KIERAT 2005 - "...Gocha, co ty wiesz o chodzeniu po górach..."

Gdy na rajd wyruszaliśmy wszyscy byli dobrej myśli...
Wyprawę swą rozpoczęliśmy w piątek z rana na stacji Warszawa Zachodnia. Jakoś zmieściliśmy się w 4 osoby do naszego rumaka, w którym spędziliśmy kolejnych parę godzin. Jeszcze nie wyjechaliśmy z miasta a już zapadłam w głęboki sen - w końcu trzeba się wyspać przed startem, nie? Co i raz dochodziły mnie jakieś dźwięki o pogodzie nie za mocnej, ale co mnie to w końcu obchodzi...

Jaka pogoda by nie była, to będzie fajnie... oj będzie...

Obudziłam się w okolicach Krakowa... sytuacja za oknem rysowała się gorzej niż tragicznie...

W strugach ulewnego deszczu dotarliśmy do bazy maratonu. Oczywiście w samą porę - na godzinę przed odprawą :-) A warto wspomnieć, że nie mieliśmy jeszcze zakupionych wszystkich potrzebnych artykułów. Szybka rejestracja, zostawienie gratów i jazda po zakupy. Rzeczka przed hotelem z ogromną prędkością niosła masy brunatnej cieczy... Ładnie się zapowiada...

Dopiero na odprawie zobaczyłam ilu śmiałków zdecydowało się tu przyjechać. Rozejrzałam się dookoła... o  rany... taaaka konkurencja... ja to cienki bolek jestem... wymiękam... Wszyscy już gotowi do drogi, a my z  Piotrem nie przebrani, nie spakowani, właśnie w trakcie spożywania naszego pierwszego i ostatniego posiłku przed startem... klasyczna małyszówka ;-)

Dobrze, że odprawa poszła w miarę sprawnie, gdyż mieliśmy jeszcze jakiś kwadrans na przygotowanie się do drogi: przebranie, rozrobienie napojów, zrobienie kanapeczek i spakowanie gratów. No to jazda, stópki moje kochane zapamiętajcie sobie, co to są suche skarpetki...

Znów mnie wzywa szlak, tralala...
Zbiórka przed bazą, na spokojnie, pogoda się ustabilizowała - klasyczna ścianka wody, krótki wywiad, parę zdjęć, odliczanie, wystrzał, start...

Kierat 2005 - trasa No to poszły konie po betonie !!!
Cel - PK1. Szybkobiegacze już daleko w przodzie. Płyniemy (lepiej tego nie można określić) asfaltem w strugach deszczu. Stawka szybko się rozciąga. Jeszcze kilka zdjęć... Pierwsze istotne skrzyżowanie, szybki proces decyzyjny... w prawo... No i wkrótce daliśmy się złapać na pierwszej pułapce! Mostek na Słopniczance, mylne oznaczenie na mapie... o my durni! Ta pomyłka kosztowała nas 8 minut, kurzgalop przez łąkę i kolejne litry wody w butach. Nie szkodzi, zdarza się i w najlepszej rodzinie...

Polną drogą wprost na cel, wkrótce widzimy ludzi już wracających z punktu, no to jesteśmy w domu! Ekipa sędziowska spisuje czasy na ambonie. Szybkie podbicie karty było niemożliwe z uwagi na zgrabiałe ręce ;-) Jazda dalej... W butach chlupie, portki mokre, za kołnierz się leje... jest fajnie...

Żółtym szlakiem kierujemy się na PK2, piękna okolica, przyjemny trawers w lesie, woda w butach już ogrzana. Wypadamy na asfalt, chwila rozluźnienia, uzupełniamy kalorie. Odbijamy ze szlaku na kolejny cel, wprost idealnie. Miałam wątpliwości, ale Piotr stwierdził, że wygląda to sensownie, nie pomylił się. Kolejny PK zdobyty, Jędruś czeka w samochodzie, 30 osób przed nami. Co tak późno? - spytał Piotra. Hmmm... no jak to? Kobieta lepsza niż hamulce, hehe...

Krótki odpoczynek pod wiatką przystanku, ale wystarczająco długi żeby porządnie zmarznąć. Zaczyna się zmierzchać. Następny cel - Mogielica - najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego.

O dżizas! Ale podejście!
400m przewyższenia - Wyspowy pokazuje swoje oblicze...
Kilka kroków, stop, muszę odpocząć, wziąć się w garść, kolejnych kilka kroków i znowu pauza...
Ile to jeszcze potrwa ???
Gocha, co ty wiesz o chodzeniu po górach... - powiedziałam sobie...
światło gaśnie, mgła gęstnieje, widoczność spada do kilku metrów...
Przez chwilę idziemy z Martą. Stwierdzamy, że w zasadzie nawet przy takich kryzysach to jest do przejścia... Tylko jest jedna zasada: iść, nie zatrzymywać się, nie siadać...
Jesteśmy, nareszcie PK3, Mogielica zdobyta !!!

Grzbietem ruszamy na PK4. Na chwilę przestało lać a zaczęło tylko padać! Upał jakby zelżał... Łapy marzną, z nosa kapie... Widoczność gorzej niż marna, ale wskazania kompasu i ścieżka pod stopami pozwala nam wierzyć, że idziemy dobrym szlakiem. Przyłącza się do nas Michał. Na punkt odbijamy idealnie, dochodzimy do szałasu a tam... sielanka... i to jaka zdradliwa !!! Punkt obstawiany przez GOPR-owców.
- Pada jeszcze ?
- Nieeeeeeee, wcaaaleeeee !
Palące się ognisko zachęca ciepłym blaskiem. W końcu można rozgrzać dłonie, podsuszyć ciuchy, wcale się nie chce wychodzić... W kłębach pary uwalnianej z odzieży spędzamy nieopatrznie chyba aż pół godziny... chociaż niektórzy przycupnęli na dłużej ;-) Wyjście z tej oazy było bardzo bolesne - znowu ścianka wody, kompletne ciemności, zimno, mokro i do domu daleko...

W drodze na PK5 znowu na poleganiu na oznaczeniach wyszliśmy jak Zabłocki na mydełku. Idąc naokoło straciliśmy pół godziny. W międzyczasie odezwała mi się kontuzja kolana. Będzie kiepsko, ale jak nie będzie gorzej to da się żyć... Kręciliśmy się jak smród po gaciach szukając właściwej drogi. W końcu jednak miarka się przebrała i nie znając dokładnie swego położenia ruszyliśmy jakkolwiek by tylko kierunek się zgadzał. No i wszystko wskazywało na to, że idziemy dobrze, a wtedy Piotr stwierdził:
Zawiodłem się, myślałem że się bardziej zgubimy...
Bez komentarza...
Oj, nadłożyliśmy porządnie lądując aż prawie w Lubomierzu, ale przynajmniej wyrwaliśmy się ze szponów tego masywu. Lampka rowerowa na plecy i asfaltujemy... Droga pewna, w oddali połyskują inne czerwone światełka i odblaski na ubrankach, znowu można się rozluźnić... no to kanapeczka, no to czekoladka...
PK 5, samochód przy kościele, Tomek zapisuje czasy, zimno, mokro... Herbaty!!! Gorącej!!! Ale to jeszcze nie teraz, ciepłe napoje dopiero na PK7, no to w drogę, herbatka czeka!!!

Kierunek Niedźwiedź. W oddali połyskuje łuna miejscowości i to ona wskazuje nam drogę. Maszerujemy przez wysokie mokre trawy łąk... Droga żadna niepotrzebna, gdy Niedźwiedź czeka w oddali ;-) ... A poza tym trzeba utrzymywać stałą ilość wody w butach... Idealnie, mijamy piekarnię, w której posilała się poprzednia ekipa, ale my dzielnie nie poddajemy się przyciąganiu tego miejsca, mimo iż zapach świeżego pieczywka mocno kusi. Niedługo będzie świtać, w końcu przestało padać. Wdrapujemy się pod ogromny krzyż - PK6, świta, jest pięknie...

Jeszcze tylko parę kilometrów dzieli mnie od herbaty!!! Droga szybko mija, mimo iż kolano nie daje o sobie zapomnieć. Trzeba uważać, by nie rozwalić go bardziej, a da się żyć. Zejście do PK7, mocno w dół, mokro, ślisko, błotniście... kraksa - jedna, druga, trzecia... no to po zawodach, a miało być tak pięknie, ech...
Oj, cóż to był za punkt kontrolny! Herbatka, kawka... wygodny fotel... mmm !!! W atmosferze unosi się zapach maści rozgrzewających. No i pół godziny minęło jak z bicza strzelił. Szybkie założenie stabilizatora i można ruszać dalej, pomimo że chętnie by się posiedziało jeszcze drugie pół godziny. Marta po zdjęciu butów chciała zrezygnować z trasy. Namawialiśmy żeby tego nie robiła, bo naprawdę świetnie jej idzie. Na szczęście w Mszanie zdecydowała, że znowu podejmie walkę !!! :-)

Ja też już chciałam odpuścić. Moje żółwie tempo hamowało Piotrka i Michała. Gorsze od bólu były wyrzuty sumienia, że przeze mnie tak wolno idą. Wiedziałam, że sytuacja jest beznadziejna, ból już na zejściu do punktu był nie do zniesienia, a to przecież dopiero 45 km! Powoli dochodziła do mnie myśl, że zrezygnuję, odpuszczę... tylko jeszcze parę kilometrów przejdę, żeby być tego zupełnie pewna. Wystarczyło nie tyle parę kilometrów co parę metrów, chociaż i tak najgorszy był rozruch.
Spokojnie panowie, nie czekajcie, rozpędzam się...
Ale za dużo rozpędzić już się nie dało... Totalna beznadzieja, ale zeszłam do tej nieszczęsnej Mszany i chciałam walczyć dalej... chciałam, ale już średnio mogłam. Poza tym nadszedł kolejny senny kryzys...
Na PK8 Michał ruszył sam szybciej, gdyż było mu zimno, ale trudności orientacyjne ponownie rzuciły go w nasze szpony :-) Do punktu doszliśmy bez specjalnych trudności, chociaż po wbiciu się na Ogorzałą mieliśmy z Michałem problemy z wróceniem na drogę po własnych śladach. Kilkanaście godzin marszu chyba dawało o sobie znać...

I tu nastąpił najgorszy dramat w tej całej wędrówce. Z bólu i frustracji przestałam patrzeć w mapę. Zeszliśmy do Wilczyc, co by podejść po tak koszmarnym gradiencie, że szok. To był istny koszmar. ścieżkami płynęły rwące potoki, a podejścia pod sam szczyt to już myślałam, że nie zdzierżę. Można powiedzieć, że ze łzami w oczach wczołgałam się na ten Ćwilin. Ależ mi było źle, łezka się w oku kręciła, a piękne słowa cisnęły na usta, ale jeszcze dam radę...
O dżizas, w Jurkowie pasuję...
We mgle podeszliśmy do źródełka, spisanie kodu PK9 i można się czołgać dalej. Podejście bolało bardzo, ale zejście zdecydowanie bardziej. Na szczęście poradziłam sobie z kryzysem i w śmieszny sposób odciążając nogę zeszłam do Jurkowa. Kryzys światopoglądowy przezwyciężony, humor dopisywał, nawet słoneczko wyjrzało na chwilkę :-)

Punkt kontrolny PK10 w Jurkowie, ratunku!!! Nie jestem w stanie iść dalej, noga sztywna w kolanie, przenikliwy kłujący ból... Ale musiałam się upewnić:
- Jak myślisz, czy powinnam iść dalej?
- Szczerze... Jak na Ciebie patrzę... to nie...

I wszystko jasne, sięgam po telefon, sama się stąd nie zwlokę, nie mogę chodzić, ból paraliżuje...
No i coś dziwnego we mnie wstąpiło... O nie, tak łatwo to się nie poddam! Wcale mnie aż tak strasznie nie boli... no dobra - boli... ale nie po to tu grzałam, żeby teraz się wycofać. Skasuję się, nie będę mogła chodzić, ale przejdę... a przynajmniej spróbuję... Normalni nie przechodzą do historii :-)

Było koszmarnie późno, zostało 12 godzin i 37 km do przejścia. Postałam jeszcze chwilę, chłopaki ruszyli już w drogę, zacisnęłam zęby i też ruszyłam... Oddalali się ode mnie w bardzo szybkim tempie, takie życie - raz na wozie, raz w nawozie. Pożegnaliśmy się na zejściu z asfaltu... No to teraz jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Pogoda ładna, frustracje odeszły, ile przejdę tyle przejdę, będzie walka. Kierunek - Stuse, bezbłędnie. Dalej muszę strzelić w szutrówkę. Owszem strzeliłam znowu bezbłędnie, ale chwila zamyślenia i zorientowałam się, że góra jest nie po tej stronie co trzeba. Na szczęście tylko kilka minut w plecy i trochę bolesnych kroków. Kuśtykałam w kierunku doliny Mogielicy, i znowu na szczęście bezbłędne ścięcie na azymut. Rozstaj dróg, mostek, domek leśników... Wszystkie elementy były, tylko ten domek taki lekko rozwalony... Pokręciłam się chwilę, dogoniła mnie kolejna ekipa. PK11 był kilkaset metrów dalej.

Ekipa Piotra i Mariusza bardzo szybko nie pomykała ale dla mnie tempo i tak było za mocne. Kolejny punkt to nawigacyjnie banał, poza tym w miarę po płaskim ale cóż to był za ból, co parę kroków pauza, kolejny kryzys, kryzys senny również... Zaczęłam zasypiać podczas marszu. Budziłam się, gdy napotkałam przeszkodę terenową lub gdy nogi zbytnio się uginały. Nie zapominałam przebierać nogami w rytmie lewa-prawa ale znosiło mnie na jedną stronę, co groziło lądowaniem w rowie. Gdyby nie to, pewnie bym nie podjęła decyzji o zatrzymaniu się na krótką drzemkę... na chwileczkę... Dorota z Bartkiem sugerowali żebym nastawiła sobie budzik, ale nawet nie zdążyłam przeanalizować tej informacji, a jak ode mnie się oddalali, to już w ogóle nie pamiętam. Ach, jakże wyjątkowo miękka i wygodna była ta droga!!! Parę(naście) godzin mogłam tak przeleżeć, ale na szczęście cudem udało mi się obudzić, atak snu odparty, w drogę... Widocznie długo nie spałam, gdyż przy punkcie byli jeszcze Dorota i Bartek. PK12 zdobyty, do 23:00 kupa czasu, to się teraz mogę czołgać...

W pięknym stylu, dostojnym tempem ominęliśmy Cichoń. W takim stanie nie należy się bez sensu przemęczać ;-) Kolejne kilometry asfaltowania miały zbawienny wpływ na nogi. Dziwne zjawisko, wszystko było w porządku, dopóki buty miały stałą wymianę wody. Odparzenia dawały o sobie znać. Wyrwałam (o ile tak to można nazwać) do przodu, chciałam jak najszybciej zejść z asfaltu. W międzyczasie przemknął Paweł niczym torpeda i szybko zniknął na horyzoncie. Cmentarz wojenny na stoku Golcowa - PK13 zdobyty od drugiej strony, co by ominąć gradient...

Jakże niewiele już zostało i tu kolejna porażka... Zamiast ominąć szlakiem atrakcje rzeźby terenu, zaliczyłam bolesne zejście w dolinę Jabłońca i podejście do cmentarza. Nogi już zupełnie odmawiały posłuszeństwa, cmentarz majaczył w oddali. O rany, już niedługo ostatni punkt kontrolny, na pewno już nikogo za mną nie ma. Dorota z Bartkiem z pewnością mnie minęli, jak szukałam przeprawy przez rzekę. Niemalże doczołgałam się do PK14 na cmentarzu, gdzie... czekał na mnie fotograf... Fajnie się gadało, ale droga daleka a woda stygnie w butach. Ależ to był ból, jeszcze tylko 3km...

Dlaczego nie mówimy o tym co nas boli otwaaarcie...
To były najdłuższe 3 km tej wycieczki... Po drodze do bazy spotkałam Pawła, najwyraźniej stracił prędkość, miał koszmarnie obtarte nogi, szliśmy równym tempem. Telefon...
- No i jak wam tam idzie?
- Finisz... zostało parę metrów... ale to zajmie co najmniej 20 minut...

Zapadł zmrok. To już koniec, niemożliwe, jeszcze chwila... 28 godzin 22 minuty...

I już więcej za bardzo nie pamiętam. Nie mogłam wejść po schodach do bazy, wszystkie zawiasy mnie bolały, ale szczęście w duszy grało, udało się, nie poddałam się...
Szkoda, że pokój był na drugim piętrze, po wielu minutach walki udało się wdrapać. A potem już tylko wizyta na izbie przyjęć, dobre jedzonko w bazie, gorąca herbata, upragniony prysznic i głęboki sen...

Wystartowało 148... Wygrało 148 osób...

Gosia Antosik, 17 czerwca 2005r.
email: mantosik MAŁPKA tlen.pl


W opowieści przewinęli się:

LokataKtoSkądNr startowyCzas
14Piotrek BuciakSzczecin2124:19
15Michał GlinkaPraszka10224:27
19Piotrek GruszkowskiKraków2026:55
19Mariusz MaryniakMielec6126:55
21Marta KaszałowiczMrągowo18726:59
24Paweł SzarlipLublin1328:20
25Gosia AntosikWwa-Rembertów128:22
28Dorota StefańskaWarszawa17229:16
28Bartek StaszakKatowice19629:16


I jeszcze kilka wykresów:
Wykres - ilosc uczestnikow Wykres - lokaty
Wykres - straty Wykres - predkosc

P.S.
I jeszcze epilog... z dedykacją dla Pawła H.

Gdy już wróciłam z Kieratu do W-wy, wprost z dworca zmuszona byłam udać się na pewne spotkanie, gdzie przy okazji nie omieszkałam poopowiadać troszeczkę o Kieracie. Ale mimo wszystko na topie było opowiadanie, jak to z mety trafiłam na izbę przyjęć limanowskiego szpitala. Ubaw mieliśmy niesamowity, a ponieważ nadal nie mogłam się poruszać, to i z inscenizacją nie było problemów ;-)

Po przeczytaniu powyższej relacji z marszu, kolega stwierdził:
- Ale wiesz, brakuje mi czegoś... Twojej opowieści z izby przyjęć...
Mówisz i masz ;-)

... No więc po tym, jak już się wdrapałam do bazy maratonu i dostojnym posuwistym ruchem nóg zaczęłam się przemieszczać z zawrotną prędkością po korytarzu, ktoś mnie dopadł raz po to bym w końcu oddała kartę startową, a dwa - że powinien zobaczyć mnie lekarz. Sytuacja musiała być już wyjątkowo tragiczna, bo nie dość, że nawet nie protestowałam (jak zwykle), to jeszcze stwierdziłam, że w sumie to się nawet z tym jak najbardziej zgadzam. No więc zdejmę (w końcu!) buty i mogę jechać... Dowiedziałam się, że nawet nie będzie potrzeby, bo lekarz zaraz przyjedzie... łooo, a to numer. No dobra...

Gdy już wdrapałam się po schodach, weszłam do pokoju... usiadłam (z trudem bo nogi w kolanach się zginać nie chciały)... i już wstać nie mogłam... Z bólem przeszłam do pozycji horyzontalnej... Po chwili się dowiedziałam, że lekarz jednak nie przyjedzie, bo jest w terenie i jednak będę się musiała ruszyć... ratunku!!!
- Wyjść stąd??? Ale niby jak, znowu po tych schodach??? Kurcze, człowiek się nawet nie zdążył umyć...
- A ten z połamanymi żebrami to był niby czystszy?...
[tu mowa o Morskim Stworze - Przemku]
A to dobre ;-) No to się zaczęło przemieszczanie do wyjścia... bolesne postawienie na nogi i kolejna krucjata po schodach... Oj, jakże ciężko było pokonać te dwa piętra. A te trzy stopnie w holu jeszcze gorzej... poręczy nie było... :'(

Na dole czekał na mnie kierownik maratonu - Andrzej Pilawski. Wsiadłam do samochodu, po czym włożyłam do środka swoje nogi, dojechaliśmy pod szpital, wyrzuciłam nogi, wysiadłam... Stałam przed wejściem do izby przyjęć ale jakoś nie mogłam zrobić ani kroku. Ktoś zaproponował mi wózek... dziękuję dam sobie radę... a może jednak... Usiadłam, proste w kolanach nogi wjechały do środka a z nimi ja ;-) W międzyczasie zapadłam w sen. Kurs na rentgen i znowu drzemka. Wypytywano mnie... Ale jak to?... 100 km?... a co jedliśmy?... gdzie spaliśmy?... I tak mam wrażenie, że połowa pytań umknęła mi gdzieś, gdy Morfeusz brał mnie w ramiona.

Ten cały szpital pamiętam tylko momentami, wjechałam do gabinetu i znowu film mi się urwał. Obudziłam się... proszę się położyć... o nie!!! Udało się przetoczyć z wózka na kozetkę, oj jak mnie wszystko bolało. A jak zginano mi to kolano myślałam, że wszystkich wytłukę. Aaaa, boooli! Do przeniesienia się na wózek wcale mi się nie spieszyło. Nie wstanę, tak będę leżeć! Miło się gawędziło, ale czas z powrotem nam wyruszyć... Procedura podobna... wózek... samochód... schody... schody... schody... To był dopiero extremalny maraton!!!

Przy okazji dziękuję i pozdrawiam serdecznie pana Andrzeja Pilawskiego i służbę medyczną w Limanowej:-)

Gosia Antosik