Start w Kieracie AD 2006
miał być zemstą. Zemstą na zeszłorocznym Kieracie, z którym miałem porachunki do wyrównania. Pogoda wówczas nas nie rozpieszczała i zmuszeni byliśmy zakończyć trasę na półmetku. W tym roku pogoda zapowiadała się o wiele lepsza (gorsza już chyba nie mogła być), więc mój szaleńczy plan miał szanse się spełnić. W Krakowie spotkałem się z Tomkiem, znajomym z Harpagana (dla niego był to debiut na Kieracie) , który miał mi towarzyszyć i wspierać podczas marszu po Beskidzie Wyspowym. W bazie rajdu otrzymaliśmy mapy i... hmm, trasa nie zapowiadała się trudna nawigacyjnie. Co prawda, mapki z punktami były w kilku miejscach ozdobione przez Sędziego Głównego wykrzyknikami mającymi zwrócić uwagę na występujące w tych okolicach błędy w oznakowaniu, ale co to dla nas. Jeszcze tylko odprawa: krótki instruktaż organizatorów, co nam wolno, a co nie, zbiórka przed hotelemi ruszyliśmy.
Do punktu pierwszego, czyli górującego nad miastem krzyża na Miejskiej Górze, Budowniczy Trasy doprowadził nas sobie tylko znanymi ścieżkami. Ostatni, dość stromy odcinek uświadomił nam, jak bardzo Kierat różni się od innych, „nizinnych”, marszów na orientację. Spod krzyża cały czas dość zwartą grupą dotarliśmy na Przełęcz pod Sałaszem (670). Tam jednak zdecydowaliśmy się na wyłom i na tzw. skuśkę zeszliśmy do doliny bezimiennego potoku płynącego na północ. Jako że było jeszcze jasno, mogliśmy pozwolić sobie na takie manewry. Droga biegnąca wzdłuż potoku, wpierw błotnista, szutrowa później a na sam koniec asfaltowa przez osiedle Rozpite (sic!) doprowadziła nas do PK2. Zanim tam dotarliśmy, naprostowaliśmy kilku piechurów zmierzających na PK3, którzy pomylili drogę. Z Laskowej udaliśmy się początkowo na wschód, wzdłuż potoku Łososina, by następnie odbić na północ, cały czas trzymając się asfaltowej drogi. Tuż przed kościołem w Jurkówce skręciliśmy na stok po prawej, by na azymut dotrzeć do PK3. Ten manewr chyba przeraził towarzyszącą nam od PK2 koleżankę, która poszła dalej drogą sama. My natomiast, pokonując niezidentyfikowane bliżej chaszcze i pokrzywy dotarliśmy do cmentarza wojennego na Jastrząbce (545), na którym była zlokalizowana „trójka”.Zapadła już noc,
więc od tego momentu postanowiliśmy się trzymać pewniejszych dróg. Trasa do „czwórki” była dość prosta. Początkowo na północ, a następnie na zachód przez Rozdziele dotarliśmy do przełęczy Widoma (535) na drodze z Limanowej do Bochni. Stamtąd cały czas trzymając się utwardzonych traktów dotarliśmy do Bacówki „Nad Wilczym Rynkiem”, czyli mówiąc prościej PK4. Czekała tam na nas bardzo miła obsługa oraz możliwość uzupełnienia zapasów wody. Od tego miejsca zaczynała się prawdziwa przygoda i niezłe wyzwanie dla amatorów nawigacji. Choć na mapie wyglądało to w stylu „wystarczy się trzymać szlaku niebieskiego”, rzeczywistość okazała się zgoła inna. Za polaną u stóp Kamionnej podążyliśmytzw. owczym pędem
za poprzedzającą nas grupą. Coś mnie jednak tknęło, żeby sprawdzić kompas. I słusznie: droga zamiast na zachód prowadziła na południe. Dobrze, że nadłożyliśmy zaledwie pół kilometra. Sporo czasu zajęło nam odnalezienie właściwego, notabene fatalnie oznaczonego szlaku. Ta tendencja oszczędzania na farbie dała o sobie znać jeszcze kilkakrotnie podczas wędrówki „szlakiem” niebieskim. Bowiem ścieżynę, niknącą często w gęstej trawie i kolczastych zaroślach, tylko przy dużej dozie wyobraźni można było nazwać szlakiem. W każdym razie ów szlak-nieszlak doprowadził nas do osady Kokocki, gdzie po konsultacji z lekko podpitym tubylcem obraliśmy kierunek na Marną Wieś, a następnie na Rupinów. Stamtąd został nam do PK5 zaledwie kilometr. Ale za to jaki kilometr. Droga niemal pionowo wspinała się na masyw Kostrzy (730). Po kilkuset metrach moją podkoszulkę można było wyżymać. Kolejny odcinek był również nieźle zakręcony, a to za sprawą zielonego szlaku, który to wił się pomiędzy buczyną z prawej na lewo, wyczyniał najprzedziwniejsze manewry, nagle gdzieś znikał, żeby pojawić się za chwilę w zupełnie innym miejscu. Nie muszę dodawać, że odnalezienie właściwej drogi kosztowało całą naszą grupę, która się w międzyczasie wytworzyła, niemało sprytu. Po dotarciu do Wilkowiska naszym oczom ukazał się podświetlony krzyż na szczycie wzgórza Dział (554), będący kolejnym, szóstym już PK. Po krótkiej, acz pod koniec dosyć ostrej wspinaczce cel został zdobyty.Świtało.
Po sprawdzeniu trasy na mapie, nie tracąc czasu ruszyliśmy w kierunku kolejnego punktu. Najpierw grzbietem do osiedla Sarys, a następnie nakierowani przez miejscowych przez Przylasek i ścieżką pomiędzy Ostrą Górą a Dolną Górą do ruin kapliczki, gdzie znajdowała się „siódemka”. Od tego momentu przy życiu utrzymywała mnie myśl o posiłku, który rzekomo miał na nas czekać na następnym punkcie. Wtedy również zrozumiałem, jak ogromny błąd popełniłem źle wyliczając zapasy jedzenia na drogę. Dopóki trasa wiodła po płaskim – najpierw asfaltową drogą, a później torami malowniczej Karpackiej Linii Tranwersalnej u podnóża Śnieżnicy, wszystko było w porządku. Schody zaczęły się dopiero w Kasinie Wielkiej. Podejście zachodnim stokiem Śnieżnicy, wzdłuż trasy narciarskiej totalnie mnie wyczerpało. Gdyby nie wsparcie Tomka, zakończyłbym marsz nie docierając nawet do PK8. Jednak wlokąc się niemiłosiernie i pokonując dystans kilometra w niemal godzinę, doczłapałem jakoś do Ośrodka Rekolekcyjnego Pod Śnieżnicą, Trzy „gorące kubki” iosiem kostek cukru
jakoś mnie reaktywowały. Na przełęczy Gruszowiec (660) trafiliśmy na czynny bar, gdzie każdy z nas zjadł mniej lub bardziej wartościowy posiłek. W tym miejscu należy dodać, że od ósemki towarzyszyła nam piechurka Asia. Z Gruszowca postanowiliśmy zrezygnować z metrów „w pionie” (czyli przewyższeń) na korzyść kilometrów „w poziomie” (czyli dystansu). Zamiast udać się więc najkrótszą drogą przez szczyt Ćwilina, poszliśmy najpierw na zachód do osady Wydarte, a następnie trawersując zachodni stok owej góry przedostaliśmy się do Wilczyc. Bez kłopotów odnaleźliśmy nieczynny bar, czyli PK9. Po zakupach w pobliskim sklepie ruszyliśmy w kierunku odległego PK10. Niestety, schodząc zielonym szlakiem do Łętowego poczułem dobrze mi znany ból lewej stopy. Mając na względzie fakt, że zlekceważenie podobnego bólu na Harpaganie nieomal przypłaciłem kontuzją, z bólem serca zrezygnowałem z marszu. Tomek z Asią poszli dalej, i jak się później okazało dotarli do „jedenastki”. Mi natomiast, po godzinnym oczekiwaniu udało się złapać stopa, który podwiózł mnie do Dobrej, skąd busem udałem się do Limanowej. Podsumowując – wyjątkowość i specyfika Kierata nie dają się z niczym porównać. Jak długo będzie taka możliwość mam zamiar przyjeżdżać do Limanowej. Do trzech razy sztuka, do zobaczenia za rok. Na koniec jeszcze trochępodziękowań: