieliśmy do pokonania
prawie 2 km przez las do ostatniego punktu. Ścieżki wyznaczonej
na mapie oczywiście nie było, cały teren podzielony był siecią
błotnistych dróg po których ścigają się miłośnicy
czterokołowców. Szliśmy miejscami na azymut, wg układu poziomic,
trochę na wyczucie. Kiedy okazało się, że jesteśmy na ścieżce
prowadzącej wprost do PK-12 ogarnęła nas wielka radość,
wiedzieliśmy już że całą trasę pokonamy w limicie czasu.
Na ostatnim punkcie było ognisko, bułki i euforia nie do
opisania. Po krótkim odpoczynku raźnie ruszyliśmy w kierunku
Limanowej. Oczywiście wybrany wariant nie był optymalny ale na
pocieszenie pozostał nam fakt, że para ścigantów, zdobywców
drugiego miejsca, a zapewne nie tylko oni, na końcu trasy
dołożyła sobie dodatkowy kilometr podobnie jak my. W Limanowej
jeden z kolegów zmienił jeszcze buty, skarpety, ech, cuda się
działy w końcówce. Ostatnie metry przez mostek do mety
przebiegliśmy wspólnie z Bolkiem. Na mecie byliśmy niecałe pół
godziny przed jej zamknięciem. Startując po raz trzeci
zaliczyłem cały Kierat. Jestem szczęśliwy i dumny!
Mam
nadzieję, że nie znudziłem Was tą przydługą opowieścią. A jeśli ktoś
ma ochotę na podobne atrakcje to zapraszam za rok do Limanowej.
Znając organizatorów, impreza będzie jeszcze lepsza niż tym
razem.
VipEr biegajznami.pl
Bydgoszcz, 26.05.2006 r.