Krzysztof Wiktorowski

Non stop do mety

III Limanowski Ekstremalny Maraton Pieszy KIERAT 2006
Limanowa, 19-21 maja 2006 r.


Kilka dni odpoczynku po zakończeniu ubiegłorocznego Kierata i już rozpoczyna się długie, niecierpliwe oczekiwanie na kolejną jego edycje. Z upływem czasu w pamięci zacierają się przykre wrażenia, a pozostają te najprzyjemniejsze: przedzierające się przez chmury słońce, suche buty na mecie... Zdaje się, że w międzyczasie coś padało, a na zejściu z Mogielicy zaczynałem marznąć, w innymi miejscu bezsensownie błądziłem - ale czy aby na pewno?

Do ubiegłorocznego składu wyruszającego wspólnie z Łodzi: maturzysta Bartek Krzewiński, Artur Pel i ja, dołącza Rafał Górski. Wyjeżdżamy z miasta nad którym zbierają się ciemne chmury. Na trasie czeka nas, prześwitujące przez chmury słońce na przemian ze ścianą ulewnego deszczu. Czyżby powtórka ubiegłorocznego Kierata? ... Tym razem prognozy są dla nas łaskawe. Im dalej na południe, tym mniej deszczu, a więcej słońca. Na trasie nie powinno już padać.

Mapy, które otrzymamy na długo przed startem pozwalają na wcześniejsze, dokładne zapoznanie się z położeniem punktów kontrolnych (PK) i wybór optymalnej trasy pomiędzy nimi (gorzej będzie z realizacją tych planów). Łatwe asfaltowe odcinki przeplatać się będą z takimi, których pokonanie trudno zaplanować w jakiś sensowny sposób. No i te znaki wykrzyknika na mapie oraz ostrzeżenia "słabe oznakowanie szlaków" i "drogi na mapie nie zgadzają się z tymi w terenie" w opisie punktów.

Na starcie zjawia się rosnąca z roku na rok grupa - prawie 200 zawodników. Wystrzał z "korkowca" sygnalizuje moment startu. Ruszamy w kierunku widocznej z okien hotelu Miejskiej Góry zwieńczonej pokaźnym krzyżem. To tu znajduje się pierwszy punkt kontrolny. Pomimo niewielkiej odległości, na podejściu stawka startujących zawodników bardzo wydłuża się. Obawy (a właściwie nadzieja), że pierwsze punkty można będzie pokonywać w znanym z Harpagana "tramwaju", bez potrzeby wyciągania i śledzenia mapy okazują się bezpodstawne. Nie ma też długiej kolejki oczekujących na zaliczenie PK1.

Zaliczam punkt i szybko ruszam dalej. Mijam pojedyncze osoby. Przez chwilę idę z Arturem i Barkiem. Zaczynam się obawiać, że wkrótce zabraknie "przewodnika" idącego z przodu. W okolicy przełęczy gospodarz z pobliskiego domostwa tłumaczy jak dotrzeć do Laskowej. W zasadzie wszystko jasne. Poniżej zaczyna się wąwóz, który prowadzi prosto w dół do znajdującego się w tej miejscowości PK2. Droga, która powinna schodzić z przełęczy została gdzieś z boku albo nie jest zbyt dobrze widoczna. W kilkuosobowej grupce "spuszczamy się" w dół w poprzek stromych zboczy porośniętego liściastym lasem wąwozu. Warstwa mokrych osuwających się pod butem liści powoduje, że nietrudno o upadek. Niektórzy kończą to efektownym zjazdem. Wreszcie stromizna pokonana, przeskakuję na drugi brzeg niewielkiego w tym miejscu strumyka do widocznej tam drogi. Schodzimy w dół, droga stopniowo poprawia się, pojawiają się zabudowania. Wreszcie jeszcze niżej rozpoczyna się asfalt. Bez trudu odnajdujemy miejsce, gdzie znajduje się PK2 - Dworek Michałowskich w Laskowej. Obok mnie na punkt dochodzi nr 123 Konrad Buzak.

Ruszamy w kierunku PK3. Z dwóch asfaltowych dróg wybieramy tę boczną mniej uczęszczaną i jak się okazuje krótszą. Kolejny życzliwy tubylec tłumaczy jak najszybciej dojść do cmentarza na wzgórzu Jastrząbka - "najlepiej skręcić w drogę przed tartakiem". To w zasadzie pokrywa się z trasą wybraną wcześniej na mapie. Wszystko jest dobrze, kiedy idziemy wąską ale równiutką, niedawno zbudowaną ze środków Unii asfaltową drogą. Później, kiedy asfalt kończy się i natrafiamy na rozwidlenie polnych, utwardzonych dróg pojawiają się wątpliwości. Początkowo skręcamy w prawo, ale później na ukos wracamy do drogi biegnącej w górę przez las. Czy aby na pewno tędy? Wracamy. Mój zmysł orientacji jeszcze się nie obudził. Nie czuję kierunków i odległości. Nie spodziewałem się, że już tu będę musiał samodzielnie wybierać najwłaściwszą drogę. Z nadchodzącymi z tyłu piechurami podejmujemy kolejną próbę, konsultujemy się z tubylcami i ponownie ruszamy w tym samym co uprzednio kierunku. Po dłuższym odcinku pokonywanej w niepewności drogi widzę wreszcie ogrodzenie cmentarza, a niewiele dalej grupkę piechurów oraz sędziów. Powoli zaczyna zapadać zmierzch. Zaliczam PK3, wyciągam czołówkę i szybko ruszam dalej.

Problem z wyborem najbliższej trasy rozwiewa stojący przy drodze gospodarz. Kieruje nas w dół do szosy. Być może droga na wprost - jak twierdzi - kończy się w porastającym zbocze lasem, a może przyczyna jest bardziej prozaiczna - obawia się, że zdepczemy mu zasiewy. Droga do PK4 to kilka kilometrów bezproblemowego asfaltu. Światełka z przodu, światełka z tyłu i mijające nas samochody. Wreszcie jest bacówka "Nad Wilczym Rynkiem" - miejsce na odpoczynek, możliwość zamówienia napojów, a nawet ciepłego posiłku. Niektórzy zatrzymują się tu na dłużej. Ze zdziwieniem dowiaduję się, że przede mną w tym miejscu zameldowało się już ok. 70 osób. Nieźle, zważywszy na tempo jakie staram się utrzymywać od startu.

Uzupełniam wodę, zjadam w biegu kanapkę i szybko ruszam w ciemności nocy. Wkrótce formuje się 5 osobowa grupka, z którą razem pokonam blisko 30 km. W naszej grupce jest Ania Jaśkaniec - nr 108, Adam Orczyk - nr 109 i dwóch niezidentyfikowanych osobników (notatki jakie robiłem na trasie, zgubiłem gdzieś po drodze).

Najbliższe kilometry mamy pokonać niebieskim szlakiem. Mijamy pomyślnie polanę z wyciągami narciarskimi na zboczu góry Kamiennej. Szlak skręca w leśną drogę. Jeszcze kilka kresek na drzewach i oznaczenie szlaku znika. Nikt nie zwraca na to uwagi, nikt nie kontroluje też kierunku, w którym się poruszamy. Jak się później okaże, droga poprowadzi nas w kierunku południowo-zachodnim a wkrótce ktoś stwierdza nawet, że idziemy na wschód. Wracamy. Zastanawiamy się nad widoczną w dole asfaltową drogą (właściwie dwiema równoległymi drogami). Z daleka widać domostwa i kościół. Nie jest źle, wygląda na Rupniów. Nie pozostaje nic innego jak zejść do widocznej w dole drogi. Jest wiata i przystanek autobusowy. W nagłówku z rozkładem jazdy nazwa miejscowości - Limanowa ??? Koledzy studiują mapę w poszukiwaniu miejsca, w którym się znajdujemy. Ja pragnę jak najszybciej dojść do pobliskiego kościoła, by upewnić się co do nazwy miejscowości. Ruszamy. Wszystko wyjaśnia napis - Sanktuarium MB w Pasierbcu. Konsternacja. Gorączkowe, poszukianie naszego położenia na mapie. Od spodziewanego Rupniowa dzielą nas prawie 3 km. Nie ma rady. Ruszamy - z miejscowości Mroczkówka gdzie jesteśmy - w kierunku Pasierbca i dalej przez Rupniów w kierunku widocznego z daleka nawet w nocy szczytu Kostrza. Nie wypuszczam z rąk ani mapy, ani kompasu. Na szczęście wszystko dokładnie zgadza się z mapą. Bezbłędnie trafiam na zielony szlak i wąską ścieżką na szczyt. Mimo błądzenia odległy o 11 km PK5 osiągamy po 3 godzinach marszu.

Jak zwykle, krótki odpoczynek, baton, sezamki, popchnięte łykiem wody i ruszamy dalej w ustalonym wcześniej składzie. Idziemy na zachód szlakiem zielonym. Po kilkuset metrach powinniśmy napotkać drogę schodzącą ze szczytu w dół. Dokładnie oświetlam każdy odcinek południowego zbocza. Moje obawy potwierdzają się, widniejąca na mapie droga albo nie istnieje, albo w panujących ciemnościach jest niemożliwa do znalezienia. Dochodzimy do zakrętu szlaku, co oznacza, że minęliśmy miejsce w którym się zaczynała. Ktoś rzuca propozycję schodzenie w dół "na krechę". Idę przodem z kompasem w ręku kontrolując kierunek. Wreszcie jest droga, być może ta, której początku nie odnaleźliśmy idąc grzbietem. Las się kończy. Pokonujemy mokre pola. Asfaltowa droga doprowadzi nas do podnóża grzbietu Dział. Na szczycie tego grzbietu, obok dużego kamiennego, podświetlonego krzyża znajduje się PK6.

Krótki odpoczynek (PK6)


Krótki odpoczynek, kolejna kanapka, uzupełnienie kończącej się wody i do przodu. Idziemy możliwie najkrótszą drogą prosto na zachód. Na początek polną drogą biegnącą grzbietem, następnie na styku pól do miejscowości Spólniki. Tu drogą omijającą od południa Ostrą Górę. Błędy w nawigacji naprawiamy brnąc przez mokre od rosy łąki. Niebo za nami zaczyna powoli szarzeć, później nabiera kolorów. Robi się coraz widniej. Początkowo słychać pojedyncze, jak gdyby "wyrywające się przed szereg", nieśmiałe głosy. Później dołączają kolejne. Śpiew ptaków narasta. Wreszcie słychać nieznośny jazgot wydobywający się z tysięcy gardziołek. Kiedy dochodzimy w pobliże namiociku rozbitego na skraju asfaltu gdzie znajduje się PK7 robi się na tyle widno, że czołówka staje się bezużyteczna. Kończy się koszmarna noc (kłopoty z orientacją, ból mięśni w okolicach kolan). Zaczynam odczuwać przyjemność z chodzenia. Satysfakcję z sukcesów orientacyjnych. Po prostu czuję się super.

Idziemy na południe asfaltową drogą. Wkrótce przed nami widać porośnięte lasem wzgórze. To za nim znajduje się kolejny cel naszej wędrówki - PK8. Mam do wyboru dojście po torach do szlaku wiodącego w górę lub "przeskoczenie" przez widoczny grzbiet. Droga "na krechę" prosto w górę i dodatkowe 100 m przewyższenia czy 3 km torów? Przeważają przykre wspomnienia z kilkukilometrowego odcinka po torach wąskotorówki z końcówki Harpagana w Kościerzynie. Nigdy więcej!!! Widoczne przede mną wzgórze wygląda bardziej zachęcająco.

Kiedy dochodzimy do torów rozstajemy się. Moja grupka rusza torami na zachód, ja drogą biegnącą powyżej torów u podnóża góry. Wkrótce z kompasem w ręku skręcam w las. Początkowo jest zupełnie łagodnie. Pokonuję ociekające wodą drogi, ścieżki, poprzewracane drzewka, jakieś mokradła. Dalej teren się wypiętrza. Rozpoczyna się strome podejście. Pokonuję je idąc "na czterech". Wykorzystuję każde drzewko, każdy kamień ułatwiający pokonywanie wysokości w mokrym osuwającym się podłożu. Jest ciężko więc staram się nie patrzeć w górę, tu właściwie nic się nie zmienia. Jedynie spojrzenia w dół napawają optymizmem, od razu widać pokonaną wysokość ... jestem już 10, 20, 50 ... metrów wyżej niż kilka chwil wcześniej. Ostra stromizna kończy się szybko. Wchodzę dalej wolno ale równomiernie - bez zatrzymywania się. Starannie dobieram miejsce stawiania nóg. Równy rytm: 1 krok, 1 oddech - 1 krok, 1 oddech, zaburza czasem potknięcie, czy osunięcie na śliskim podłożu. Pomimo chłodnego poranka wkrótce po twarzy strumieniami leje się pot. Na plecach czuję kompletnie przemoczoną koszulę. Gdzieś w górze między drzewami zaczyna prześwitywać światło. Powoli, bardzo powoli zaczynam zbliżać się do grzbietu. Zbocze nieznacznie wypłaszcza się. Już wiem, że każdy kolejny krok szybko zbliża mnie do celu. Marzę o tym, by na górze rzucić się na chwilę na ziemię - odpocząć. Jestem, wreszcie jestem, ale zmęczenie momentalnie mija. Idę po płaskim (w porównaniu z pokonaną trasą) grzbietem. Sądząc po braku oznaczeń szlaku wyszedłem kilkaset metrów na wschód od głównego szczytu. Wkrótce tam jestem. Odnajduję niebieski szlak w dół. Na szczęście zejście nie jest już tak strome.

Zabudowania Ośrodka Rekolekcyjnego, kilkanaście odpoczywających osób. Jest kilku znajomych. Do wyjścia szykuje się Bartek i Artur. Na sędziowskiej liście trafiam do pierwszej kolumny wyników czyli jestem wśród pierwszych 50 meldujących się na punkcie zawodników. Pochłaniam kolejne kanapki, sezamki. W rękę biorę kubek z gorącą herbatą i ruszam w ślady Bartka i Artura. Idę zgodnie z przedstartowymi planami. Po zejściu ze Śnieżnicy skręcam na zachód boczną asfaltową drogą. Ćwilin to nie Śnieżnica - łatwiej go obejść niż "przeskoczyć". No, z tym obejściem to też nie należy przesadzać. Bartek z Arturem wybierają asfalt. Ja, przez łąki skracam sobie trasę do głównej drogi i dalej również skrótem przez ociekające rosą pola. Pokonuję strumyk i jestem na właściwej drodze obchodzącej zbocze Ćwilina. No tak, ale droga gdzieś znika. Spotykam, grupkę z Piotrem Buciakiem. Oni wycofują się widząc podmokłe łąki i wybierają drogę przez las. Dla mnie droga przez łąki wydaje się najwłaściwsza. By dotrzeć do celu muszę poruszać się na południe, południowy-wschód. Mijam żółty szlak. W oddali widzę dwóch gości studiujących mapę. Wkrótce kolejna droga i kolejny piechur z mapą. Rzucam: "nie ma się co zastanawiać, trzeba iść na południe do drogi". Widzę, że skutkuje, bo po chwili podąża za mną. Napotkany strumyk sprawia, że skręcamy nieco na południowy-zachód ale za chwilę jesteśmy już na szosie (1,5 km od punktu). Szybki cross przez pola i łąki sprawia, że przesuwam się o kilkanaście pozycji na początek pierwszej 40 zawodników. PK8 - to kolejne miłe zaskoczenie. Punkt rozlokowany w przyczepie kempingowej serwuje bułki z serem oraz gorącą herbatę.

Przeskakuję do biegnącego, równoległym do szosy grzbietem, szlaku niebieskiego. Czekają na mnie ciekawe krajobrazowo ale nudne orientacyjnie kilometry (znakowane szlaki). Później w plątaninie leśnym dróg trzeba będzie znaleźć zejście do szosy, a właściwie do mostu przez rzekę odgradzającą nas od drogi. Z napotkanym piechurem wychodzimy na most odległy od PK o kilometr. Beztroskie dreptanie asfaltem przerywa gwizd dochodzący gdzieś spod lasu. Odwracamy się i widzimy, że minęliśmy już wiatę, gdzie umiejscowiony jest PK9. No tak, to zaleta punktów obsadzanych przez sędziów. Te nieobsadzone nie potrafią gwizdać, gdy się je mija. Jest godzina 10:00.

Mój chwilowy towarzysz nie daje za wygraną. Postanawia kolejny odcinek pokonać razem ze mną. Idziemy w górę pomiędzy dwa widoczne na mapie szczyty. Droga istniejąca na mapie, jak to bywa z leśnymi drogami, początkowo dobrze widoczna, później po prostu znika. Osiągamy grzbiet, a po kolejnych minutach wędrowania nim dochodzimy do wysokiej wieży telekomunikacyjnej. Znakowany szlak Szczawa - 2 godz. Zmęczony optuję za pójściem szlakiem. Kiedy szlak zaczyna wykręcać na północ mój przewodnik obiera własną drogę. Ja również. No dobrze, tylko gdzie ja w ogóle jestem? Dochodzę do asfaltowej drogi. Idę w jednym kierunku, później w przeciwnym. Po kolejnych kilkunastu minutach rozpoznaję znajomą wiatę. Jest godzina 11:38 a ja wróciłem do punktu wyjścia.

Przykre doświadczenie, ale maraton trwa dalej, a czasu na zaliczenie całej trasy przez ten wybryk wcale dużo nie ubyło. Zawracam tam skąd przyszedłem (na południe), z asfaltu skręcam na wschód. Idę leśną drogą, korytem sączącego się tu potoku głęboko wrzynającego się w podłoże. Wkrótce napotykam na powalone przez drwali drzewa, całkowicie przegradzające wyżłobiony przez strumyk wąwóz. Wdrapuję się na jedną z wysokich ścian wąwozu. Mam trochę szczęścia, drwale jeszcze tu są. Kierują mnie na zarastającą krzakami ścieżkę. Ta bezbłędnie wyprowadza mnie na grzbiet oddzielający mnie od Szczawy. Wychodzę na rozległe śródleśne polany. Są domy, pola uprawne. Powoli zaczynam rozpoznawać widoczny w dole teren. Schodzę do drogi w miejscowości Łuszczki a stąd bez problemu docieram do Zajazdu w Szczawie. Wreszcie!!! - po 3 godzinach od kiedy po raz pierwszy opuściłem PK10.

Od ostatniego już PK12 dzieli mnie pokaźny dystans 13 km. Trasa czekającego mnie marszu nie wygląda zachęcająco. Jak w tej plątaninie ścieżek wybrać najwłaściwszy wariant? Tubylec z Zajazdu kieruje mnie najkrótszą drogą do doliny rzeki Szczawy. Idę drogą biegnącą wzdłuż potoku. Kiedy droga wykręca nieco na zachód decyduję się wyjść na wschodni grzbiet doliny. Niezbyt szczęśliwe ukształtowanie terenu (potoki wcinające się głęboko w zbocze doliny) cofają mnie nieco na południe. Wreszcie jestem na grzbiecie, na drodze biegnącej skrajem lasu. Przede mną rozciąga się rozległy widok na pobliską dolinę i widniejące w oddali szczyty: Modyń, Ostra. Nie potrafię określić dokładnie swojego położenia. Jedno jest pewne, aby dotrzeć na przełęcz muszę podążać prosto na północ. Droga dłuży się, coraz bardziej daje o sobie znać zmęczenie. Dobija perspektywa poszukiwań PK12 i brak jakiejkolwiek koncepcji jak to zrobić.

Zatrzymuję się na odpoczynek obok boiska piłkarskiego. Posilam się, oglądam mapę. Z oddali widzę sylwetkę Leszka Hermana-Iżyckiego z Anią Trykozko. Przerywam krótki odpoczynek i szybko zbieram się do dalszego marszu. Zdaję swoje losy w ręce tego doświadczonego orientalisty. Wiem, że Leszek bez problemu poradzi sobie z problemem i doprowadzi mnie do celu. Ja na dzisiaj mam już dosyć. Potulnie podążam z tyłu chociaż czasami mam wrażenie, że chodzimy w kółko.

Po zaliczeniu PK12 pozostaje tylko 7 km zejścia do Limanowej. Wlokę się noga za nogą, dobrze idzie się po płaskim lub lekko pod górę, na zejściu każdy kolejny krok to ból. Idę, odpoczywam, znów idę, droga dłuży się niemiłosiernie. Chodzący wolno Leszek wyprzedza mnie na zejściu o 30 minut. Maraton kończę o godzinie 18:40 czyli po 24 godzinach i 40 minutach nieustannego marszu (postoje ograniczałem do niezbędnego minimum). Swój ubiegłoroczny wynik poprawiam o 2,5 godziny.

Wśród 84 zawodników, którzy ukończyli całą 100 km trasę jest Rafał z czasem 23 godz. 50 minut, oraz Bartek z Arturem (to ich pierwsza 100-ka) z czasem 25 godz. 35 min.

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 17
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl


źródło: http://republika.pl/kwiki/rowery.html