Zażynek 3 - Czarna Wieś Kościelna 2005 24-25 września 2005 r. Miłe wspomnienia z ubiegłego roku skłaniają mnie do udziału w kolejnej edycji rajdu Zażynek, mimo że jesienny sezon startowy i tak zapowiada mi się bardzo pracowicie. Dopiero co wróciłem z deptania trasy przyszłorocznego maratonu Kierat, za tydzień planuję start w Maratonie Pieszym w Puszczy Kampinoskiej, a za trzy tygodnie w jesiennym Harpaganie. Atmosfera w bazie rajdu bardzo miła, pogoda zapowiada się wspaniała. Na trasę pieszą wyrusza niewiele ponad 20 osób, więc tłoku nie będzie. Pierwsze 20 km trasy nikomu nie sprawia chyba problemów. Kłopoty rozpoczynają się na pozornie łatwym odcinku biegnącym wzdłuż nieczynnej linii kolejki wąskotorowej. Tory są miejscami całkowicie zarośnięte i trzeba szukać ścieżek biegnących równolegle do nich. Mając na uwadze swoje jesienne plany startowe postanawiam się zbytnio nie forsować i choć jestem w czołówce, w pewnym momencie odpuszczam tempo i pozwalam się odstawić kilkuosobowej grupce piechurów. Idę samotnie piaszczystą drogą wzdłuż zarośniętego toru, podziwiając piękno Puszczy Knyszyńskiej. Gdy tor kolejki gwałtownie skręca, jestem zmuszny do opuszczenia wygodnego traktu. Teraz maszeruję po podkładach, a raczej po ich nędznych szczątkach. Kilkakrotnie przekraczam powalone w poprzek toru drzewa. Wkrótce las się przerzedza, zbliżam się do rozległej doliny rzeki Supraśl. Toru miejscami w ogóle nie widać, bo szyny na sporych odcinkach zostały rozebrane. Nagle dostrzegam w lesie grupkę piechurów, którzy jeszcze niedawno byli przede mną. Teraz idą w kierunku odwrotnym do mojego. Wołam ich. Okazuje się, że się zapędzili i bezskutecznie szukają prawie niedostrzegalnego w tym miejscu toru kolejowego. Razem przechodzimy przez most nad Supraślą i docieramy do punktu kontrolnego. Na dalszą część trasy wyruszył kilkanaście minut temu otwierający stawkę Krzysztof. Nie zatrzymuję się na długo i nie czekając na pozostałych ruszam dalej. Trasa powrotna do bazy jest bardzo prosta i prowadzi w znakomitej części znakowanymi szlakami turystycznymi. Jestem nieco zaskoczony, gdy po kilku kilometrach samotnego marszu dostrzegam za sobą w oddali osobnika, który wygląda mi na Krzyśka. Wzrok mnie nie myli, wkrótce idziemy już razem, wskutek przegapienia, jak się okazuje, przez niego skrętu szlaku. Na półmetku meldujemy się jako pierwsi i razem wyruszamy na drugą 25-kilometrową pętlę. Krzysztof mógłby iść szybciej ode mnie, ale nie lubi, jak twierdzi, samotnego marszu nocą. Gdy mijamy niewielką wioskę, dostrzega nas grupka młodzieży. Widok dwóch facetów w czerni z latarkami na głowach wprawia ich w osłupienie: "Kominiarze?" - mówią do siebie. Pod koniec drugiej pętli nieco zwalniam, bo nachodzi mnie nocny senny kryzys. Nie chcąc hamować Krzyśka każę mu maszerować szybciej prosto do bazy. Dociera tam przede mną i pozwala sobie na krótki odpoczynek. Na kolejny, ostatni etap wyruszamy znowu razem. Jeśli utrzymamy dotychczasowe tempo, mamy szansę nie tylko na pierwszą lokatę (ta nie wydaje się być zagrożona), ale i na bardzo dobry wynik czasowy. Ale ostatni etap już od samego początku okazuje się być znacznie trudniejszy, niż cała dotychczasowa trasa. Najpierw niezbyt łatwa do odnalezienia nocą przecinka. Odnajdujemy ją, lecz ta ma wkrótce wyprowadzić nas wprost na bagno. Nie ryzykujemy przeprawy, lecz obchodzimy je dookoła. Dalej znowu kilka niezbyt łatwych nawigacyjnie rozstajów dróg. Staje się jasne, że budowniczy trasy nie przewidywał, że ktokolwiek będzie ten odcinek trasy pokonywał w ciemnościach nocy. Wreszcie wychodzimy na przecinkę, którą powinniśmy maszerować już całkiem prosto przez dłuższy czas. Nic nie zapowiada problemów, aż do chwili, gdy przy przecięciu z większą leśną drogą nasza przecinka... znika. No, może nie tyle znika, co zmienia charakter, bo o jej dalszym istnieniu świadczy jedynie prześwit pomiędzy koronami drzew. Dno przecinki pełne jest powalonych drzew i zarośnięte pokrzywami. Przez chwilę próbujemy się przedzierać przez gąszcz, ale wkrótce dochodzimy do wniosku, że trzeba poszukać jakiejkolwiek ścieżki równoległej do feralnej przecinki. W dzień byłoby z pewnością łatwiej, nocą jej szukanie zajmuje nam trochę czasu. Gdy mamy już za sobą ten najtrudniejszy na całej trasie odcinek, zaczynamy podkręcać tempo. Teraz już naprawdę nic nas zaskoczyć nie może, bo dalej trasa wyznaczona jest dużymi i pewnymi drogami. Mijamy najbardziej oddalony od bazy punkt, teraz już z każdym kilometrem zbliżamy się nieuchronnie do mety. Krzysiek bardzo się cieszy, że pierwszy raz w życiu ma szansę na zdobycie pierwszego miejsca. Ale ostatnie kilometry zaczynają się dłużyć. Pokonywanie zarośli kosztowało nas nie tylko sporo czasu, ale też wyssało z nas mnóstwo energii. Teraz nasze tempo spada, a mój kompan zaczyna narzekać na potworny ból mięśni. No nie, za blisko do mety, żeby teraz ustać. Krzysztof jęczy z bólu, ale dotrzymuje mi kroku. Swojej pierwszej lokaty, choćby ex aequo nie odpuści. I tak po niespełna 19-tu godzinach marszu meldujemy się na mecie.
|