VII EInO SKORPION - Krasnobród 2008
15-17 lutego 2008 r.
"Relacja na pół-żywo"
Nie minęły jeszcze dwa tygodnie od Rajdu Dolnego Sanu, a mi się znowu zachciało zimowego spaceru po lesie. Prognozy pogody nie napawają optymizmem. Niepokoi nie tak przepowiadany mróz i lekkie opady śniegu, jak wiatr, który spotęguje odczucie zimna.
Do Krasnobrodu przyjeżdżam wcześnie. Spacer z przystanku PKS do bazy utwierdza mnie w przekonaniu, że prognoza pogody się sprawdzi. Rejestracja. Dostajemy rozpiskę punktów kontrolnych, na razie bez mapy. Punktów aż 26, a w opisie co chwila jedno słowo, które będzie mnie prześladować przez całe zawody: "WĄWÓZ". Pośród opisów w stylu: "rozwidlenie wąwozu", "skraj wąwozu" itp. odnajduję zaledwie kilka nieprzystających do reszty: "kapliczka", "mostek"... Oj, będzie się działo!
W bazie sporo znajomych, atmosfera towarzyska. Panuje ogólny optymizm. Jest sporo doświadczonych orientalistów i dobrych biegaczy, przy których, mimo mojego setkowego dorobku, czuję się jak nowicjusz. Jest też Bernard - znajomy z Harpaganów, który chce mi towarzyszyć. "Chcesz się ze mną pchać w krzaczory? Twoje ryzyko!"
Godzina dwudziesta. Start. Ruszamy biegiem, by się rozgrzać po chwili stania na mrozie. W oczy sypie gęsty śnieg - na ślady budowniczego trasy nie ma co liczyć. Zgadnijcie gdzie rozstawił PK1. Brawo! Oczywiście, że w rozwidleniu wąwozów. Czołówka atakuje punkt wzdłuż jaru, ja wolę z góry od drogi przez krzaczory. Tu się mijamy. Miałem nadać sms-a do Grześka. Wyciągam telefon - konsternacja - "wyszukiwanie sieci", w dodatku słupek naładowania baterii spadł do połowy! No to chyba nici z relacji "na żywo". Żona nie będzie się niepokoić, bo prędzej bym ją namówił do startu w setce (a kto ją zna, ten wie, że bym jej nie namówił), niż do ślęczenia nocą przed komputerem.
Teraz odcinek energetyczny dedykowany chyba, z racji wykonywanego zawodu, specjalnie dla mnie. Do dwójki lecimy na skuśkę przez pole pod linią energetyczną miejscami omijając zarośla. Potem polną drogą prawie wprost na PK2 - słup linii energetycznej. I znów pod linią, znowu przez zorane pole. Trzeba uważać, by na zamarzniętych skibach nie skręcić nogi i omijać gęste cierniste krzewy. I znowu odcinek polnymi drogami. W moim plecaku kilkakrotnie odzywa się dzwonek telefonu. Wybaczcie ludziska! Teraz nie stanę, oddzwonię z punktu. Tuż przed trójką spotykamy kilku zawodników: "Wy już z punktu?" - pytamy. "Nie! Szukamy". Nie sugerując się rewelacjami o niezgodności dróg z mapą i ich złym kierunku, podążamy konsekwentnie do skraju lasu u podnóża wzniesienia i wzdłuż niego dochodzimy bezproblemowo do kapliczki. Plecak i tak muszę zdjąć, bo właśnie zamarzła mi rurka od "kamela". Wdmuchiwanie do niej powietrza przy takim mrozie na nic się zdało. Wyciągam telefon: stan baterii ZERO! Wybacz Querty! Nie będzie relacji "na żywo". Muszę wyłączyć telefon, bo do mety jeszcze parę kilometrów zostało. Całe szczęście, że nie idę sam.
Przed czwórką pierwsza "wtopa". Po drodze przemieszczamy się znacznie szybciej niż przez pola i za późno skręcamy. Spotykamy trójkę poszukiwaczy PK4 pod wodzą Małgosi. Wspólnie ustalamy, że jesteśmy tuż poza krawędzią zasięgu mapy. Ale stoimy dokładnie na drodze wchodzącej w... wąwóz i to ten właściwy. Wkrótce przekonam się, że nadkładka drogi do czwórki to pestka w porównaniu z kilometrami kluczenia po zaroślach na skrajach kolejnych wąwozów.
A nad nami rozgwieżdżone niebo i księżyc, który rozświetla ciemności. Nawet mroźny wiatr nie jest w stanie popsuć uroku tej niezwykłej zimowej nocy. Jest cudownie.
Nie będę się rozpisywał o dochodzeniu do PK5, PK6, który okazał się stowarzyszem*, PK7 i PK8. Scenariusz wciąż taki sam. Przedzieranie się przez krzaczory, tam gdzie powinna być droga, przez krzaczory, tam gdzie powinna być łąka, przez krzaczory na skraju wąwozu, przez krzaczory na brzegu wąwozu, przez krzaczory pomiędzy wąwozami, przez krzaczory na dojściu do punktu, przez krzaczory podczas penetrowania lasu wokół rzekomego punktu i przez krzaczory w szaleńczym biegu do dostrzeżonego lampionu najczęściej w miejscu, obok którego przeszliśmy na samym początku w odległości na wyciągnięcie ręki. Efektywna prędkość wychodzi nam żenująco niska, ale w pięcioosobowym teamie z kobietą w składzie przynajmniej jest wesoło.
Odnalezienie PK9 - mostek, wydaje się dziecinnie proste. Maszerujemy drogami, które miejscami nawet zgadzają się z mapą. Planujemy skręcić przy granicy Parku Narodowego. Jest droga we właściwym kierunku, ale za wcześnie. Mijamy ją i... Co oznacza czerwony słupek przy drodze? Może to już granica Parku? Co nam szkodzi skręcić i dojść do mostku brzegiem rzeki Wieprz? Ano szkodzi, szkodzi, bo brzeg okazuje się być rozległym bagniskiem, na nasze szczęście zamarzniętym. Więc dla odmiany mamy krzaczory bagienne. Ale za to spotykamy bobrzą rodzinkę. Człowiek z pewnością nie jest blisko spokrewniony z bobrem, choć inteligencja i zdolności tego zwierzęcia mogłyby na to wskazywać. Ale w taki mróz siedzieć w wodzie!? Mi na pewno bliżej jest do małpy.
Wreszcie jest mostek. Jest lampion. Ciekawe ile mamy godzin straty do czołówki. Ku mojemu zdumieniu, okazuje się, że niespełna godzinę. Nawet Leszek i Ania, których spotkaliśmy w rejonie PK1, byli tu zaledwie chwilę przed nami. A kto zna Leszka, ten wie, że jest perfekcyjnym nawigatorem. Wpisujemy się na lampion na miejscu 13-tym. Nie jestem przesądny, ale ta trzynastka nie miała nam przynieść szczęścia.
Kolejny punkt osiągamy bez większych problemów, ale droga z punktu do skraju lasu strasznie się dłuży. Leśne ścieżki kręcą, a na azymut iść się nie daje z powodu gęstej roślinności z rodziny krzaczorowatych i licznych wąwozów, na których dno nie mamy ochoty się spuszczać.
Poszukiwania jedenastki prowadzimy według sprawdzonego planu. Tyralierą przeczesujemy rozległy skraj wąwozu i daremnie wypatrujemy na nim "suchej jodły". Zrezygnowani dochodzimy do drogi. Zamiast w ślady na śniegu lub pnie mijanych drzew wpatruję się raczej w ich korony. Nagle Bernard woła do mnie, że ominąłem lampion. Punkt jest na sośnie nie wyglądającej w dodatku na uschniętą. To musi być PS. Ale z braku laku... A co tam - spisujemy, bo szkoda czasu. Potem okaże się, że postąpiliśmy słusznie, bo niektóre jodły tak mają, że wyglądają zupełnie jak sosny, dla zmylenia przeciwnika. Na dojściu do dwunastki spotykamy kilku zawodników, a przy lampionie kolejnych. Niektórzy stracili już rachubę i pytają nas, który to punkt. Trzynastkę w zakolu Wieprza zaliczamy "z marszu" i najkrótszą drogą zmierzamy do bazy. Jest późno, strasznie późno. Dokucza przenikliwy chłód, wilgoć w butach, odwodnienie i odbierająca motywację do walki świadomość, że osiągnięcie mety w limicie czasu jest już praktycznie niemożliwe.
Półmetek. Walka z myślami o rezygnacji. Wiem, że jeśli zrezygnuję, będę żałował. Pogoda piękna, nie mam kontuzji i nie po to w końcu przejechałem pół Polski, żeby grzać się w śpiworku. Decyzja: "idę dalej". Zmiana skarpet, uzupełnienie płynów, przy okazji zamiana zamarzniętego "kamela" na tradycyjną butelkę i... jako czwarty zawodnik ruszam na drugą pętlę. Na doładowanie telefonu czasu za mało, postanawiam go włączać tylko na postojach, aby sprawdzać, czy nie mam nieodebranych wiadomości.
Teraz kolejność zaliczania punktów dowolna. Decyduję zacząć od końca, aby wąwozy zaliczyć w dzień, a na wieczór i noc zostawić łatwiejsze punkty. Wciąż jeszcze wierzę, że osiągnięcie mety jest możliwe. Dojście do kapliczki św. Rocha (PK26) wydaje się banalne, jednak zamiast kierować się własnym zmysłem orientacji, na chwilę zawierzam ustawionym drogowskazom i nie wiem jakim cudem dochodzę do kapliczki od góry, co zmusza mnie do wytracenia mozolnie osiągniętej wysokości. Kontaktuję się z Grzegorzem, który znów próbował się do mnie dodzwonić. Telefon działa resztkami sił. Telefony są z pewnością mniej wytrzymałe od ludzi.
Kolejny punkt na skraju wąwozu jest pozornie prosty. Jaki problem namierzyć go od strony odkrytego i doskonale widocznego w dzień szczytu wzniesienia. Skarpa na brzegu pola okalającego wąwóz jest zdeptana zapewne przez zawodników z trasy 50-kilometrowej. Idę wzdłuż linii śladów zaglądając za każde większe drzewko, powtarzam ten sam zabieg penetrując skarpę położoną kilkanaście metrów niżej, potem kolejną. Lampionu ani śladu. Zagłębiam się na kilkadziesiąt metrów do wąwozu, ale stwierdziwszy, że zanadto oddaliłem się od szczytu, wracam. Dopiero teraz dostrzegam lampion zawieszony z tyłu drzewa. Wcześniej przeszedłem obok niego dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zmarnowałem kupę czasu na przeczesywanie rejonu tak prostego punktu. Szkoda, że "nie jest mnie dwóch", albo trzech. Z jednej osoby dosyć trudno uformować tyralierę.
Do PK24 idę najkrótszą możliwą drogą na skos przez pola, potem drogami przez las. Pokonanie niewielkiego wzniesienia mocno spowalnia marsz. Dopiero na podejściach zmęczenie daje o sobie znać. Kładka, przebicie się pomiędzy zabudowaniami wsi i namierzanie PK w wąwozie od góry. Zero śladów, ale na punkt trafiam bezbłędnie. Teraz powrót w rejony, które penetrowaliśmy nocą. Już wiem, że droga na skraju lasu istnieje tylko na mapie. Do wyboru przełaj przez las, albo przez zagajnik. Przedzieranie się przez chaszcze wyczerpuje i zabiera sporo cennego czasu. Na koniec zbyt wcześnie skręcam, co zmusza mnie do okrążenia głębokiego wąwozu i niepotrzebnej porcji przedzierania się przez wszechobecne krzaczory. Na górze mijam licznych zawodników z trasy 50 km, co pomaga mi w szybkim odnalezieniu właściwego punktu.
Na dół do doliny Wieprza bezproblemowo. Tym razem rezygnuję ze spotkania z rodziną bobrów i rzekę przekraczam obok zabytkowych zabudowań z okazałym kołem wodnym. W mijanej wsi spotykam ostatnich już chyba uczestników trasy dziennej zdążających w kierunku Krasnobrodu. Punkt usytuowany wyjątkowo... w rozwidleniu wąwozu namierzam bez problemu, ale czas mam strasznie kiepski. Jest godzina 17:00. Do mety pozostało 30 km (wg rozpiski organizatorów) i aż 7 punktów kontrolnych. Robi się ciemno, nasila się mróz. Czuję się dobrze, nie mam kontuzji, ale wiem, że jestem zanadto odwodniony. Od startu wypiłem zaledwie ok. 1 litra płynów. Biję się z myślami. Na dojście do mety przed północą nie mam szans. Nawet gdybym utrzymał tempo marszu 5 km/h i bezbłędnie namierzył pozostałe punkty kontrolne, czasu byłoby na styk. Ale takie założenia w zestawieniu z doświadczeniami z dotychczas przebytej trasy są czystą abstrakcją. Mógłbym co najwyżej pokusić się o zaliczenie PK21 i PK20 i stamtąd powrócić do bazy prostą szosą. Jestem już prawie zdecydowany na kontynuowanie marszu. Sprawdzam telefon... koniec. Bez telefonu, samotnie, w mroźną noc, z nikłym prawdopodobieństwem spotkania jakiejkolwiek istoty ludzkiej na trasie. A co będzie, jeśli zasłabnę lub złamię nogę w którymś z wąwozów. Moje skłonności samobójcze okazują się za słabe, aby mnie zmotywować do ruszenia w głąb lasu.
Wycofuję się. Teraz czeka mnie tylko 12-kilometrowa szosówka prosto do bazy. Chwilami robi mi się zimno, więc choć na czasie mi już nie zależy, podbiegam, aby się rozgrzać.
Na mecie czeka smaczny obiadek, ciepły prysznic i milutki śpiworek. Na trasie wciąż jeszcze walczą Mariusz, Leszek i Ania. Choć faktycznie przeszedłem 95 km pokonując przewyższenia o łącznej wysokości ponad 1300 m, nie czuję szczególnego zmęczenia, ale po przyjęciu pozycji horyzontalnej natychmiast zasypiam. Rano dowiaduję się, że w kategorii TS na trasie 100 km zająłem drugie miejsce za Mariuszem Pietrzakiem, który jako jedyny pokonał całą trasę nie przekraczając dopuszczalnego limitu spóźnień. Leszek i Ania dotarli do mety po czasie i tylko dlatego nie zaliczono im drugiej pętli. Dla mnie i tak są zwycięzcami obok Mariusza i mogę im tylko pozazdrościć siły woli i determinacji. A czwarte miejsce na tak trudnych i tak dobrze obsadzonych zawodach dałoby mi wystarczającą satysfakcję.
Gratuluję wyników wszystkim uczestnikom, a organizatorom dziękuję za możliwość przeżycia niezwykłej ekstremalnej przygody w cudownej zimowej scenerii Roztocza. Szczególne podziękowania również dla Bernarda i sympatycznej trójki z Małgosią w składzie za towarzystwo i pomoc na nocnej pętli.
|
Na chwilę przed startem źródło: Galeria Sławomira Juraszewskiego na stronie EInO SKORPION 2008 |
*) Stowarzysz: punkt stowarzyszony (PS) - punkt usytuowany w pobliżu właściwego punktu kontrolnego (PK), oznaczony normalnym lampionem, jednak oddalony od niego o więcej niż 2 mm w skali mapy; tutaj powyżej 100 metrów. Spisanie kodu z PS zamiast z PK jest traktowane jako zaliczenie punktu, ale karane karą czasową 25 minut.
|