XXIX MARATON PIESZY'2002
Na start XXIX Maratonu Pieszego w Puszczy Kampinoskiej trzeba z Warszawy dojechać autobusem. Z kościoła św. Stanisława biegnę na przystanek, gdzie zgromadziła się już grupka ludzi, których stroje i ekwipunek wyraźnie świadczą o tym, że jadą w tym samym kierunku co ja. Pogoda jest typowo jesienna: gęste chmury, deszcz i chłód, czyli zgodna z aktualnymi prognozami. W autobusie spotykam swoich dobrych znajomych - pana Mariana z żoną. Pan Marian ma 76 lat i jest jednym z najstarszych uczestników maratonu. Startuje w nim od wielu lat, mając już na koncie grubo ponad tysiąc kilometrów. Jego żonie też niewiele brakuje do przekroczenia magicznej granicy czterech cyfr. W Dziekanowie Leśnym czekamy na sygnał startu. W międzyczasie przestało padać a na niebie pojawił się nawet księżyc. Punktualnie o godzinie 20 wyruszamy. Szlak do Palmir jest mi dobrze znany. Przed laty przemierzałem go wiele razy nocą, tyle że w odwrotnym kierunku. Ruszam szybkim krokiem, stopniowo zostawiając w tyle coraz liczniejsze grupki maruderów. Trasa nie jest trudna, początkowo prowadzi znakowanymi szlakami, mankamentem jest jedynie piaszczysta nawierzchnia niektórych dróg, której nie zdołał przeniknąć nawet padający od rana deszcz. Pierwszy punkt kontrolny usytuowano w samochodzie na skrzyżowaniu dróg. Trudno byłoby go nie zauważyć. Podbijam kartę startową i ruszam dalej. Po kilku godzinach marszu dołączam do grupki piechurów maszerujących w milczeniu szybkim i równym krokiem. Tempo nadaje starszy pan we flanelowej koszuli. Noc w puszczy ma swoisty urok. Konary drzew błyskają w świetle latarek niczym pokryte tysiącami pereł, a to za sprawą spowijającej las gęstej mgły. Również flanelowa koszula starszego pana wygląda tak, jakby była przetykana srebrną nicią. Las tonie w ciemności i tylko dochodzące od czasu do czasu z zarośli szmery świadczą o bliskiej obecności mieszkańców puszczy, zdziwionych zapewne dużą ilością turystów o tak nietypowej porze. Światło latarki skierowane w gęstwinę lasu odpowiada raz po raz błyskiem pary czujnych oczu zbudzonego ze snu zwierzaka. Mgła staje się coraz gęstsza, chwilami przechodzi w mżawkę. Wzmagające się uczucie zimna skutecznie rozprasza ognisko i gorąca herbata na drugim punkcie kontrolnym. Kolejny odcinek trasy wiedzie drogą asfaltową w pobliżu zabudowań, potem przez las. Tu trzeba wykazać się wzmożoną czujnością, bo nawet marsz znakowanym szlakiem turytycznym jest na pewnych odcinkach równoznaczny z przedzieraniem się przez zarośla, a znaków, szczególnie teraz nocą jest stanowczo za mało. Taki jest urok tej odległej od Warszawy i rzadko odwiedzanej przez turystów części Kampinoskiego Parku Narodowego. Ten odcinek przemierzam w towarzystwie Pawła - studenta, który pierwszy raz w życiu podjął próbę pokonania dystansu 100 km. Jego latarka przygasa, więc skazany jest na korzystanie z mojego oświetlenia. Wkrótce las się kończy. Zbliżamy się do budynku szkoły w Śladowie. Połowę maratonu mamy za sobą. Niedziela na szlaku maratonu musi być pogodna. Poranek jest chłodny, ale gdy nad horyzontem pojawia się słońce, mgła stopniowo opada, a niebo robi się błękitne. Na skraju lasu dostrzegamy pierwsze samochody cierpiących chyba na bezsenność grzybiarzy. Nawigacja w dzień jest dużo łatwiejsza niż nocą, ale tempo marszu troszkę spada. Zaliczamy kolejny punkt kontrolny i pozwalamy sobie na chwilę odpoczynku w pobliskiej kapliczce. Chwilę później wyprzedza nas grupka weteranów. Maszerują tak dziarsko, jakby maraton dla nich dopiero się rozpoczął. Potem dowiem się, że jest wśród nich najstarszy uczestnik maratonu, 78-letni pan Jan, który na mecie maratonu zjawi się po około 18 godzinach od startu. Mnie nie stać na takie napieranie. Mięśnie moich nóg dotkliwie odczuły godziny marszu po piachach, teraz buntują się i każą co jakiś czas robić przystanki. W takim niezbyt imponującym tempie docieram do mety kolejnego etapu, usytuowanej w szkole na 75 kilometrze. Widać, że organizatorzy mają ogromne doświadczenie w organizacji maratonów, bo wiedzą, czego może być najbardziej spragniony piechur po długiej jesiennej nocy. Filiżanka gorącego rosołu stawia mnie na nogi. Czuję jak krew zaczyna szybciej krążyć. Teraz to mogę iść choćby na koniec świata. Finisz zaczyna się dla mnie na kilkanaście kilometrów przed metą. Pogoda się psuje, na dodatek znowu te okropne piachy. Już wiem, że nic nie jest mi w stanie przeszkodzić w ukończeniu maratonu. Czasu mam dużo, więc spieszyć się nie muszę. Jedynie gęstniejące chmury i coraz częściej spadające z nich krople deszczu mobilizują do wydłużenia kroku. Trochę się obawiam końcowego odcinka trasy. Mapa tego rejonu nie jest podobno zbyt aktualna, przybyło zabudowań, zmieniono przebieg niektórych szlaków, a ja ostatni raz byłem w tej okolicy ponad 20 lat temu. Idę samotnie zdając się trochę na kompas, trochę na własne wyczucie. Metoda okazuje się skuteczna, bo docieram do mety bez najmniejszych problemów, wyprzedzając na ostatnich kilometrach kilka osób, które zabłądziły w gąszczu nowopowstałych uliczek Izabelina. Czas 20 godzin i 30 minut, choć nie plasuje mnie w czołówce zwycięzców, jest i tak moim życiowym rekordem i daje ogromną satysfakcję. Po powrocie do domu telefonuję do pana Mariana. "Jak Wam poszło" - pytam. "Tym razem tylko 75 km" - słyszę w odpowiedzi - "pogoda się popsuła i baliśmy się, że nie zdążymy dojść do mety". "Dla Was to może rzeczywiście tylko 75 km" - kwituję, wiedząc, że dla wielu młodych uczestników maratonu taki dystans nadal pozostaje w sferze marzeń. Andrzej Sochoń |