Adam Samborowski
Poszukiwacze zaginionego punktu

SOBOTA GODZINA 22.30.

Biegiem w górę... nie ma... znowu w dół... gdzieś musi być ten szlak... nie ma. Chwila rezygnacji i proceder się powtarza, szukamy dalej. Niestety szlaki edukacyjne nie mają najlepszych oznaczeń. Znowu przerwa... 3 minuty wypoczynku, wydaje się, że ktoś tu prowadzi, przecież ktoś musi czytać mapę... dla mnie to już nie ma znaczenia, wiem, że 12 punkt będzie moim ostatnim, tak więc mam jeszcze dużo czasu... za grupą biegnę tylko dlatego, żeby nie zostać w tym ciemnym lesie.

... on biegnie a ja ledwo kuśtykam na zmasakrowanych stopach... byleby tylko znaleźć dwunastkę... chłopaki się gorączkują, każdy jest poirytowany, zmęczenie i ból dają się we znaki...

30 GODZIN WCZEŚNIEJ...

Wysiadamy z busa i w Limanowej wita nas słońce. Jest to dość optymistyczne, może nie powtórzy się scenariusz z zeszłego roku tak dobrze znany z relacji uczestników. Pierwszy test na orientacje wypada dobrze - znajdujemy hotel... wtedy to chyba pierwszy raz w życiu użyłem mojego kompasu w terenie. Odbieramy mapy i biegiem do szkoły, szybkie rozpakowanie i wracamy do hotelu.

Wyglądamy chyba najmniej profesjonalnie ze wszystkich ekip, ale za to humor nas nie opuszcza... to ma być przecież taka dłuższa wyprawa po górach, nie ma co przesadzać z ambicjami, to nasz pierwszy raz... tak myślałam tylko do czasu dostania mapy.

Na odprawie tłok niemiłosierny, więc wysyłamy Grześka. Maciej z Marcinem poszli na ostatnie zakupy. Ruda i Łysy pomagają mi czytać mapę. Bierzemy czarny długopis i żółty mazak i zaczynamy malować trasę po drogach, ścieżkach, szlakach. Zakładałem, że czym krótsza trasa tym lepiej, jak bardzo się myliłem dowiedzieliśmy się już na 3 PK.

GODZINA 18.00 START

I poszli!! Na początku chwila konsternacji, wszyscy stoją. Trochę to dla mnie dziwne uczucie, bo byłem uczony że jak po strzale jeszcze siedzę w blokach to wyniku nie będzie. Tu zasady są jednak inne, więc cierpliwie czekamy aż ktoś ruszy we właściwym kierunku i ruszamy za nim.

... poszli... sprintem i już wiedziałam, że my, chociaż marszem, też będziemy chcieli zrobić trasę jak najszybciej... z ambicją jednak się nie wygra.

Po przechadzce po mieście i podejściu pod górę PK1 zdobyliśmy szybko, bez zmęczenia, zajęło nam to 36 minut. Bez przerwy biegiem na punkt numer 2. Na przełęcz i ścieżką na północ (czuje się jakbym kompas w ręce miał od urodzenia, złudne). Chcąc przechytrzyć wszystkich, napieramy dalej szczytami po tym, jak wszyscy zeszli w lewo bądź w prawo. Oczywiście nie wyszło nam to na dobre. Droga może krótsza, ale brak mostu jest poważnym utrudnieniem. Dlatego przedzieramy się przez krzaki na brzegu dobre 20 min, żal mi kolegów, którzy poszli za nami. Punkt jest nasz o 20.00. Na pytanie Łysego, które potem stało się swoistym rytuałem: "którzy jesteśmy?", pada odpowiedź: "gdzieś powyżej 100".

... nieźle się zaczyna, to dopiero 10 km a już odcisk na pięcie daje o sobie znać... ale co tam, plaster w ruch i dalej w drogę, co by nie narzekać i nie robić z siebie "baby" J.

Nie zastanawiając się długo ruszamy dalej. Droga jest prosta, asfalt, wiec mogę odpocząć od mapy. Potem szybkie odbicie w prawo i pod górę (ten skrót był moim pierwszym w życiu udanym wariantem i nawet to, że zyskaliśmy tylko ok. 4 minut nie popsuło mojej radości). Dalej na szczyt i ze szczytu... ale punktu nie ma... nagle ktoś wraca z dołu: "Jest punkt ??", "Jaki punkt ??" i już wiemy że jesteśmy za daleko. Ale nie jesteśmy sami, więc nie tracimy humorów i wracamy. Jeszcze po drodze spotykamy kolegę z GPSem, który próbuje nas przekonać, że u niego punkt jest niżej za polanką. Trochę śmiechu i pobiegli sami a my zdobywamy szczyt o 21.00.

ZAPADA ZMROK

No i trzeba załączyć czołówki. W końcu mam uczucie, że mój zakup się opłacił, a w dodatku latarkę kupiłem od Pawła Dybka, więc na pewno da się z nią szybko biegać.
Kolejny raz wydawało mi się, że na przełaj będzie szybciej i do asfaltu docieramy przez chaszcze, cale szczęście tym razem nic nie tracimy. Do bacówki wiedzie prosta droga, więc nie ma większego problemu. No może na koniec niepotrzebnie schodzimy z asfaltu i chyba jako jedyni zaliczamy ten punkt wychodząc z jeżyn i choinek, co wywołuje uśmiech na twarzach wszystkich, zwłaszcza obecnych na punkcie Vipów, którzy coś nawet wspominają, że jesteśmy jedyni, którzy wybrali ten wariant, co nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi J. Tym bardziej, że na punkcie odpoczywamy troszkę, wszyscy czują się dobrze, więc idziemy dalej pełni optymizmu. Teraz do następnego punktu prowadzi szlak, więc puszczam ekipę przodem i nie martwię się o nic. Do czasu, gdy gubimy się pod Pasierbiecką Górą. Całe szczęście nie jesteśmy sami, bo w lesie wszędzie mrugają czołówki. Dobrze, że ktoś znalazł szlak i uprzejmie zawołał resztę poszukiwaczy zaginionej ścieżki. Wtedy w przypływie wdzięczności obiecałem koledze piwo, ale niestety więcej go nie spotkałem, więc browar dalej czeka. Oczywiście szlak gubimy jeszcze parę razy, ale czas jest dobry i w końcu docieramy do ubitych dróg, skąd już widać w oddali Kostrzę, gdzie ulokowany jest następny PK. Z oddali wygląda jak zwykły pagórek, ale teraz już wiem, że poziomice nie kłamią i szykuje się niezłe podejście. Po dość męczącym podejściu, zagrzałem się jak nigdy, zdobyliśmy szczyt ok. godziny 2.00. Maciek stwierdził, że musi się przespać, że 5 minut mu wystarczy, a że tyle zajmuje nam uzupełnienie płynów i zjedzenie batonów, pozwalamy mu na taką zachciankę :P.

... na szczycie sapię jak stara babcia, górka nas nie oszczędziła. Po drodze mijam jakąś panią, pocieszam się, że nie jestem sama. Jej kompan ciągle ją popędza, więc nie narzekam, bo na mnie chłopaki nie zaklęli ani słowem J

ZAGINIENI W LESIE

Po 10 minutach ruszamy dalej a ja wiem ze muszę znaleźć ścieżkę, która schodzi w lewo w dół do ubitej drogi. Liczę nawet kroki, gdzieś kiedyś przeczytałem, że tak robią najlepsi nawigatorzy :), ale nic to nie daje i decyduję się na zejście na przełaj. Co chwilę trafiamy teraz na jakąś ścieżkę, ale niestety ja nie wiem gdzie już jestem i staram się utrzymać teraz kierunek przynajmniej zbliżający nas do literki S na kompasie, ale kolejna ścieżka... i znowu N. Powoli zaczynam tracić nadzieję... błądzimy sobie dopiero 40 minut, więc przypominam sobie PK na TNF w Zakopanem, gdzie nawet najlepsi szukali punktu dużo więcej, więc rozumiem że jeszcze nie czas się poddawać. Nagle ktoś krzyczy, że widzi światło i domy. Szybki rzut oka na mapę i kompas... cudownie... tam musi być droga. W sumie ja tego światła nie widzę, ale 5 osób nie może się mylić, więc przeprawiamy się przez głęboki rów i drapiemy na szczyt. Jednak się mylili. Światło jest, ale pięknie wschodzącego księżyca J. Widok prawdziwie wspaniały, a że na dole zauważam domy jestem w pełni szczęścia. Droga do PK6 to już teraz przyjemność i trafiamy tam ok. 3.40. Był to jeden z najładniejszych PK, więc znowu robimy sobie przerwę. Okazuje się, że wcale nie straciliśmy wiele czasu i dalej oscylujemy kolo 80 miejsca. Na pytanie, kiedy PK zdobył pierwszy pada odpowiedź: "22.30", co wywołuje uśmiech na naszych twarzach J.

... nie wiem, który oprócz mnie widział światła domów, całe szczęście księżyc dopomógł po szaleńczej wędrówce przez las, podczas której musiałam zdać się na latarki chłopaków, bo moja po bliskim spotkaniu z podłożem coś szwankowała.

SŁOŃCE ZAWSZE WSTAJE NA WSCHODZIE

Kierując się tą zasadą zmierzamy na wschód. Ścieżka okazuje się niezłą drogą więc nie ma problemu, problem zaczyna się, gdy ona się kończy. Mój pomysł, by iść po prostu na zachód i w końcu dojść do asfaltu, przy którym znajduje się PK. Tak więc robimy. Ruda niestety na małą "zwałę", ale jest silna więc idzie dalej. A ja staram się czytać mapę. Jedno wzgórze... drugie... trzecie??... buty kompletnie przemoczone od rosy, a PK nie widać. I w tej chwili uderza we mnie straszne uczucie... może jednak o jedno wzgórze za daleko?? Ale nawet nie chcę o tym wspominać, bo wiem jak ciężko jest wracać, więc daję nam ostatnią szansę, że jednak może za następnym wzgórzem??.

... pierwszy kryzys... buty obcierają jak diabli, każdy krok boli... zaczynam myśleć, że byle do 50 km, połowa i dalej: adios amigos... nie wysilam się nawet, żeby zerknąć na mapę, nie pytam gdzie jesteśmy, czy daleko jeszcze...

JEST... jest droga... moje szczęcie było olbrzymie, po prostu kamień spadł mi z serca. Niby nie było na mnie presji, wszyscy przyjmowali to co mówiłem i nawet nie wyciągali map, ale po przygodzie w lesie nie wiem jak zareagowaliby na taką wpadkę. Tak, więc odtańczyłem jeszcze coś na podobieństwo tańca radości i pognaliśmy na PK.

GĘSTE POZIOMICE

Jak zdobyć następny PK zaraz za szczytem Śnieżnicy?? Odpowiedź jest prosta: "najkrótszą drogą". Ojj jest stromo, prawie wspinaczka, strach żeby się nie odchylić do tyłu i nie spaść na sam dół.

... wbrew pozorom moje obolałe stopy tolerują strome wejście, pomagam sobie jakimś kijem, nie jest źle... zaczynam wierzyć, że ukończymy, wymyślam sobie w duchu za tę słabość parę kilometrów wcześniej... wraca dobry humor J

Na górze jesteśmy szybko, tylko że na trzecim skrajnym wierzchołku, więc czeka nas jeszcze trochę podejścia, ale już po płaskim, na szczyt, potem zejście szlakiem. Oczywiście szlak gubimy... Łysy szuka trasy i znajduje ośrodek. Znowu jako jedyni wchodzimy od strony lasu, jesteśmy coraz bardziej rozpoznawalni :P. Robimy przerwę na gorące kubki i herbatę, należy się nam, jest godzina 8. Kolejny punkt to Wilczyce. Jest w miarę prosto, nadrabiamy jedynie 3 km asfaltem J. Na PK jesteśmy ok. 10.20, trochę straciliśmy, ale nie jest źle, miejsce okazuje się jeszcze lepsze, co jest dla nas sporym zaskoczeniem. Poza tym licząc limity czasu na PK mamy jeszcze prawie 4,5 godziny zapasu, więc jak dobrze pójdzie na mecie będziemy ok. 20.00. Jest wspaniale. Po rozmowie z Łysym stwierdzamy, że ukończymy i to w dobrym czasie jak na debiutantów.

GÓRALSKA GOŚCINNOŚC

Rzut oka na mapę i już wiem, że do tego miejsca nie zdążyliśmy namalować trasy więc trzeba coś wymysleć. Widzę, że wszyscy idą gdzieś asfaltem w dół. Ale gdzie oni idą??
Czy na pewno chcą nadrabiać tyle trasy żeby nie iść górami??. Rzut oka na ekipę i rozumiemy się bez słów. Idziemy na szlak. Szlak wiedzie płasko, idzie się dobrze, niestety w pewnym momencie się kończy, gdzie iść. Niestety wybraliśmy zły wariant i zeszliśmy do wsi. Pytamy: "jak na Kiczorę?" i się zaczyna. Koleś zaczyna wymyślać skróty, ja nic z tego nie rozumiem, nawet jak powtarza czwarty raz. Ale Marcin i Maciej słuchają, więc wiedzą gdzie iść. Zaczynamy napierać dalej, bez szlaku tylko po wskazówkach miłego pana. Ale szlaku nie widać. Okazuje się, że ten skrót chyba nie jest taki dobry, chyba kręcimy się w kółko. Był tak blisko a teraz łazimy już godzinę i nie ma. W końcu jest, ale trwało to strasznie długo, a nogi są już strasznie zniszczone.

... kolejny kryzys, stopy bolą niemiłosiernie, na małym postoju zdejmuję buty - nogi jeszcze wyglądają na żywe... na pewno lepiej niż Sambora... zaczynam przebąkiwać, że chyba nie dam rady - słyszę tylko na przemian bluzgi i motywujące wywody - te pierwsze działają skuteczniej, zaciskam zęby i kuśtykam dalej - już o dwóch kijach, bo łatwiej...

Ale szlak jest, zaczynamy iść. Zielony... żółty... na przełaj strumieniem w dół. To nie była najlepsza droga, ale nic lepszego nie wymyśliliśmy.
W końcu jest PK 10, jest 15.20. Czas skurczył się niemiłosiernie i zaczynam mieć obawy czy się uda. Nie mówiąc już, że mój krok wygląda coraz śmieszniej. Pada decyzja... asfaltujemy, nie możemy sobie pozwolić na zagubienie się, a przez szczyt nie ma szlaków tylko ścieżki. Asfaltowanie jest bezpieczne, ale ma jeden minus... jest straszliwie nudne. Ja mam taki problem z nogami, że przez moment chcę się wycofać, dzielę się tą nowiną z ekipą, ale słyszę tylko: "nie pie...", ale chyba na taką odpowiedź czekałem. Co chwilę ktoś inny traci wiarę w to, że zdążymy, że się uda.

... asfalt to wróg naszych stóp... ale ja już nie zwracam uwagi na ból, można się przyzwyczaić... wleczemy się mozolnie, zabijamy czas gadaniem na coraz to głupsze tematy...

I jeszcze ta wizja, że 11 to dopiero 80 km i jeszcze 13 km do następnego PK, a nawigowanie nie będzie łatwe, nie w tym stanie. Ok. 17.30 jesteśmy na PK 11. Czeka na nas Łysy, który szedł przez szczyt, ale się niestety dołączył do ekipy, która zgubiła drogę. Na PK jest jeszcze parę osób, wszyscy wierzą, że zdążą. Ja jeszcze chwilę użalam się nad moimi nogami, po czym pierwszy raz podczas zawodów oddaję mapę. Już nie mogę nawigować, bo stopy odpędzają ode mnie skutecznie wszystkie myśli. Idziemy. Grzesiek przejął mapę, a ja teraz idę z tyłu i tylko staram się utrzymać tempo... nie bardzo mi to wychodzi. Mam niemożliwie krótki krok i ciężko jest iść szybko. Coraz mniej do mnie dociera i po prostu staram się nie stracić ostatniego z oczu.

... biorę kijki najpierw od Sambora, potem od Grześka... powłóczę nogami w śmieszny sposób, ale nie jestem sama... nasze tempo nie jest zawrotne, "trochę" nas zmięła już ta wędrówka...

KAŻDY KIJ MA 2 KOŃCE

Góra... jakiś asfalt... serpentyny, które pamiętam z mapy... jest 21.20. Znowu zaczynam wierzyć, że się uda, idę coraz szybciej czasami nawet podbiegam, oczywiście ze łzami w oczach, bo stopy nie pozwalają o sobie zapomnieć. Robi się całkiem ciemno, ale PK jest gdzieś blisko. Wizja 7 km zejścia i 2 godz czasu pozwala mi zapomnieć nawet o bólu. Co chwilę wydaje mi się, że widzę PK, ale to tylko koledzy z przodu świecą latarkami. W końcu jest... ścieżka, znak informacyjny, że to tutaj. Szukamy... biegamy... nawołujemy. W końcu słyszę soczyste przekleństwo z czyichś ust i okazuje się, że jesteśmy na ścieżce, ale nie po tej stronie. Zapada decyzja, że biegniemy wzdłuż szlaku na 2 koniec. Potem bieganie, o którym pisałem na początku. W końcu jesteśmy na PK o 22.57. Ja wiem, że dla mnie jest to czas na 93 km, który jest moim wynikiem. Ruda też zostaje, chłopaki biegną na dół, mają godzinę i 100 km w nogach.

... chłopaki rzucili się biegiem, ambicja zagrała... gdyby nie moje zmasakrowane nogi, też bym pobiegła... miałam nadzieję, że im się uda... dla mnie liczyło się, że jest PK12, a więc 93km... nieźle jak na debiut... z reszty naszych tylko Grzesiek ukończył, rzutem na taśmę, 6 minut przed limitem J

KONIEC

Okazuje się, że z kolegą na punkcie spotkaliśmy się już wcześniej, bo był też sędzią przy "krzyżu". Siedzimy, pijemy wodę, jemy kanapki. Ja zasypiam na plecaku Rudej. Jest szansa, że ludzie, którzy przyjadą po sędziego zawiozą nas na dół. Niestety, gdy przyjechali okazało się że jeszcze gdzieś muszą jechać i zawiozą nas tylko kawałek niżej. Nic nie dały prośby i znowu zostaliśmy sami, a do szkoły daleko. Całe szczęście Ruda zatrzymała jakiś samochód i zostaliśmy zawiezieni pod samą szkołę. Potem już tylko brak ciepłej wody, zamknięty prysznic i do śpiwora. Rano okazało się, że chodzić się nie da, i to nawet w klapkach. Poszliśmy tylko na rozdanie pucharów, zobaczyć tych najlepszych. I tu niespodzianka. Nasza koleżanka Agnieszka dostaje puchar J, fajnie, zwłaszcza że obawiała się tego startu. Nam już tylko pozostaje dowlec się do busa i wrócić do Krakowa, gdzie będziemy lizać rany przez kolejne parę dni.

PODSUMOWANIE

Ogólnie impreza bardzo się nam podobała. Mimo, że był to nasz pierwszy tego typu start, dotarliśmy naprawdę daleko. Jeden z nas osiągnął metę, a Ruda była 9 w klasyfikacji kobiet. Zawiodła niestety nawigacja oraz sprzęt (no może prócz moich fioletowych spodni, one nie zawodzą). Ciężkie, słabo oddychające buty doszczętnie zmasakrowały nam stopy. Mimo wszystko impreza była bardzo udana i z niecierpliwością czekamy na przyszłoroczną edycję.

Adam Samborowski
Komentarze - Magda Imielska (Ruda)