Jerzy Kryjomski z Chrzanowa i Krzysztof Dołęgowski z Warszawy zajęli ex aequo pierwsze miejsce w rozegranym w piątek i sobotę Pierwszym Limanowskim Ekstremalnym Maratonie Pieszym na sto kilometrów na szlakach Beskidu Wyspowego.
Pomysłodawcą marszobiegu był miłośnik tych ziem, warszawiak Andrzej Sochoń, organizatorem limanowskie biuro podróży "LimaTur", a patronatem objął go burmistrz Marek Czeczótka. Jako nadal czynny sportowiec, do ostatniej chwili rozważał osobisty udział w marszobiegu.Impreza nosiła nazwę "Kierat". Wymyślił ją Andrzej Sochoń, który przygotował także trasę, jedną z trudniejszych w Polsce. Beskid Wyspowy charakteryzuje się osobnymi, wypiętrzonymi wzgórzami, z których wiele trzeba było pokonać by wrócić do Limanowej. Amatorzy bez treningu nie mieli szans na pokonanie całego dystansu.
Marszobiegi na dystansie stu kilometrów mają już swoje tradycje w Polsce, jak choćby kaszubski "Harpagan" rozgrywany od kilkunastu lat, czy "Sudecka setka", albo licząca 125 km pętla wokół wyspy Wolin.
- Trasa, którą wyznaczyłem, była bardzo urozmaicona. Przyjeżdżam tu stale od lat, znam te tereny. Pomyślałem, że będą idealne na taki maraton, bo drugiego w takich krajobrazach i takich warunkach nie ma. W Sudetach jest wyznaczony dokładnie szlak. Można iść po nim jak po sznurku - opowiadał nam Andrzej Sochoń, twórca "Kieratu" i jednocześnie jego sędzia główny.
Uczestnicy, a wystartowało ich 18 z całej Polski, musieli wykazać się nie tylko żelazną kondycją, ale także znakomitą orientacją w terenie. Marsz rozpoczęli o godz. 17 w piątek, szli i biegli całą noc. Zwycięzcy dotarli na metę pod Limanowski Dom Kultury w sobotę przed godziną dziesiątą. Uzyskali czas 16 godz. 45 minut. Wśród bojowej osiemnastki był jeden reprezentant z Nowego Sącza i jeden z Mszany Dolnej. Trudno mówić o rekordzie trasy, bo, podobnie jak w innych regionach kraju, co roku jest zmieniana i do ostatniej chwili jej przebieg jest trzymany w tajemnicy. Nagrodą była satysfakcja z uczestnictwa i pokonania własnej słabości oraz certyfikat poświadczający uczestnictwo.
- Nie dziwię się, że na razie chętnych było tak niewielu. To dopiero początek i sądzę, że w następnych latach uczestników będzie przybywać. W tegorocznym "Harpaganie" wystartowało około sześciuset osób w różnym wieku i z różnymi kwalifikacjami. Nie chodzi tak naprawdę o to by wygrać, ale żeby wziąć udział i przejść choćby do pierwszego punktu kontrolnego, około 10 kilometrów - uważa Andrzej Sochoń - Myślę, że limanowska impreza ma szansę się rozwinąć, bo wokół niej jest bardzo sympatyczna atomsfera, tworzona nie tylko przez zaangażowanych ludzi: Andrzeja Pilawskiego z "LimaTuru", ale także przez burmistrza Marka Czeczótkę.
Po godz. 17 nastąpiła krótka odprawa, przypomnienie o mapach, kompasie, latarkach, tetefonach komórkowych, apteczce, o tym, że każdy może w razie czego skorzystać z pomocy limanowskiej grupy GOPR. W odwodzie, stale do dyspozycji, pozostawał dr Zygmunt Chaja, zastępca ordynatora z miejscowego szpitala. Krótka prezentacja uczestników, choć żaden nie zdradza swoich dotychczasowych sukcesów. Wśród maratończyków jedna dziewczyna, Krystyna Mokrzycka z Wrocławia.
- Nie spodziewałam się, że będę jedyną kobietą w tym gronie - mówi nam trochę zalękniona, ale nadrabia uśmiechem. Burmistrz daje sygnał do startu. Przed nimi wieczór, trudna, zimna noc w nieznanym terenie i dziesięć punktów kontrolnych, które trzeba znaleźć i z nich spisać na kartę startową zakodowane dane. To podstawa zaliczenia odcinka i trasy. Zawodnicy zdani są na własne siły. Marsz albo bieg, żadnych rowerów, czy podjazdów samochodem.
Koło pierwszej w nocy (na półmetku) pojawiają się dwaj pierwsi. Mają prawie dwie godziny przewagi nad kolejnym uczestnikiem. Na dalszych punktach kontrolnych wygrywają na przemian, by dojść rano wspólnie, noga w nogę do celu. Czternastu z osiemnastu pokonało połowę trasy, do końca doczłapało pięciu.
- Z początku rywalizowaliśmy, wybieraliśmy różne warianty, ale po siódmym punkcie kontrolnym, kiedy znów na siebie trafiliśmy, postanowiliśmy iść razem - powiedział nam na mecie Jurek Kryjomski z Chrzanowa. Jego rodzice pochodzą z miejscowości Drużków Pusty koło Iwkowej.
- Wiedzieli, że biorę udział w maratonie, ale nie spodziewali się mnie o północy - opowiada jeden ze zwycięzców. W rodzinnym domu odpoczął kwadransik, zmienił skarpetki. Ma 46 lat. Na co dzień prowadzi w Chrzanowie sekcję sportów ekstremalnych w klubie "Orły". Jest brązowym medalistą Mistrzostw Polski w biegach na orientację. Jego kolega z trasy, o połowę młodszy Krzysztof Dołęgowski z Warszawy, jest studentem V roku biologii na UW.
- Górka, dołek, górka, dołek - powtarza pytany o specyfikę trasy. - Krajobrazowo piękna, choć w większości pokonywana w nocy - mówi Krzysztof, specjalista od rajdów ekstremalnych. Na szczęście nie było mgły, choć i na to ma sposoby. To bezgraniczne zaufanie do kompasu i żadnych zejść ze ścieżki, bo wtedy - jak mówi - wylatuje się w powietrze. Obaj przebiegli wszystkie kawałki proste i odcinki w dół. Jakiś barszczyk po drodze, batony energetyczne i płyny. Każdy wypił do sześciu litrów, przez rurkę wystającą z plecaka. Stracili parę kilo, trudno im było potem wejść na schodki do hotelu "Siwy Brzeg", by zapozować z sędziami do wspólnego zdjęcia. W rękach dyplomy uczestnictwa.
- Że wygraliśmy, wiemy. To nam wystarcza - stwierdzili obaj zgodnie. Zanim na mecie zjawiła się cała piątka, zwycięzcy byli już w domu.
Wojciech Chmura