"Nie ma mowy, żadnego urlopu nie dostaniesz..." usłyszałem w piątek od szefa, wtedy stało się jasne, że na Kieracie będę walczył tylko o dojście do mety... Czemu nie znalazłem sobie spokojniejszej roboty, wtedy tak pomyślałem, teraz za nią tęsknię... Bycie kurierem rowerowym na pewno nie pomaga mi w treningach, a wręcz przeciwnie przeszkadza. Mój tydzień mija mi pod znakiem roweru, od poniedziałku do czwartku pokonuję dystans około 500 km. W weekend mam czas i siłę pobiegać dwa razy po około 20 km w ślicznym i wbrew pozorom trudnym Lasku Wolskim, tylko że to stanowczo za mało...
Kierat - to słowo krążyło mi po głowie od ubiegłego roku. Wtedy to po 54 km spaceru prawie na czworakach zwlokłem się z trasy. Wsiadłem do samochodu mojego towarzysza niedoli Marcina z Warszawy i jego przeuroczej małżonki Moniki, która zaopiekowała się nami w hotelu i nakarmiła przesmaczną jajecznicą z piwem. W tym momencie pragnę jej gorąco podziękować. Kontuzja kolana ciągnęła się bardzo długo, na początku sierpnia trafiłem na dobrego lekarza dr Emila Staszkowa, który to prawie domowymi sposobami pomógł mi z końcem września wrócić do zdrowia: J dziękuję. Bardzo ciekawa osobowość z niecodziennym podejściem do medycyny, unika jak ognia leczenia operacyjnego, stawiając na ruch i ćwiczenia. Przez jego życie przewijają się takie etapy życiowe, jak wyprawy z Jerzym Kukuczką jako lekarz wyprawowy - ma co opowiadać J. W swej karierze był też lekarzem sportowym WKS Wawel i Wisły Kraków.
Niedosyt z powodu nieukończenia Kieratu jednak pozostał, a gorzki smak porażki nad moimi słabościami trwał cały rok. Teraz miałem tylko jeden cel - zemstę J. Z końcem grudnia po dwuletniej przerwie zacząłem spokojnie truchtać.
Piątek, około czternastej docieramy do Limanowej, czuję się zmęczony. Nogi ciągle ociężałe, brakuje im świeżości po kurierce, a przecież za 4 godziny start... To nie nastraja mnie optymistycznie, ale bycie Zgórmysynem do czegoś zobowiązuje J. Postanawiam więc łatwo skóry nie sprzedać i wbrew wszelkiej logice wystartować z moim narwanym nawigatorem Sławkiem, również Zgórmysynem.
Pół godziny przed startem byłem już prawie gotowy. Ostatnie łyżki sytego obiadu zjadanego w pośpiechu równolegle z batonami i bananami lądującymi w plecaku. Czekałem już tylko na start...
18:00 - Strzał i... ku mojemu zaskoczeniu w tłumie zapanował chaos. Większość, podobnie jak ja zresztą, chyba nie spojrzała na mapę lub była marnie przygotowana nawigacyjnie J. Wszyscy zaczęli kręcić się w kółko, czekając na kogoś, kto obierze prawidłowy, zdecydowany tor ruchu. Opcje były dwie: pierwsza drogą biegnącą wzdłuż rzeki i druga przez most, w końcu zwyciężyła ta druga...
Plan był prosty: nie zgubić Sławka. Jak się okazało trudny do realizacji, J dogoniłem go 200 m za mostem.
Tempo było zdecydowanie zbyt ostre. Pierwsze sztywne podejście pod Miejską Górę, do połowy góry to my dyktowaliśmy tempo - "wariaci". Przy takich podejściach czuję, że żyję i czuję się wtedy naprawdę świetnie.
Gdybym jechał na rowerze powiedziałbym, że nóżka się kręciłaJ.
W drugiej części podejścia górą byli miejscowi biegacze. Truchcikiem przebiegli koło nas, wtedy bardzo chciałem się do nich przyłączyć, ale zdrowy rozsądek zwyciężył, czekało nas przecież jeszcze prawie 100 km, a to wcale nie mało. 18:26 osiągamy szczyt i nasz pierwszy punkt. Między 1 a 2 PK dochodzi nas Paweł Dybek. Wówczas nie wiedziałem jeszcze z kim mam przyjemność.
Sławek tylko powiedział "no to się k...a zaczęło".
Oj zaczęło... tempo z lekkiego truchtu zamieniło się w treningowy bieg. Domyślałem się już wtedy, że długo nie zagrzeję miejsca w czołowym składzie J.
Do 2 PK w Laskowej dobiegliśmy o 19:12 tracąc kilka minut do czołówki sprinterów. W tym miejscu zdegustowany tłumem Paweł Dybek, odbija robiąc szalony wariant przez Laskową Górę. Reszcie ten pomysł nie przypadł do gustu J. Jednolicie biegniemy asfaltem naprzeciw, mijających nas zdziwionych miejscowych kierowców.
Przy zejściu z drogi asfaltowej prowadzącej na Jastrząbkę, postanawiamy wspólnie ze Sławkiem odpuścić i iść swoje. Tempo było zdecydowanie dla nas za szybkie, zostaliśmy z tyłu...
W drodze na szczyt, zauważamy z daleka, że większość biegaczy rusza na azymut kierując się w punkt. Czekało ich strome podejście przez las, to musiało kosztować cenne siły. Ścieżka, z której zboczyli okazała się jednak doskonałą alternatywą, doprowadziła nas bardzo wysoko bez zbędnego wysiłku. Wkrótce natykamy się na wychodzących z krzaków zmęczonych wariantem piechurów.
Ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu J paru osobników wyglądało po tej przeprawie naprawdę źle.
Postanawiamy ze Sławkiem zamęczyć i zniechęcić stawkę. Teraz znowu w dwójkę dyktowaliśmy tempo chcąc przegrzać depczący nam ogon. Na szczycie Jastrząbki cała gromadka stawiła się jednak w komplecie równo o 20:00.
Szybki zbieg na azymut przez las i łąki, w końcu zostajemy sami. Tempo było cały czas szybkie, większość tej trasy to szybki marsz przeplatany truchtem. Przed samą przełęczą Widomą dochodzimy Pawła Dybka i Maćka Pońca, odtąd wspólnie pokonujemy kilka kolejnych kilometrów. W Bacówce "Nad Wilczym Rynkiem" meldujemy się w czwórkę jako pierwsi o godzinie 20:45.
Tu czeka nas bardzo miłe przyjęcie, strasznie fajne te panie sędziny były, szkoda że nie zatrzymaliśmy się tu dłużej...
Podbicie punktu i znowu bieg J.
W okolicach Kamionnej i Pasierbieckiej Góry na jednym ze zbiegów tracimy Maćka. Zrezygnował z szaleńczego biegu narzuconego przez Flekmusa, tu już nie było przelewek. Paweł dawał ostro w dół, był to najszybszy fragment trasy od początku zawodów dla mnie. Jak się okazało później, na pewno miał wpływ na moją późniejszą dyspozycję w rajdzie L. Trzymaliśmy się jednak ze Sławkiem ostro Pawła nie chcąc go zgubić, było to bardzo trudne... Panujące ciemności, ostre wystające kamienie na szlaku i przerywająca mi czołówka, wszystko było przeciw nam J. Dalsza pogoń nie miała sensu, szkoda było nam kolan i cennej siły, której później mogło zabraknąć, zwolniliśmy... A Paweł Dybek dopiął w końcu swego, został sam, "liderując" od tego momentu samotnie przez cały rajd.
Na mnie Flekmus zrobił ogromne wrażenie - musi mieć kolana ze stali nie mówiąc o nogach J.
Wkrótce uświadamiamy sobie, że podczas tej gonitwy zgubiliśmy szlak. Wpadliśmy w jakąś zagrodę, której nie było na mapie, a wkoło żadnego oznakowania. Tracimy cenne minuty. Na "czuja" przedzieramy się przez las, a spory kamień ruszony przy schodzeniu przeze mnie ląduje mi na lewej kostce, to bolało...
Padło pierwsze przekleństwo. Zacząłem "wyć" i kuleć, ból był ogromny. Jednak po kilometrze jakoś rozchodziłem nogę, która zaczęła powoli puchnąć. Wtedy miałem czarne myśli, obawiałem się o ukończenie rajdu.
Po pewnym czasie błądzenia i obijania się o drzewa docieramy do jakiejś dróżki, która wyprowadza nas do drogi.
Punkt 5 to Kostrza. Kolejne wspaniałe strome podejście jest całkiem przyjemne, uwielbiam takie J. Czuję się ciągle bardzo dobrze, jedynie obita kostka daje mi się we znaki. O 22:21 podbijamy punkt - okazuje się, że jesteśmy ciągle na drugiej pozycji, tracąc do Pawła 11 minut.
Nie biegniemy już, coraz rzadziej pojawia się marsz, nogi zaczynają lekko sztywnieć. Za kilkanaście minut zimny prysznic, dochodzi nas sympatyczny Piotr Majkowski, charakteryzujący się opaską na kolanie i migającą lampką na plecaku, z którym kontynuujemy nasze zmagania. Znowu gubimy szlak i cenne minuty...
23:20, 6 PK - Krzyż - to już ostatni nasz punkt "na pudle", drugie miejsce odpływa, do Pawła tracimy już pół godziny, a grupa pościgowa depcze nam po piętach. "Pozbywamy" się tej grupy i Piotrka gasząc czołówki i schodząc ze szlaku. Torujemy nowy szlak, który miał wyprowadzić nas czasowo i pozostawić stawkę za plecami.
Plan był tak szczwany, że gdyby przymocować mu ogon to można by powiedzieć że to lis J.
Przechytrzyliśmy, owszem... ale samych siebie - to był jeden z najgorszych i najdłuższych odcinków na trasie. Zupełnie nic nie pasowało do mapy za wyjątkiem ukształtowania terenu, sam kompas się na nas obraził J - niefart. Po eksploracji kolejnego pola z ziemniakami (nie znam się za bardzo na warzywach J), niezliczonej liczby łąk i gęstwin leśnych, zrezygnowani i podłamani, docieramy do cywilizacji - okolice Porąbki... Pokonujemy kolejne kilometry asfaltem, mijając kolejne grupy napieraczy, ale niestety idących w przeciwnym do nas kierunku. Szczęśliwi wracali już z punktu 7, to mogło każdego złamać L... Ale nie nas J, choć było ciężko na duszy. Z obserwacji i porównań z innymi zespołami tracimy na tym jednym odcinku około godziny...
O 1:04 podbijamy PK 7, jesteśmy na 16 miejscu - to był spory awans... Chwilka motywujących okrzyków i wpadamy na tory z niekończącą się ilością szczebli...
Falowa regularność występowania podkładów szyn, działa na mnie jak najlepszy hipnotyzer. Wywołuje odruchy senne, czasem tylko się budzę dobijając palce w wystające bloki betonu i kamienie.
Spotykamy kolejnego zawodnika Stasia Odróbkę, który towarzyszy nam do wyciągu. Kolejne przyjemne podejście, uśmiecham się, treningi po górkach w Krakowie i Krośnie jednak do czegoś się przydały. Mobilizuję Sławka, któremu strasznie dłuży się odcinek J i pokonujemy kolejne metry przewyższenia zostawiając współtowarzysza.
W Ośrodku Rekolekcyjnym jesteśmy o 2:25 równocześnie z grupą czeską: Magdą Horovą i Vladimirem Horą. Obrali wariant wejścia na Śnieżnicę od strony płn., awansujemy dzięki temu chwilowo na 11 pozycję. Tu robimy sobie 20 minutowy odpoczynek. Napełniamy camelbaki kranówą, rezygnujemy jednak z gorących kubków, które zawierają w sobie przecież prawie całą tablicę Mendelejewa. Jeszcze tylko konsumpcja paru kostek cukru i ruszamy naprzód. Nic nowego, znowu lasy ale zdecydowanie więcej łąk. W okolicach Wilczyc zaczynam w końcu odczuwać trudy trasy - zmniejsza mi się ruchomość lewego kolana... Nie przejmuję się tym jednak zbytnio.
Na PK 9 meldujemy się o 4:13 i znów awans o jedno oczko, mijamy parę czeską.
Zaopatruję się tu w słynne bułeczki, ciesząc się, że jem coś innego niż batony. Mnie bardzo smakowały nie wiem czemu innym nie...
Drogę na punkt 10 oświetla nam przepiękny wschód słońca, kolano zaczyna mi coraz bardziej dokuczać. W pewnym momencie zawisłem nawet na jednym z licznych pokonywanych płotów, nie mogąc przełożyć sztywnej nogi. Jednak widok ginącego mi na horyzoncie współtowarzysza podziałał na mnie mobilizująco, zacisnąłem zęby i w drogę...
Dlaczego brak mi instynktu samozachowawczego? Mój ród na pewno szybko wyginie... J
Po długim i pięknym odcinku docieramy w końcu na PK 10 parking o 6:19 utrzymując pozycję. Zabieram kolejną bułkę i w drogę. Od tego momentu stanęliśmy zupełnie. Kolano nie pozwalało iść, zacząłem odczuwać nieodpartą potrzebę bliższego kontaktu z mijanymi niezliczonymi potokami i kałużami. A do mety jeszcze 25km.
11 PK, 7:35, Szczawa, 10 pozycja. Chwila relaksu. Poganiany przez Sławka wymieniam kilka zdań z cudownymi dziewczynami - sędzinami, biorę kolejny zapas pysznych bułeczek i kulejąc ruszam dalej. Ten odcinek zapamiętam na bardzo długo J. W czasie kolejnych godzin zdążę się zaprzyjaźnić z każdą napotkaną rzeczką i strumieniem oraz nauczę się nagle przeklinać... Na moją prośbę rzekę Kamienicę Gorczańską pokonywaliśmy wpław, mimo że most był zaraz obok. Nigdy nie zapomnę tej miłej chwili, kiedy to zanurzony do pasa w wodzie zapomniałem o bólu kolana. Na tym etapie poległ też Sławek, odnowiła mu się kontuzja ścięgna. Musiałem mu dać nawet swojego kijka, bo jeden mu nie wystarczał - tworzyliśmy od tego momentu zgraną paczkę J, szliśmy jak na egzekucję - niezbyt rześko...
Mijali nas Czesi, a ja pokornie kolejny raz maczałem kolano w strumieniu zamrażając je na parę minut. Chciałem już tylko dojść do mety i zakończyć tą nieskończoność L..., lekcja pokory.
Tuż przed punktem 12 chwila przerwy. Stajemy się bowiem na moment gwiazdami telewizji regionalnej. Udzielamy uśmiechnięci wywiadu i opowiadamy jak to nie było na trasie i kim nie jesteśmy J. Twardziele od siedmiu boleści...
O 10:59 zdobywamy PK 12 na miejscu 14, a dopingowani przez goprowców ruszamy do mety walcząc o utrzymanie miejsca. Tu zapamiętałem jedną rozmowę z operatorem... chyba spychacza remontującego drogę. Jak się okazało jego syn też startował, był jednak w tym momencie daleko za nami, z rozmowy wynikało że gdzieś w okolicy Gruszowca. Ten przesympatyczny i rozmowny pan, nazwał to w ten prosty, acz efektowny sposób: "To ma jeszcze w k.... do mety." Co za trafne określenie, śmialiśmy się z tego do samej mety zapominając o bólu. Szkoda że nie było więcej takich psychologów na trasie.
Spokojnie asfaltem docieramy w końcu do upragnionej mety o 12:13, jestem szczęśliwy...
tym bardziej, że kolejny zawodnik Grzesiek Łuczko przychodzi po nas zaledwie 6 minut i wygląda całkiem nieźle J. Kończymy zmagania na 14 miejscu po 18 godzinach i 13 minutach walki z trasą. W czasie rajdu wypiłem 7 litrów płynów, spożyłem 4 banany, około 20 batonów i 3 bułeczki. Wypowiedziałem niezliczoną liczbę przekleństw, czego bardzo żałuję :)
Co dla mnie oznacza wyrównanie rachunków z Kieratem i spełnienie moich odwiecznych marzeń? Takie małe spełnienie, postawienie krzyżyka przy nazwach ukończonych zawodów (słownie: sztuk dwa). Przy okazji dowiedziałem się kolejny raz, jak bardzo mocny jestem psychicznie i niewrażliwy na ból J. Obiecuję sobie jednak, teraz przynajmniej J, że nigdy już więcej nie wystartuję w tego typu imprezach. Mimo doskonałego przygotowania organizacyjnego, miłej panującej atmosfery, ślicznych dziewczyn na punktach i przepysznych bułeczek jakimi karmiły. Za cel pozostawię sobie "bezpieczne" zawody, o etapach pieszych do 70 km i ewentualnie dłuższe, ale po płaskim. Impreza była najcięższą i najbardziej wyniszczającą organizm w jakiej miałem przyjemność uczestniczyć. Nie miałem ich zbyt wielu w swoim skromnym życiu. Mini Bergson i North Face z trasą Mastersów nie rozkleiły mnie tak, jak to zrobił Kierat. Ta druga impreza wyniszczyła mnie zupełnym brakiem snu, bo nie przespać trzech nocy jest wielką sztuką dla naszego mózgu.
Kierat za każdym razem rozbija mnie fizycznie L. Minęły już dwa tygodnie od zawodów, a kolano ciągle spuchnięte, czyżby powtórka z rozrywki? Czeka mnie pewnie nie tylko długa rehabilitacja, ale i utrata pracy. Jedyne co mi teraz przychodzi do głowy, to z przykrością wypowiedziane słowa: "Żegnaj Kieracie L". Dziękuję jeszcze raz organizatorom i całej ekipie za dostarczenie niezapomnianych wrażeń. Wszystkim startującym szacuneczek, że podjęli próbę zmagania się z tak trudnym przeciwnikiem jakim jest KIERAT.
P.S. Po trzech tygodniach opuchlizna zeszła prawie cała J. Ciągle jednak jeszcze nie jeżdżę i nie biegam.