|
O starcie w maratonie rozgrywanym w Beskidzie
Wyspowym zamarzyłem, gdy tylko pomysł jego zorganizowania został rok temu
ogłoszony publicznie. Wtedy moje plany startowe były już ściśle określone więc
postanowiłem ze startem poczekać do II tegorocznej edycji. Swój udział zgłosiłem
zaraz po ukończeniu maratonu na wyspie Wolin. Wkrótce liczba chętnych zaczęła
rosnąć lawinowo zaskakując chyba nawet samych organizatorów. Na takie
zainteresowanie może liczyć niewiele, głównie posiadających długoletnią tradycję
imprez. Jak każdy już wie, ilość uczestników nie wpłynęła wcale na poziom
imprezy. Pomimo dużej ich ilości (nie pomogła nawet tragiczna pogoda), każdy
mógł liczyć na indywidualne i serdeczne traktowanie. Główna w tym zasługa
znanego chyba każdemu uczestnikowi tego typu maratonów Andrzeja Sochonia
"Wesołego Jędrusia", pomysłodawcy, budowniczego trasy i sędziego głównego
maratonu. Andrzej pomyślał o wszystkim. Nie można też nie docenić gospodarzy
regionu, którzy zadbali o to, by jeden z punktów regulaminu brzmiał: "Nie pobiera
się wpisowego".
Chcąc wziąć udział w maratonie muszę choć na trochę zsiąść z roweru, z
którym rozstaję się tylko sporadycznie, niezależnie od pory roku. Na tydzień
przed startem planuję dość symboliczny trening pieszy. Idę po najmniejszej linii
oporu, na trening wybieram miejsce niezbyt odległe od miejsca zamieszkania, ale
stanowiące jak gdyby namiastkę tego, co czeka mnie podczas maratonu. Ruszam do
odległego o 4-5 km wysokiego (ok. 15 m) nasypu kolejowego. Z uporem maniaka
przekraczam go w tą i z powrotem ponad 25 razy. Przychodzi mi to z dziwną
łatwością, ale nie przyszedłem tu, by zdobywać kondycję (ta jest bez zarzutu) -
chcę tylko naciągnąć niektóre z mięśni do długości stosowanej przez piechurów
(szczególnie w górach). Po 2,5 godzinach kończę trening myśląc o tym, że podczas
Kierata podejść (i zejść) będzie kilkanaście razy więcej.
Przez ostatni tydzień z niepokojem obserwuję zmieniającą się prognozę pogody.
Niby rokowania na dzień startu nieustannie zmieniają się, ale stałym elementem
pozostają w niej opady. Szczególnie intensywne mają być na kilkanaście godzin
przed startem. Nawet gdyby nieoczekiwanie zaczęło świecić słońce, o suchych
nogach można tylko pomarzyć.
Kiedy wcześnie rano z Arturem i Bartkiem wyruszamy z Łodzi, niebo jest tylko
zachmurzone, w Częstochowie spadają pierwsze krople deszczu, w okolicach Krakowa
już leje. Tak będzie przez najbliższe kilkanaście godzin. Koryto niewielkiej
rzeczki przepływającej przez Limanową obok bazy maratonu wypełnione niemal po
brzegi wodą. Tu małe zaskoczenie, ciągle intensywnie pada, a w ciągu 5 godzin
poprzedzających start poziom wody w rzece obniży się prawie o metr. Co tu
się działo przed naszym przyjazdem?!? Dopiero podczas zakończenia
imprezy dowiadujemy się, że Organizatorzy brali pod uwagę nawet tak dramatyczną
dla wszystkich decyzję jak całkowite odwołanie maratonu.
Rejestruję swoje przybycie i rozlokowuję się w hotelu. Próba zwiedzania
miasta w strugach padającego nieustannie deszczu kończy się dość szybkim
przemoczeniem. Wracam i wykorzystuję dzielące mnie od startu godziny na
odpoczynek i sen. Studiuję otrzymaną mapę i obmyślam sposoby pokonania
poszczególnych odcinków. Niektóre punkty na mapie połączone są kolorowymi
kreskami szlaków turystycznych. Ich pokonanie wydaje się trywialne. Chociaż...
pełnię szczęścia burzą nieco dopiski przy niektórych odcinkach "uwaga na
słaby stan oznakowania szlaków i/lub niezgodność ich przebiegu z mapą".
W kilkuosobowej grupce idącej razem na PK2 jest mój rówieśnik Janusz
Staroniewicz (dojdziemy razem do PK4), Bartek Gicala (rozstaniemy się dopiero na
półmetku), znajomy z maratonu zimowego Jacek Kozłowski, Piotr Gruszkowski i
inni.
Opuszczamy PK1 idąc łąkami, później skrótami przez pola (woda spływa
całą szerokością zbocza) i dalej drogą trawersującą zbocze Łopienia.
Przeskakujemy przez szeroki przy panujących warunkach strumyk. Korygujemy
naszą dotychczasową trasę schodząc łąkami w dół. Wreszcie jest i asfaltowa
droga. Gdzieś niedaleko skręcimy w prawo i wkrótce dotrzemy prosto na przełącz
Rydza-Smigłego, osiągając nasz kolejny cel PK2. Na mapie wszystko jest
oczywiste - wręcz dziecinnie łatwe.
Skręcamy, idziemy przez las. Na wątpliwym rozwidleniu dróg idziemy tą mniej
rozmytą przez wodę. Nie ma się nawet co zastanawiać, ślady poprzedników
utwierdzają nas w wyborze trasy. Mijamy jakieś domostwa ponad lasem, pniemy się
ścieżką w górę, później po śladach przez łąki, przedzieramy się przez las.
Wreszcie wydostajemy się na grzbiet, trafiamy na utwardzoną drogę, zabudowania,
skręcamy w lewo. Pewni siebie mijamy stojącego na progu jakiejś szopy tubylca.
Ten nie daje za wygraną, zaczepia nas i pyta dokąd chcemy dojść. "Panowie to
zupełnie nie w tym kierunku, już jedną grupę tam skierowałem" i tłumaczy jak
powinniśmy dotrzeć na przełęcz. No cóż, dzięki. Pewnie nie będzie dzisiaj
narzekał na brak kolejnych "klientów" poszukujących drogi. Po dłuższym marszu i
chwilach zawahania odmeldowujemy się u Sędziego Głównego dyżurującego w
samochodzie na PK2. Sądząc po niewielkiej ilości osób (26), które były tu
przed nami, ten punkt do najłatwiejszych nie należał.
Dla odmiany trasa do pobliskiego PK3 na najwyższym w Beskidzie
Wyspowym szczycie Mogielica nie nastręcza trudności nawigacyjnych. Szlak
turystyczny łączący przełącz ze szczytem jest zarówno dobrze oznaczony, jak i
dobrze "przedeptany" przez turystów. Jedyna trudność to podejście z 700 na 1170
metrów. Bez przerwy pada deszcz, drogami, ścieżkami czy po prostu każdym
zagłębieniem lasu spływają potoki wody. Czasami woda płynie całą szerokością
drogi, czasami pomiędzy rozrzuconymi luźno kamieniami. Niekiedy tworzy na
drogach szerokie (i głębokie) rozlewiska. Tak będzie już przez cały czas trwania
maratonu, nawet wtedy, gdy deszcz przestanie padać. Podejście, padający deszcz i
pot sprawiają, że powoli zaczynam nasiąkać od góry. Wreszcie jest szczyt i
drzewo na szczycie. Jest też stempel przymocowany do drzewa. Na chwile wyciągam
kartę startową - jeżeli nie przestanie padać, wkrótce zamieni się w rozmokły,
rozlatujący się kawałek papieru. Popełniam błąd, rozgrzany na podejściu pozostaję
przez chwilę w rozpiętej kurtce i rozpiętym polarze. Ta chwila całkowicie
wystarcza, błyskawicznie robi mi się przeraźliwie zimno. Z przerażeniem myślę o
dalszej części rozpoczynającej się dopiero nocy. Czy w takim stanie uda się
kontynuować dalszy marsz. Długo zmarznięty w mokrych ciuchach chyba nie
wytrzymam.
Krótkie błądzenie w zapadających ciemnościach i wybieramy prawidłową ścieżkę
i żółty szlak do dołu. Schodzimy nieosłoniętym, porośniętym trawą zboczem.
Rozmyta droga nie pozwala na przyśpieszenie. Nieraz z trudem łapię równowagę na
nierównej ścieżce, którą sączy się woda i porozrzucanych przypadkowo kamieniach.
Schodzimy coraz niżej, wiatr przycicha a ruch sprawia, że bardzo powoli, ale
jednak się rozgrzewam i chłód mija już na zawsze. Idziemy szlakiem biegnącym
porośniętym lasem grzbietem górskim. ścieżka wznosi się i opada w sposób dość
łagodny. Mijamy kolejne szczyty. Deszcz pada bez przerwy. Otacza nas gęsta mgła,
która sprawia, że jeszcze prawie przez godzinę po zachodzie słońca panuje tu
półmrok pozwalający swobodnie się poruszać. Kiedy wreszcie wyciągam czołówkę, to
tylko pogarsza widoczność. Mgła rozprasza światło diodowe. Widoczność ogranicza
się bezpośrednio do tego, co pod nogami - 2-3 metry. Wystarcza, by się nie potknąć
i wypatrywać śladów tych, którzy przeszli tu przed nami.
Wychodzimy na większą polanę. Po chwili widzimy z daleka światła czołówek. To
kilkoosobowa grupka, która przybyła tu przed nami (wśród nich Grzegorz Łuczko,
który mijał mnie na asfaltowej drodze zaraz po starcie). Debatują, w którym
miejscu powinien znajdować się poszukiwany "szałas".
Jest nas ok. 10 osób i szkoda nawet przez chwilę stać w miejscu. Zarządzam
przeszukiwanie polany. Z kilkoma osobami ruszam ukosem przez porośnięte trawami
zbocze. Wkrótce odnajduje się ścieżka, a po kilkudziesięciu metrach w dół -
szałas. W szałasie grupa goprowców gotowych do pomocy, ognisko. Wiele osób
zatrzymuje się tu na dłużej.
Niby co ja mam tu robić? - wymieniać skarpety? - grzać się przy ognisku? Przy
panującej pogodzie, nic z tych rzeczy. Skarpety i tak za moment będą zupełnie
mokre, rozgrzany jestem dostatecznie. Stempel na karcie, wpis godziny i ruszam
dalej - teraz już tylko z Bartkiem. Bez problemu namawiam go na jak
najszybsze opuszczenie gór i dojście do szosy (szlak żółty na południe).
Podążanie w kompletnych ciemnościach lasem porastającym góry budzi mój opór i
wydaje się nawigacyjnie niebezpieczne. To pozornie tylko najkrótsza droga.
Nie obywa się bez wpadki. Na jednym z zakrętów gubimy szlak (zamiast schodzić
w dół trawersujemy zbocze drogą w kierunku wschodnim). Dopiero po dłuższej
chwili i dodatkowych setkach metrów stwierdzamy brak szlaku i pomyłkę. No cóż,
to są niebezpieczeństwa chodzenia w grupie (nawet dwuosobowej). Żaden z nas -
jak sądzę - nie popełniłby tego błędu idąc samotnie. Z przeciwnej strony
widzimy poruszające się światełko, a wkrótce jakąś postać. Moje zdziwienie jest
całkowite. Skąd w tym miejscu i o tej porze znalazł się uczestnik Kierata -
dla mnie pozostaje tajemnicą. Prosi, by powiedzieć mu gdzie się znajduje i w jaki
sposób dojść do punktu 4, który my opuściliśmy 15-20 minut temu.
Schodzimy na przełęcz Przysłopek. Do ostatniej chwili nie wiadomo czy
widoczna na mapie czarna kreska oznacza leśną dróżkę, gruntową drogę dojazdową
do widocznych zabudowań, a może asfalt. Wreszcie jest szeroka gruntowa droga. Nie
zastanawiam się nawet, to musi być to. Opadająca w dół droga musi dojść do
asfaltu, kierunek też się zgadza. Stan nasiąkniętego wodą podłoża jest idealny
do zejścia, amortyzuje kroki, a nie ślizga i nie rozjeżdża się pod butami. Na
asfalt wychodzimy w miejscowości Lubomierz. Przez najbliższe 3-4 km Bartek
narzuca tempo, a ja z trudnością próbuję dotrzymać mu kroku. Gdzieś po drodze
początkowo na krótko, a wkrótce już na zawsze przestaje padać. Koło kościółka w
Mszanie Górnej na PK5 dyżur pełni kolejny z sędziów, Tomasz Baranowski
(przyjechał by organizować Kierat aż z Gdyni). Jest północ, a przed nami było tu
jedynie 16 osób.
Trasa do punktu 6 nie wygląda (na mapie) zachęcająco. Musimy przedostać się
polami przez wzgórza oddzielające nas od miejscowości Niedźwiedź - tego obejść
się nie da. Na mapie jedynie cienka przerywana linia. W terenie polna droga,
spływające koleinami dwa strumyki i przedzielający je pas rozmiękłej gliny, na
której ślizgają się nawet najlepsze "traktory". Wkrótce i to się kończy. Idziemy
na zachód przez - miejscami tylko - skoszone łąki. Nieco obeschnięte na asfalcie
spodnie błyskawicznie nasiąkają wodą. Łąki ciągną się niemal do samej wsi.
Poruszanie się utrudniają biegnące w poprzek uskoki oddzielające poszczególne
"tarasy" łąk. Kiedyś musiały tu być pola.
Kiedy dochodzimy do pierwszych zabudowań i wiodącej przez wioskę drogi,
gdzieś z tyłu zostaje studiujący mapę Bartek. Z przodu migające czerwone
światełka. Gdy podchodzę bliżej okazuję się, że to nie jadące przede mną rowery
(jak przyszło mi w pierwszej chwili bezsensownie do głowy), ale trójka
uczestników Kierata - Michał Frankowski, Dominik Nowak i Marcin Michna. Idziemy
szosą przez Niedźwiedź, następnie zielonym szlakiem. Z trudnością próbuję
dotrzymać im kroku - szczególnie gdy wdrapujemy się ścieżką przez las. O własnej
nawigacji nie mogę w tej sytuacji nawet marzyć. Wreszcie las się kończy, gdzieś
w dole widać światła miejscowości, którą minęliśmy. Trwa przedłużające się
studiowanie mapy, debaty, gdzie znajduje się krzyż. Zaczyna mnie to irytować, już jeden
rzut oka na mapę pozwala stwierdzić, że krzyż znajduje się na rozległym wzgórzu
i tam go należy szukać, a my ciągle stoimy na jego zboczu. Wreszcie razem z
jednym z piechurów (Dominik?), w pewnej odległości od siebie wdrapujemy się po
zboczu z rzadka porośniętym drzewami, a gęsto wysoką mokrą trawą. Wzgórze
rzeczywiście jest rozległe, spowite ciemnościami i mgłą. Mój towarzysz widzi coś
z lewej strony wzgórza (tak jak na mapie). Kierujemy się w tym kierunku. Kiedy
gaszę na chwilę czołówkę ograniczającą widoczność już mam pewność, jesteśmy
kilkadziesiąt metrów od wielkiego krzyża i PK6. Stempelek, wpis godziny
pobytu i zmuszony jestem do dalszej drogi. Wiem, że w wilgotnym powietrzu i przy
silnym wietrze szybko zacznę marznąć. Dominik czeka na napotkanych na szlaku
kolegów (oni chyba w dalszym ciągu debatują w miejscu, gdzie ich pozostawiliśmy).
Powoli schodzę niepozorną ścieżką na północ. Idę widoczną na mapie drogą.
Dokładnie kontroluję mapę i przebytą trasę. Schodzę z asfaltu, jedna z dróg
kończy się w gospodarstwie, druga znika gdzieś między zabudowaniami. Wracam
zdezorientowany, próbuję iść asfaltem na wschód. Wracam i dołączam do "mojej"
grupy, idziemy w przeciwnym kierunku, tu wkrótce zabudowania też się kończą. Na
koniec wracamy w miejsce gdzie byłem na początku. Moi koledzy są odważniejsi
wchodzimy na jedno z podwórek, dopiero gdzieś pośrodku widać, że to nie droga
dojazdowa a "przelotówka". Tego nie brałem pod uwagę, takich dróg nie spotyka
się na nizinach, a ja nie jestem przyzwyczajony, by w środku nocy niepokoić
mieszkających tu ludzi.
Teraz idzie już w miarę sprawnie. śliska polna droga i strumienie płynące jej
koleinami. Przejście uciążliwe, ale bez problemów nawigacyjnych. Organizatorzy
pomyśleli o wszystkim. W wątpliwym nawigacyjnie miejscu zostawiają szarfę
wskazująca najkrótszą drogę do gospodarstwa Państwa Sochackich, gdzie
umiejscowiony jest PK7. Półmetek osiągamy o godzinie 3:15 (po 10
godzinach i 15 minutach marszu) razem z Michałem, Marcinem, Dominikiem i
Bartkiem. Przed nami 12 zawodników. Pierwszy z nich był tu niespełna 4 godziny
wcześniej. Idące bezpośrednio przed nami "Morskie Stwory" wyprzedzają nas o 1
godzinę i 17 minut.
Zaraz po starcie do przodu ruszają "biegacze". Na krótko ich zapał
złagodzi niewielkie wzniesienie nad rzeką. Później, na prostej asfaltowej dróżce
przez pola, po kolei nikną w oddali. Zwarta na początku grupa uczestników
maratonu szybko rozciąga się. Grupki i pojedyncze osoby widzę zarówno daleko z
przodu, jak i z tyłu. Droga przez pola szybko kończy się, skręcam w prawo i
szukam odpowiedniego skrętu do mostka na rzece. Wśród licznych asfaltowych
dywaników wybieram ten o kilkadziesiąt/kilkaset metrów zbyt bliski. Trafiam na
wąski nadrzeczny pas porośnięty trawą, jest też ścieżka biegnąca wzdłuż rzeki.
Jedyny problem to nie dające się ominąć kałuże, zalane spływającą z góry wodą
łąki i wysoka ociekająca wodą trawą. Po chwili ten problem mam już za sobą - w
butach chlupocze woda, spodnie niemal na całej wysokości ociekają wodą. Wody nie
muszę się już obawiać. Mostek, droga przez pola, później porośnięte trawą
zbocze. Idący z przodu zawodnicy wskazują prostą drogę do PK1 na
myśliwskiej ambonie.
Droga, którą idę zagłębia się w lesie, na kamienistym podłożu gdzieniegdzie tylko widać niewyraźnie odciśnięte ślady "traktorów". To wystarcza, by stwierdzić - nasi już tu byli. Dokładnie jak na mapie: szlak skręca łagodnie w lewo, by po chwili dojść do drogi i skręcić w nią w prawo na wschód. Gdzieś w pobliżu, gdzieś przede mną znajduje się cel tego odcinka - szczyt Ogorzałej. Dalej żadnej drogi, czy nawet ścieżki już nie będzie, pozostaje wspinanie "na krechę" dokładnie w górę. Wlekę się omijając powalone drzewa, miejsca porośnięte mokrą trawą, zwisające gałęzie. Co - w chwili wspinaczki -myślę o budowniczym trasy musi pozostać moją tajemnicą. Zbyt wiele tu słów ogólnie uznawanych za obraźliwe. Wreszcie zlany potem jestem na szczycie, a znalezienie tego jedynego w całym lesie drzewa nie okazuje się zadaniem tak trudnym, jak wynikałoby z lakonicznego opisu "drzewo pod szczytem". Osiągam szczyt Ogorzałej. Osiągam też szczyt swoich możliwości. Jestem tu 13 kolejnym zawodnikiem, później będzie już tylko gorzej. Kiedy emocje opadną docenię i super ułożoną trasę i niebanalne, przemyślane umiejscowienie poszczególnych punktów.
Kontynuuję samotną wędrówkę do pobliskiego PK9. Według organizatorów to tylko 5 km (w linii prostej nawet kilometr krócej). Niezauważalnym, po pobieżnym spojrzeniu na mapę pozostaje fakt, że kolejne punkty 8 i 9 położone są na dwóch sąsiednich wzgórzach przedzielonych głęboką doliną. Na początek czeka mnie 250 metrowe zejście, później najdłuższe (najwyższe) na trasie rajdu, ponad 500 metrowe podejście pod Ćwilin. Mijam niezauważalne dla mnie zejście spod Ostrej a do doliny schodzę kilometr dalej, bardziej łagodną drogą. Teraz jedną z polnych dróg w górę. Jak zwykle jest spływająca drogą woda (pomimo, że deszcz przestał padać 7 godzin wcześniej) luźne kamienie, trochę błota. Idzie się ciężko, nogi potykają się na nierównościach. Pomimo niskiej temperatury pot leje się strumieniami. Zaczynam widzieć plusy panującej pogody, nawet z takim dobrodziejstwem jak padający przez kilka pierwszych godzin deszcz. Przy panujących jeszcze dwa tygodnie wcześniej upałach tu byłaby prawdziwa "rzeźnia". Czy trasę pokonałoby wtedy więcej osób?
Pola się kończą, ale to jeszcze nawet nie połowa podejścia. Przychodzi odcinek leśny. Robi się jakby bardziej stromo, bardziej mokro, poruszanie się drogą staje się coraz bardziej uciążliwe. Wybieram drogi idące (+/-) na północ, później idę "na krechę". Wiem, że idąc w tym kierunku i wspinając się pod górę, prędzej czy później muszę zatrzymać się na biegnącym grzbietem wzgórza żółtym szlaku. "Muszę", ale mam wrażenie, że trwa to wieczność. Wreszcie jest, skręcam w prawo i po krótkim i łagodnym - w porównaniu z dotychczasowym - podejściu wychodzę na położone na szczycie Ćwilina łąki. No super, tylko jak przy panującej na szczycie mgle (widoczność ograniczona do 50-100 m), znaleźć na tej rozległej polanie "schron przed deszczem". Pierwsza próba namierzenia schronu kończy się niepowodzeniem. Wracam na górę. Rozległość polany przerasta moje oczekiwania. Próbuję znaleźć widoczny na mapie skraj lasu i biegnącą wzdłuż niego drogę. Nic nie wygląda tu tak, jak na mapie, nie znajduję ostrej granicy lasu i łąk, tylko luźno porozrzucane drzewa. Wreszcie jest schodząca w dół droga, ta nie doprowadza mnie jednak do źródełka. Znów wracam na grzbiet. Schodzę w dół po raz trzeci i zrezygnowany, trawersując górską polanę, odnajduję schodzącą w dół ścieżkę. Nie mając nic do stracenia schodzę niżej i po ponad półgodzinnym poszukiwaniu, przede mną z mgły wyłania się przyciśnięty kamieniami dach schronu.
Chwila odpoczynku i wracam na niebieski szlak prowadzący w dół do PK10 w Jurkowie. Krótki odcinek ostrego zejścia (550 metrów różnicy poziomów) mocno daje się we znaki. Nie każdemu wytrzymują kolana. Wiele osób tu właśnie zakończyło swój udział w Kieracie.
Z Jurkowa ruszam asfaltem na południe, by później skręcić w zaznaczoną na mapie podwójną linią drogę prowadzącą zakosami prosto do PK11. Przyznam, że naiwnie mam nadzieję na asfalt. Asfalt owszem jest, ale kończy się wraz z ostatnimi zabudowaniami. Zaznaczoną na mapie drogę (jak przypuszczam) gubię jeszcze przed granicą lasu. Z kompasem w ręku zagłębiam się w przepastne lasy rozległego szczytu Mogielica. Kieruję się drogą w kierunku południowo-wschodnim. Wkrótce to już nie droga, a leśna dróżka biegnąca wzdłuż jakiegoś potoku. Przez cały czas pnę się do góry. Przekraczam spływające ze zbocza szerokie strugi. Wody jest tak dużo, że nie da się przeskoczyć po kamieniach bez zamoczenia butów. Wreszcie i ta dróżka też się kończy. Nie panikuję, trzymając obrany kierunek muszę "przeciąć" biegnący górą szlak. Jest nawet lepiej niż myślałem, odnajduję zagubioną na początku podejścia drogę. Mam wrażenie, że Jurków opuściłem wieki temu, ale odległość do pokonania jest naprawdę spora. Rozwijana przeze mnie szybkość też nie imponująca. Zaczyna dokuczać uporczywy ból kręgosłupa. Moje wielkie zdziwienie wywołują nadchodzący z tyłu zawodnicy. Widok ludzi w środku tego przepastnego lasu jest naprawdę zaskakujący. To pozostawiony przed PK8 Michał oraz Andrzej Tymiński. Żartuję, że w tym składzie to bez problemu dojdziemy do mety. Żarty nie na długo wystarczają, z trudem próbuję dotrzymać kroku kolegom, przez długi czas widzę ich oddalających się coraz bardziej, wreszcie daję za wygraną. To nie mój poziom, nie moja prędkość. Droga powoli opada w dół, więc mimo sprzeciwu całego organizmu "dopełzam" do PK11 przy budce leśników. Mam cichą nadzieję, że na punkcie będzie czekał samochód sędziowski i ci podrzucą mnie do miejsca, skąd będę mógł wrócić do Limanowej. Nic z tego - pusto. Przed budką odpoczywają tylko Andrzej i Michał. Ja mam na dzisiaj dosyć: fizycznie i psychicznie. Zupełny dołek. Organizm broni się przed dalszym wysiłkiem i kontynuowaniem marszu. Ponieważ stąd i tak nie widzę możliwości powrotu, postanawiam dobrze odpocząć i noga za nogą dowlec się do PK12, zejść do najbliższej miejscowości i stamtąd dojechać do bazy.
Chyba jestem naprawdę bardzo zmęczony. Mam przywidzenia, a raczej odwrotnie nie widzę mijających mnie zawodników. Kiedy odpoczywam nadchodzi Piotr Buciak. Pyta, czy widziałem Leszka i szybko rusza dalej. Wszystko niby w porządku, tylko wg listy wyników na PK11 mijało mnie dwóch zawodników. Moje przywidzenia czy błąd w wynikach?
Powoli, noga za nogą, ruszam śladem moich poprzedników. Teraz już nigdzie się nie muszę śpieszyć. Ot, taki spokojny górski spacerek. Trasa w kierunku PK12 wydaje się oczywista. Początkowo prosto utwardzoną drogą, później krótkie kilkusetmetrowe podejście w górę leśną dróżką, zielony szlak i dalej prosta droga na przełęcz. Po dłuższej chwili opuszczam las, przede mną droga, górski grzbiet i zabudowania. Wszystko się zgadza. Wszystko? Tak, wszystko poza słońcem rozświetlającym warstwę chmur (kompas wypadł gdzieś na zboczu Mogielicy). Ta droga prowadzi mnie na południe. Brak też zielonego szlaku. Jeszcze raz studiuję dokładnie mapę, spoglądam w niebo, po chwilach wahania zawracam w przeciwnym kierunku. Wkrótce jestem na skraju lasu. Porównuję rozległy widok z mapą. Tylko jedno z widocznych wzgórz dokładnie pasuje do określenia OSTRA. Ufff!!! Skoro tak, to "jestem w domu". Jeszcze kilkaset metrów i jestem na grzbiecie, którym szeroka droga poprowadzi mnie na przełęcz i PK12. Spokojny górski spacer, coraz pewniej przedzierające się przez chmury słońce i fantastyczne górskie widoki sprawiają, że odpoczywam fizycznie i psychicznie, zapominam nawet o bolącym kręgosłupie. Kryzys minął. Już wiem, już jestem przekonany - nie odpuszczę kolejnych punktów brakujących mi do zaliczenia całej trasy, nawet gdybym miał iść "na czterech". Celem staje się już nie osiągnięcie jak najlepszego miejsca, ale dojście do mety. Prawdę mówiąc to przejście przez kolejne dwa punkty 13 i 14 niewiele się różni od optymalnego najkrótszego dojścia do Limanowej.
Krótki (jak zwykle), kilkuminutowy odpoczynek, pozdrawiam nadchodzącą na PK Martę Kaszałowicz (najlepszą kobietę na Kieracie) i bardzo powoli ruszam dalej. W drodze na PK13 mija mnie i zatrzymuje się samochód sędziowski. To niezawodny Andrzej Sochoń. Jeszcze długo w nocy będzie oczekiwał na ostatnich uczestników. Czy i kiedy sędziowie spali, pozostaje dla mnie wielką niewiadomą - byli przecież wszędzie od startu do mety. Po raz pierwszy uzupełniam wodę i ruszam przed siebie. Pogoda sprawia, że podczas trwania maratonu wypijam zaledwie 3 litry płynów.
Spokojnie zaliczam PK13 i PK14. Można powiedzieć, że na moje własne życzenie na zejściu do Limanowej wyprzedzają mnie kolejne 4 osoby. Po opuszczeniu ostatniego punktu nie śledzę już niebieskiego szlaku, bezmyślnie skręcam asfaltową drogą, nadkładam kilometry, gubię się nawet będąc już w centrum Limanowej. Trzy dzielące mnie od mety kilometry pokonuję w ciągu 66 minut. Całą trasę w ciągu 27 godzin i 5 minut. Jestem zmęczony, ale szczęśliwy z pokonania kolejnej "setki" i własnych słabości. Teraz nic nie jest już ważne. Szybki prysznic, jedzenie i sen.
Trudno mi się oprzeć, by nie napisać choć kilku
słów o gospodarzach terenu, na którym odbywał się maraton. Zawsze "honorowy
patronat" kojarzył mi się z przykrym i uciążliwym udziałem w starcie honorowym,
wymuszonymi przemówieniami, ogólnie z niepotrzebną stratą czasu. Podobnie
wyglądało to zazwyczaj podczas zakończenia imprez. Sztywny, wystrojony "patron" - wójt,
burmistrz, czy poseł, pragnący jak najszybciej odwalić przykry obowiązek, a
czasem wręcz przysyłający jakiegoś niższego rangą przedstawiciela.
Tu jest inaczej. Czuję, że ludzie ci są osobiście zaangażowani i
zainteresowani sprawnym przeprowadzeniem imprezy. Oni uwielbiają teren, na
którym mieszkają i który reprezentują. Chcą, byśmy wynieśli stąd jak najlepsze
wrażenia, byśmy pokochali to miejsce i wrócili tu jeszcze nie raz. W moim
przypadku im się udało.
Statystyka trasy:
(kolejno: godzina, długość odcinka [km], czas [min.], średnia prędkość [km/godz.])Podane średnie prędkości mają tylko znaczenie orientacyjne. Nie uwzględniają czasu odpoczynku, nadkładanych podczas błądzenia kilometrów, charakterystyki trasy etc.
Start-PK1 (18:12) - 10 - 72 - 8,3
PK 1-2 (19:39) - 5 - 87 - 3,4
PK 2-3 (20:30) - 4 - 51 - 4,7
PK 3-4 (21:53) - 6 - 83 - 4,3
PK 4-5 (23:54) - 7 - 121 - 3,5
PK 5-6 (1:54) - 9 - 120 - 4,5
PK 6-7 (3:15) - 4 - 81 - 3,0
Start-PK7 - 45 - 615 - 4,4 km/godz.
PK 7-8 (5:52) - 9 - 157 - 3,4
PK 8-9 (8:22) - 5 - 150 - 2,0
PK 9-10 (9:27) - 4 - 65 - 3,7
PK 10-11 (12:48) - 11 - 201 - 3,3
PK 11-12 (14:51) - 8 - 123 - 3,8
PK 12-13 (17:34) - 10 - 163 - 3,7
PK 13-14 (18:59) - 5 - 85 - 3,5
PK14-Meta (20:05) - 3 - 66 - 2,7
PK7-Meta - 55 - 1010 - 3,3 km/godz.
Start -Meta - 100 - 1625 (27 godz. 5 min.) - 3,7 km/godz.