Skąd taki tytuł, wyjaśnię na końcu. Ale po kolei.
Pomysł wystartowania w Kieracie powstał na początku stycznia tego roku. Na corocznym spotkaniu wspinaczkowym w Podlesicach Adam powiedział, że jest taka impreza, taki marsz na 100 km w Beskidzie Wyspowym. W trójkę razem z Tomkiem stworzylibyśmy dobry zespół, aby po raz pierwszy wystartować w tej imprezie. Na początku marca zgłosiliśmy się oficjalnie. W międzyczasie zacząłem gromadzić informacje o Kieracie. Cała strona o Kieracie została przeczytana "od deski do deski". Od razu nasunęły mi się wnioski - łatwo nie będzie.
Nastąpił dzień startu. Spojrzenia w kierunku uczestników - jak są ubrani, jakie mają buty, co niosą w plecakach. Widać zawodowców, ale na szczęście są także tacy jak my, którzy startują pierwszy raz. Trasa jest już znana, opracowujemy na mapie optymalne według nas warianty przejścia.
Start. Niektórzy rzeczywiście biegną. To jednak prawda. My jednak będziemy uprawiać głównie marsz. Pierwsze dwa etapy można było przejść bez mapy, patrząc tylko na rozciągniętą w terenie stawkę zawodników. Gorzej, gdyby ktoś z czołówki popełnił błąd. Ale tak się nie stało.
Pierwsze kłopoty w nawigacji przy PK 3. Jest już ciemno, a sędziowie na tym punkcie siedzieli sobie cichutko i nie świecili żadnym światłem. PK 4 - Bacówka - zupki, herbatki, batoniki dodały nam sił. Idziemy dalej. Trochę kłopotów nawigacyjnych, ale utrzymaliśmy ogólny kierunek i dalej podejście na górę Kostrza. Ostre podejście i PK 5 zaliczony.
Dalej niestety nie było dobrze. Zielony szlak wywiódł nas w łąki, strumienie. Mokre trawy, mokre buty, mokre spodnie. I tylko jakiś ptak skrzeczał swoim głosem cały czas. Pewnie śmiał się z nas, że tak pobłądziliśmy. Obraliśmy kierunek na południe. Wyszliśmy na grzbiet wzniesienia, "złapaliśmy" drogę asfaltową, która doprowadziła nas do Wilkowiska i do PK 6. Duża strata czasu a także sił spowodowały lekki kryzys. W międzyczasie był piękny wschód słońca. Udało mi się to utrwalić na fotce. A tak na marginesie, to zrobiłem bardzo mało zdjęć. Walka na trasie pochłonęła moją całą uwagę.
Etap do PK 7 w zasadzie bez historii, tylko coraz większe zmęczenie, otarcia i bąble na stopach. Etap "kolejowy" (linią kolei transwersalnej) oraz pod wyciągiem narciarskim wyciągał systematycznie nasze siły. W PK 8 pod Śnieżnicą dłuższy odpoczynek. Tu serwowano zupki, herbatę, kawę. Do PK 9 - Wilczyce dotarliśmy, obchodząc Ćwilin. I tu na 64 km zakończyliśmy udział w Kieracie. Teoretycznie mogliśmy osiągnąć jeszcze metę, bo zapas czasu był. Ale kondycja oraz stan naszych stóp powiedziały: nie. Decyzja jednak nie przyszła łatwo.
Startując pierwszy raz zapłaciliśmy pewnie tzw. frycowe. Co należy poprawić? Lepiej przygotować się kondycyjnie, dokładniej opracować nawigacyjnie trasę, tak aby potem nie tracić czasu w trakcie marszu, w nocy iść najprostszymi wariantami, mieć lżejsze i wygodniejsze buty i napierać, napierać, napierać...
Jeszcze wyjaśnię tytuł. Udział w Kieracie tak mnie nakręcił, że postanowiłem go dokończyć. W 6 dni po zakończeniu imprezy, tym razem solo, dotarłem do Wilczyc i przeszedłem następne etapy. PK 10 - parking leśny Wiatrówki - osiągnąłem bez większych problemów. Do Szczawy - PK11 - dotarłem, obchodząc Kiczorę Kamieniecką od południa. Następny etap do PK 12 przebiegał bezproblemowo do momentu wejścia w północne stoki Cichonia. Tam trochę pogubiłem się, ale przyjęcie kierunku marszu na północ wyprowadziło mnie dokładnie do PK 12. Dalsza droga to asfaltowanie do Limanowej.
Kierat to świetna impreza. Poznałem nowy, piękny region górski. Nabyłem tu nowe doświadczenia. Za rok na pewno wystartuję.
Do zobaczenia.
Paweł Szpak