Kierat
2017 - powrót po latach Przed W Kieracie wystartowałem pierwszy raz w 2010 roku. Udało się wtedy zająć dobre, 5. miejsce. Nogi miałem całkiem silne, ale nawigacyjnie jeszcze sporo do nadrobienia. Tamten rok w ogóle był dla mnie udany pod względem startów w górach (zwycięstwo w Rzeźniku, 2 m. w B7D), ale pod jego koniec sprawy się posypały ze względów zdrowotnych (problemy z kręgosłupem). Były długie próby rehabilitacji, skończyło się operacją i rekonwalescencją aż do połowy 2012. Dlatego w międzyczasie mogłem poznać Kierat również od drugiej strony, będąc w 2011 roku sędzią wespół z późniejszą małżonką oraz kolegą z Brygady Strzelców. Wtedy to obstawialiśmy punkt nr 11 pod Cichoniem:
Z tamtego dnia (i nocy) pamiętam, jak przed 4 nad ranem ptaki stopniowo zaczynały swoje trele. Na własne uszy można było podziwiać to, co czasem można spotkać na tablicach przy leśnych drogach:
Pamiętam też, jak jeden po drugim na naszym punkcie meldowali się Michał Jędroszkowiak i Maciek Więcek. Rok wcześniej ścigałem się z nimi kilka razy, w tamtym momencie mogłem jedynie dopingować. Trochę zazdrościłem, chętnie bym za nimi pobiegł, ale ból od kręgosłupa skutecznie to uniemożliwiał. Na szczęście spotkałem dra Lisa w Konstancinie, który przed operacją powiedział "jeszcze będzie pan biegał", gdy kilku innych wcześniej mówiło, żebym raczej o tym zapomniał.
Rok później, już z naprawionym, ale wciąż pobolewającym odcinkiem lędźwiowym, poszedłem razem z narzeczoną na dłuższy spacer na 2 punkty kontrolne. Powrót do bazy o świcie asfaltem dłużył się niemiłosiernie, ale fajnie było znów połazić po okolicach Limanowej. Potem pomału wracałem do sprawności i myśl o starcie w Kieracie pojawiała się już w 2015 i 2016 roku, ale dopiero w 2017 udało się wyskoczyć na kieratowy weekend, tym razem do Słopnic, gdzie po raz pierwszy umiejscowiona została baza imprezy. Zimą udało się zrobić całkiem przyzwoity trening, ale jako że ukierunkowany był na asfaltowy maraton, zawierał niewiele akcentów pod bieganie po górach. Miałem się o tym przekonać mniej więcej w 4/5 trasy, kiedy mięśnie czworogłowe uda po zbiegu do Kamienicy chciały jakby eksplodować, ale na szczęście udało się je jakoś utrzymać w ryzach. W trakcie
Start ze stadionu w Słopnicach. Przebieg na pierwszy punkt dość ewidentny, chyba wszyscy mniej więcej szli tak samo. Na początku stawki była kilkuosobowa grupka, nie licząc Krzysztofa Lachora (znającego zapewne miejscowe szlaki bardzo dobrze), który od początku poszedł bardzo mocno do przodu, jednak uznałem, że to zbyt mocne tempo jak na początek zabawy.
Podczas podejścia pod Mogielicę wyczekiwaliśmy odbicia ścieżki, którą można by było strawersować zbocze, jednak była chyba bardzo słabo wyraźna i nikt jej nie dostrzegł. Michał Jędroszkowiak ze trzy razy mówił, że już za wysoko podchodzimy, ale jakoś nikt się nie decydował odbić. No to w końcu powiedziałem "dobra, to tędy" i poleciałem trawersem i na azymut. Przez chwilę słyszałem jeszcze za sobą szelest liści, ale po wpakowaniu się w gęsty las i odnogę jaru nie widziałem już nikogo za sobą. Chłopaki wybrali jakąś inną opcję. Od tej chwili straciłem kontakt wzrokowy z resztą stawki... Po dotarciu do stokówki dobieg do dwójki był formalnością.
Na trójkę wariant też wydawał mi się w miarę oczywisty, choć była myśl, czy nie strawersować stokówką, ale nadrabianie dystansu wydało mi się mało opłacalne. Jedynie potem na zakręcie zielonego szlaku szukałem jakiejś dogodnej opcji, żeby skosić nieco w stronę czarnego, a że ścieżka nie chciała iść na zachód, zbiegłem przez gęsty las do przełęczy i po przecięciu szlaku złapałem ścieżkę do PK3.
Z trójki dość szybko do asfaltowej drogi (tutaj jedynie był incydent z krowami, z których jedna urwała się z łańcucha i wraz z cielęciem pasła się na drodze, cielę uciekło na bok, a krowa wzdłuż drogi... Próbowałem zatrzymać ją nadeptując na łańcuch, ale się nie dało jej zastopować, dopiero po pół minuty wspólnego biegu zeszła na bok). Potem przebicie się przez grzbiet pokryty łąkami, następnie dotarcie do jaru potoku Domagałów, z którego miała iść droga okrążająca jar aż do samego PK4. I rzeczywiście była ładna droga, a że zaczynało się ściemniać, uważnie pilnowałem kierunku i terenu. A początkowo planowałem biec asfaltem naokoło przez miejscowość Niedźwiedź, nie będąc pewnym warunków w tym jarze, ostatecznie jednak dobrze wyszło. W międzyczasie coś zaczęło kropić, ale po wycieczkach łąkami już dawno buty zostały przemoczone.
W miejscowości Koninki akurat odbywało się jakieś wesele i dokładnie nad moją głową zaczął się pokaz fajerwerków, zresztą całkiem ładny! Tylko bałem się, żeby mi na głowę resztka jakiejś racy nie spadła. Z wejścia na piątkę jestem najmniej zadowolony z całej imprezy. Plan miałem taki, żeby z Ostrej na azymut zejść troszkę na północ od punktu do jaru, żeby idąc potem bardziej na południe wejść na punkt. Niestety w gęstym lesie za bardzo mnie zniosło na północ, a że jar był bardziej w kierunku NW-SE, wylądowałem z 50 metrów poniżej PK. A po podbiciu idąc dalej w górę jaru wyszedłem na przełęcz, bardzo szybko za punktem, wtedy to wkurzyłem się, że nie poszedłem na tę przełęcz na południe od Ostrej i stamtąd nie zaatakowałem PK5, co było bardzo prostym wyjściem, przez co oszczędzało się sporo metrów w poziomie i owe 50 w pionie. No i oczywiście taki wariant Budowniczy Trasy zaznaczył na wzorcówce.
Trasa do 6 bez historii, jedynie można by się zastanowić, czy nie lepiej by było z Jasionowa wbijać się od razu na grzbiet do czerwonego szlaku (mój wariant: ok. Dodatkowe 60 m. przewyższenia, alternatywny ok. +500 m. w poziomie), warianty raczej porównywalne. Z ciekawszych rzeczy: przy wejściu na żółty szlak przyszła do mnie łasica (albo kuna, nie potrafię rozpoznać), stanęła metr ode mnie i zaświeciła oczami, patrząc wprost w światło czołówki. Poszła dopiero po chwili, jak jej powiedziałem "uciekaj" (serio tak powiedziałem, nie było niecenzuralnej wersji – takowe się pojawiały w innych miejscach, najczęściej usłanych gęstymi świerkami kłującymi gałęziami)
Kolejny odcinek bardzo przyjemny, zwłaszcza fragment doliną potoku. Potem wejście na grzbiet z żółtym szlakiem. Trochę za wcześnie zacząłem kosić do grzbietu z niebieskim szlakiem, przez co znów przełaziłem przez jakieś chaszcze, ale potem było już z górki, banalnie po szlaku.
Na ósemkę wybrałem przebieg grzbietem w kształcie rogala. Trzeba było tylko kontrolować grzbiet i kierunki dróg (które lubiły się kończyć lub skręcać w złym kierunku), zbieg do doliny potoku drogą, której nie było na mapie. Na punkcie dowiedziałem się, że załoga dostała niedawno telefon z siódemki, że tam dopiero co był drugi zawodnik, czyli jakieś 40 minut po mnie. Z jednej strony otrzymałem porcję komfortu psychicznego, z drugiej - osłabła nieco wola do trzymania mocnego tempa.
Z ósemki do asfaltu, potem utwardzoną drogą, dopiero pod koniec przez łąki, mocno zmoczone, gdyż przez tamte tereny przechodziła ulewa i załoga na PK9 miała przemoczony namiot.
9-10 to najcięższy przebieg całej imprezy. Jar – grzbiet – jar – grzbiet – jar i dopiero punkt. 500 metrów podejść. A każde podejście nie takie łagodne, zwłaszcza gdy jest to 70. kilometr. Z braku wyraźnych ścieżek przebijanie się przez gęste lasy i mokre łąki (a na tym etapie miałem już trochę dość, co widać na zbiegu do doliny Jamnego, gdzie wybrałem wygodniejszą, ale dłuższą opcję). Przed PK10 zrobiło się jasno. Czekałem na ten moment, żeby umysł trochę się ożywił. No i się ożywił, choć nie na długo.
Na jedenastkę też nie było lekko, najpierw bardzo stromo pod górę, znów nie ma ścieżek, które są zaznaczone na mapie, na szczęście odnajduję drogę trawersującą grzbiet Strzelowskie. Zbieg do Młynnego już wygodny, potem tylko jeszcze cięższe dojście do niebieskiego szlaku wzdłuż jaru, a potem już łatwo szlakiem do Kamienicy. Choć łatwo tylko z pozoru. 83 km w nogach i długi zbieg – od tego momentu moje "czwórki" powiedziały "dość" i nie chciały współpracować. Do tego moja głowa też już nie chciała współpracować - "po co się męczyć, godzina przewagi (dane z któregoś z kolejnych punktów), nogi bolą..." I rzeczywiście od PK 11 już ledwo człapałem i myślami byłem tylko w śpiworze. W wynikach szczegółowych widać, że na odcinku 11-12-13-meta w stosunku do Michała i Konrada (nieco mniej do Maćka) straciłem aż pół godziny.
12-13: najbardziej oczywisty fragment zawodów, cały czas szlakiem. W sumie cieszyłem się, że na koniec już nie trzeba za bardzo myśleć.
Do PK13 też łatwy odcinek, tylko dość długi. W drugiej części wybrałem asfalt ze względu na łatwość przemierzania, ale i tak ledwo po nim truchtałem.
W końcu ostatni odcinek, już najchętniej bym szedł, ale na koniec dostałem eskortę w postaci Volvo (dziękuję!!!), które na awaryjnych jechało obok mnie i Pan (przepraszam, że nie znam imienia!) zagrzewał mnie jeszcze, że meta już blisko i robił zdjęcia. Dzięki temu odnalazłem motywację, żeby jeszcze odrobinę przyspieszyć i dobiec jak człowiek do mety.. A na mecie – wszyscy wyszli przed szkołę i zgotowali piękne powitanie! Dla tej chwili warto wygrywać Kierat ;) Może się jeszcze skuszę! Oczywiście był tradycyjny szampan. Potem jeszcze oczekiwanie na kolegów, którzy we trzech przybyli niecałą godzinkę po mnie. Po Potem rozmowy z organizatorami, mediami, uczestnikami, znajomymi, mycie, jedzenie... Zaraz, przecież miał być śpiwór. No był, ale dopiero z 4 godziny po dotarciu na metę, jakoś tak się odechciewa spać po przybyciu na nią :) Chyba była to faktycznie jedna z najtrudniejszych edycji Kieratu (najwięcej przewyższeń i najmniej asfaltu). Przez co ciekawsza! Ruch z przesunięciem startu/mety zatem udany. Kto wie, czy teraz Kierat nie będzie wędrował z bazą po okolicznych szkołach i gminach? Dziękuję organizatorom – zwłaszcza Panom Andrzejom i Panu Tomaszowi za świetnie zorganizowane zawody, lokalnym władzom z Panem Wójtem na czele - za miłe przyjęcie uczestników i życzliwość dla organizatorów, uzdrowisku Krynica-Zdrój za fajną nagrodę, a współuczestnikom za dzielną rywalizację. Dziękuję rodzince za doping na odległość i wsparcie na co dzień! Gratuluję wszystkim, którzy ukończyli i tym, co ukończyli mniej niż chcieli – bo podjęliście wyzwanie! Kto nie ryzykuje, nie pije szampana ;)
Statystyki – Garmin Connect |