Buty mokre, nogi zabłocone, środek nocy i dookoła na stokach stromego lasu kilkanaście chaotycznie świecących czołówek. Każdy szuka czegoś co na mapie widnieje jako "Diabelski Kamień". Nie ma go raczej tu, gdzie powinien być, no ale gdzieś być musi, więc biegamy w te i wew te licząc na cud odnalezienia. Ktoś na szczęście znalazł i był na tyle łaskawy, że przekazał wieść innym. Jest tam daleko na górze. Kamień, do diabła.
To dopiero trzeci punkt, a mamy już za sobą dwa głupie błędy nawigacyjne. Wszystko z powodu tak zwanej sugestii grupy. Zgodnie z przysłowiem "jedzcie g*wno, miliony much przecież nie mogą się mylić" pobiegliśmy tam gdzie grupa przed nami, zamiast tam gdzie trzeba. Daleko z przodu cała śmietanka z Maćkiem Więckiem i Michałem Jędroszkowiakiem na czele. Są navigatorzy, jest stary znajomy z wielką łydą Irek Waluga, są mocni lokalsi i cała gama silnych zawodników. Razem z nami napiera Ola Dzik, która dzielnie walczy i przygotowuje się do wyprawy na Gasherbrum.
Czołówka narzuciła ostre tempo od samego początku i szybko znikają z pola widzenia. Choć mnie, aż stopy świerzbią żeby ich gonić postanawiam trzymać się razem z Agą i zacząć spokojnie. Plan to powolutku łykać kolejnych zawodników i zacząć wyścig od połowy. Jak Scott Jurek. Na razie jednak wszyscy nas łykają. Na drugim punkcie jesteśmy poza pierwszą 50siątką. Nie wygląda to dobrze. Napieramy jednak żwawo nie popełniając już większych błędów w nawigacji. Nocą biegnie się szybko, a dzięki dużemu zagęszczeniu zawodników na początku cały czas spotyka się kogoś ciekawego. A to chłopaki thriathloniści, a to jakiś gość, co opowiada jak nienawidzi litwinów, ale rok rocznie jeździ do Wilna na maraton. Gdzieś tam znajoma twarz, chłopak, z którym startowałem w przywoływanej już "ekstremalnej dwójce". Wreszcie łączymy się z Wojtkiem, który startuje w Kieracie po raz 3 i zna tereny na wylot. W połowie trasy, na 50tym kilometrze i po 7,5h napierania meldujemy się już na 18stym miejscu! Trochę zawodników łyknęliśmy. Do tego zaraz przed nami jest pierwsza kobieta na trasie - Justyna Frączek z zespołu code34. Pojawia się zatem cel tego biegu, powalczyć o pudło w kategorii kobiet. Agnieszka startuje po raz pierwszy na tak długim dystansie do tego od razu w górach. Ja czuję się świetnie i zaczynam zbiegać stromą ścieżką ze świadomością, że wyścig dopiero się zaczyna. Niestety nogi Agi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Najpierw skurcze, które ograniczają zbiegi, a potem jeszcze gorzej. Na jej odmoczonych stopach pojawiło się kilka odcisków, które podczas biegu asfaltem pękły... Przymusowy postój na zmianę skarpet. Kiedy zobaczyłem jak to wygląda to mnie zmroziło. Trochę jak scenka z filmu GORE. Dla mnie oznaczałoby to jedynie rezygnację, dla Agi jedynie powód do mocniejszego zaciśnięcia zębów. Na następnym punkcie sporządzam prowizoryczne opatrunki z plastrów compeed i folii po bułkach z serem. Przechodzimy z biegu do chodu i tak już niestety do przedostatniego punktu. Zaczęli łykać nas, ale to w sumie nic dziwnego skoro nie biegniemy. Trasa zaczyna się dłużyć. Mnie zaczyna łapać typowy sleepmonster, czyli zasypianie niezależnie od okoliczności. Przysypiam co kilka kroków. Zapijam jednak guaraną extreme, zrobił się dzień i wszystkie potwory uciekły. Dreptamy sobie pod górkę i z górki nadrabiając bieganie kreatywną nawigacją z pomocą Wojtka. Aga cierpi bardzo, aż momentami serce się kraje. Przestajemy przejmować się samymi zawodami i odliczamy kolejne kilometry w kierunku mety. Kolejny postój niedaleko jednej z licznych tu, odciętych od świata wsi. I tu zdarza się cud. Trudno powiedzieć, czy z pomocą końskiej dawki guarany, magnezu i środków przeciwbólowych, czy też z pomocą siły wyższej. W każdym razie Aga zaczyna BIEC. I to całkiem żwawo, a nie typowym ultramaratońskim świńskim truchtem. I tak biegniemy i zaczynamy łykać kolejne zespoły. Chłopaków z Compassu, co zatrzymali się na piwko w sklepie. Potem Wojtka i Zbyszka z bikeboardu, którzy długo z nami szli, a potem z nudów przyspieszyli i zostawili nas z tyłu. Potem jakiegoś pojedynczego gościa. I nagle okazało się, że możemy złamać 18 godzin. Ostatnie 5 kilometrów zbiegu finiszujemy na maksa. Widać Limanową, widać kościół, przyspieszamy, jest most, jest dom kultury i jest Meta! Trzeba jeszcze dotrzeć do małej salki, odebrać bezceremonialnie wręczany dyplom i medal i koniec. 18h i 4 minuty.
Zajmujemy odpowiednio 24 i 25 miejsce na 578 startujących. Aga mimo, że przybiegła jako czwarta kobieta (trzecia była czeszka) dostaje puchar i tytuł drugiej vicemistrzyni w mistrzostwach Polski pieszych maratonów na orientację.
Skłamałbym gdybym napisał, że jestem zadowolony z wyniku. Nie ma sensu zastanawiać się, co by było gdybym ścigał się od samego początku. Udowodniłem sobie tylko, że przebiegnięcie 100 kilometrów nie musi wiązać się z bólem i cierpieniem, ale może być zaskakująco przyjemnym doświadczeniem. Dzięki wszystkim, znanym i nieznanym osobom spotkanym na trasie za wspólną walkę i niezłą zabawę. Za rok wracam i walczę o pudło;)