Harpagan 28 - Kościerzyna 2004

15-17 października 2004 r.


Do pięciu razy sztuka

(jeżeli nie rowerem to ...)

(relacja Krzysztofa Wiktorowskiego)


Po czterech nieudanych próbach zdobycia tytułu rowerowego Harpagana przybywam do Kościerzyny na kolejną 28 edycję tej najpopularniejszej w Polsce ekstremalnej imprezy na orientację. Tym razem stanę przed niepowtarzalną szansą (mam taką cichą nadzieję), by zdobyć upragniony dyplom na trasie pieszej.

Przygotowania

14-19 października 2003 r. - Gdyby wtedy (rok wcześniej) w Zblewie-Bytoni ktokolwiek zaproponował mi udział w trasie pieszej spotkałby się z histerycznym śmiechem i wymownym pukaniem palcem po głowie.
Coooo? Jaaaa? Na pieszo? 100 km? Po lesie? Po nocy? N I I E E E E E!!! . . . . N I I G D Y Y Y!!!

17-20 kwietnia 2004 r. - Pół roku później w Bytowie sprawa udziału w imprezach pieszych nie jest już taka nieprawdopodobna. Na moją wyobraźnie zaczyna działać jak kropla drążąca skałę myśl o Kieracie - imprezie organizowanej w Beskidzie Wyspowym przez Wesołego Jędrusia. Powrót w zaniedbywane od wielu lat góry i to od razu na 100 km wydaje się być pomysłem godnym zainteresowania. Na razie odkładam ten pomysł do planów na rok przyszły.

5 lipca 2004 r. (poniedziałek) - Nieoczekiwanie wszystko staje na głowie. Moje tegoroczne plany w jednej chwili stają się nieaktualne. Z roweru przypiętego do barierki, po pewnym czasie pozostaje jedynie ta barierka. Co czuję? To wie tylko ten, kto stracił swojego bike’a.

6 lipca (wtorek) - Gonitwa myśli. Realnie zaczynam oceniać swoje szanse. Zakup nowego roweru w najbliższym czasie - zupełnie nierealny, odzyskanie utraconego roweru - bardzo mało prawdopodobne. Szkoda wysiłku, jaki włożyłem w przygotowania do startów w rowerowych imprezach ekstremalnych. Jedyne co mogę zrobić, to wykorzystać nabytą kondycję do startów pieszych. Wybór imprez nasuwa się sam: Zażynek i Harpagan.

7 lipca (środa) - Postanawiam natychmiast spróbować jak przekłada się intensywna jazda rowerem na długie i szybkie piesze marsze. Pierwsza piesza wędrówka po Wyżynie Łódzkiej trwa 8 godzin, co przy obliczonej na niektórych odcinkach szybkości ok. 6 km/godz. daje dystans 40-50 km. Z ciekawością obserwuję reakcję mojego organizmu na tego rodzaju dawno nie praktykowany wysiłek. Ze zdziwieniem stwierdzam ból, a więc i obecność jakichś - nieużywanych dotąd - mięśni w okolicach bioder. Boli mnie kręgosłup. Ocena, czy zostały naciągnięte któreś z mięśni nóg jest już mocno problematyczna. Jedyne co w tej chwili czuję to ból zmasakrowanych marszem stóp. Jednak kolejne dni potwierdzają wstępną obserwację - podczas nawet szybkiego marszu (nie biegu) używamy tych samych mięśni co przy jeździe rowerem. Stopy - jak się okazuje - najważniejsza część ciała piechura, stają się na najbliższe miesiące najbardziej zadbaną częścią mojego ciała.

15 lipca 2004 r. - Ruszam na znany mi i zmierzony podczas rowerowych treningów szlak zielony poprowadzony przez Park Krajobrazowy Wzniesień Łódzkich. Dystans 65 km pokonuję w ciągu 10 godzin i 40 minut. Przez kolejne dni, tygodnie, miesiące jako trening wybieram całkowity bojkot komunikacji miejskiej. W dużym mieście wymusza to pokonywanie dostatecznie dużych dystansów. Jeżeli idę tylko do pracy (i z powrotem) daje to 8-10 km, gdy załatwiam jakieś sprawy na mieście, gdy idę do "marketu" czy na działkę dystans dzienny wzrasta do 15-20-30 km.

12 września 2004 r. - Zamiast planowanych wcześniej 755 km Ultramaratonu rowerowego w świnoujściu jadę do Ogrodniczek k. Białegostoku na rajd pieszy. Pierwsza próba na 100 km trasie kończy się powodzeniem. Bez problemu radzę sobie z dystansem jak i panującymi, nie tylko w lasach, ciemnościami (nów). Pokonanie całej trasy zabiera mi niespełna 20 godzin. Otwartym pozostaje pytanie, czy brakujące do pełnej doby 4 godziny są wystarczającym czasem, by uporać się na Harpaganie z odnalezieniem punktów kontrolnych?


Harpagan 28 - Koszmarna noc

Na dworcu PKP w Kościerzynie z zazwyczaj pustego lokalnego pociągu z Gdyni wysypuje się całkiem pokaźna grupa pieszych i kilkunastu rowerowych uczestników imprezy. To przedsmak tego co czeka mnie na stracie i na początkowych odcinkach trasy. Pomimo koszmarnej wprost prognozy pogody, na starcie pojawi się blisko 500 piechurów i ok 200 rowerzystów.

Ostatnie przedstartowe zakupy, przygotowywanie kanapek, picia, pakowanie plecaka i razem z innymi uczestnikami pojawiam się na rynku. Tu po krótkiej części oficjalnej rozpoczyna się rozdawanie map a organizatorzy dają sygnał do startu. W miejsce przenikliwego zimnego wiatru, jaki panował jeszcze kilka godzin przed startem wraz z mżawką przychodzi niewielkie ocieplenie. Zgodnie z wcześniejszymi planami nie próbuję, jak na razie, zrozumieć czegokolwiek z plątaniny czarnych kresek na otrzymanych czarno-białych mapach. Ruszam razem z pierwszymi zawodnikami za radiowozem konwojującym uczestników przez miasto. Po kilku minutach szybkiego marszu, grupa kilkudziesięciu "biegaczy" rzuca się do przodu by po chwili zniknąć w ciemnościach. Idę w czołówce "piechurów". Miasto się kończy, radiowóz pozostaje z tyłu.

Przechodzimy pod wiaduktem kolejowym i zagłębiamy się w lesie. Zakładam optymistycznie, że grupa, która prowadzi stawkę "musi wiedzieć" jak dotrzeć najkrótszą drogą do pierwszego punktu. Niestety - NIE WIEDZĄ. Skręcamy w lewo, znów w lewo, póżniej w prawo. Z przeciwnej strony i bocznych przecinek pojawiają się ponure światełka a następnie ci, którzy tak jak my szukają punktu kontrolnego. Wreszcie po zatoczeniu małego kółka widzę nieruchome światełka. Chyba setka odpoczywających po przebytej drodze piechurów z zapalonymi czołówkami. Przypomina mi to światełka zagubionego w lesie cmentarza. Grozę tego niesamowitego widoku wzmaga płonące ognisko wyrzucające w górę snopy iskier. Styl w jakim zaliczam pierwszy punkt nie nastraja optymistycznie. Melduję się tu po 47 minutach od startu. Ponad 300 zawodników zaliczyło ten punkt przede mną.

Wyciągam czarno-białe ksero, kolorową mapę i próbuję w plątaninie kresek wyłowić drogi i określić najprostszy sposób dojścia do następnego punktu. Początkowy odcinek przez las pokonuję z gośćmi znającymi się na rzeczy. Mierzą azymuty, odległości, kierunki. Wszystko w porządku, tylko jak na mój gust zajmuje im to zbyt wiele czasu. Po przekroczeniu mostu w miejscowości Wieprznica ruszam ostro do przodu. Dalsza kilkukilometrowa, oznaczona prostą linią na mapie droga, w kierunku Gostomia, nawet w nocy wydaje się oczywista. Przede mną zdawałoby się niekończący korowód piechurów. W odległościach kilkunastu, kilkudziesięciu metrów suną do przodu kolejne grupki piechurów. Przesuwam się do przodu jak po nanizanych na nitkę koralikach mijając szybko kolejne kilku-, kilkunastoosobowe grupki. Zawsze kiedy mijam jedną grupę z przodu widzę już światełka kolejnych. W świetle czołówki doskonale widać elementy odblaskowe umieszczone na kurtkach, plecakach, butach. Trafiam na coraz lepszych zawodników coraz mniej liczne grupy i coraz bardziej wyrównaną stawkę.

Gostomie zostawiam za sobą. Po wejściu do lasu przyłączam się do jednej z grupek. Jesteśmy już bardzo blisko punktu. Droga do niego wydaje się oczywista. niepomny na dotychczasowe doświadczenia odpuszczam sobie dalsze śledzenie mapy. Powtarza się sytuacja znana doskonale z pierwszego punktu. Oni powinni wiedzieć - ale NIE WIEDZĄ. Skręcamy w przecinkę na której ma być punkt kontrolny. Idziemy, idziemy... to trwa zbyt długo. Droga się kończy, teren opada w dół. Ktoś sprawdza, dalej jest jezioro. Idziemy ścieżką w lewo, później w prawo. Wracamy do punktu wyjścia. Po kilku chwilach, gdzieś w środku lasu gromadzi się grupa 15 chłopa, z których żaden nie wie gdzie się znajdujemy i jak odnaleźć punkt kontrolny. Jestem kompletnie załamany. Swoją przyszłość widzę w jak najczarniejszych barwach. To chwila, w której pryskają jak mydlane bańki moje wydawałoby się niepodważalne plany zrobienia całej setki i zdobycia tytułu Harpagana. W tej chwili nierealne wydaje się nawet zaliczenie najbliższego punktu 2. Jest ciemno, mokro. Jedyne co nas może czekać to przy odrobinie szczęścia powrót do bazy po zaliczeniu jednego punktu.

Dwóch "najbardziej rozgarniętych" gości z grupy, próbuje ratować sytuację: "Tu byliśmy, tu byliśmy, tu też byliśmy, ale spróbujmy jeszcze raz w kierunku południowo-wschodnim". Decyzja okazuje się być jak najbardziej słuszną. Jeszcze jedno rozwidlenie i z ulgą dostrzegamy światła czołówek i płonące ognisko. Czuję wielką ulgę. Chcę kontynuować dalszą drogę z "rozgarniętymi", ale po kilkuset metrach od punktu z przerażeniem stwierdzam brak karty startowej. Nie mogła zostać daleko, przecież miałem ją jeszcze na punkcie kontrolnym. Biegiem ruszam z powrotem. Pytam mijanych piechurów - nikt bezpańskiej karty nie widział. Dopiero na punkcie otrzymuję od obsługi zagubioną kartę. Później spotykam gostków, którzy znaleźli ją w lesie i pozostawili na punkcie. Dzięki! Czy ten koszmar się kiedyś skończy?

Ruszam samotnie w kierunku Gostomka i dalej na PK3. To najbardziej komfortowa sytuacja. Mogę liczyć tylko na siebie, więc sam kontroluję drogę i nie mam z tym problemu. W kilkuosobowej grupce mijam szosę Kościerzyna-Bytów. Skrupulatnie odliczamy kolejne przecinki, sprawdzamy wypisane na słupkach numery kwartałów z mapą. Metoda bardzo dobra, by nie zgubić się, ale powtarzanie tego "rytuału" na prostej drodze przy każdej mijanej przecince to lekka przesada. To nie jest tempo pozwalające na zaliczenie w całości 100 km trasy. Mijamy widoczny na mapie wąwóz. Z przeciwnej strony nadchodzą zawodnicy którzy PK 3 już zaliczyli.

Na punkcie nie pozostaję ani minuty dłużej niż jest to niezbędne. Odnotowanie przez obsługę faktu dotarcia do punktu, "kasownik" i wpis godziny na karcie i w drogę. Za każdym razem przesuwam się przed kilkudziesięciu zawodników, którzy właśnie na danym punkcie odpoczywają. Wybieram może nie najkrótszą, ale pewną trasę przez Lipusz i dalej drogą równoległą do torów. Razem ze mną na punkt zmierza kilka grupek, w sumie kilkanaście osób. Kiedy z niepokojem wypatrujemy odpowiedniej przecinki, ktoś dostrzega drogowskaz kierujący nas prosto do PK4 - pomnik przyrody. Na punkcie melduję się o godz. 3:45 i jestem już w pierwszej setce uczestników.

Kolejny odcinek rajdu to spora "czarna dziura" w mojej pamięci. Nie wiem w którym jego momencie, ale po raz pierwszy spotykam tu Andrzeja Sochonia (znanego jako Wesoły Jędruś) i innych, nieznanych mi wówczas, przyszłych Harpaganów: Tomka Baranowskiego, Bartka Gicala i Jarka Pietrasia. Z Bartkiem i Jarkiem nie rozstaniemy się już przez najbliższe brakujące nam do mety 70 kilometrów. Jak zwykle w grupie i przy panujących ciemnościach odpuszczam sobie śledzenie mapy. Jak przypuszczam idziemy przez Tuszkowy i dalej aż do jeziora, na południowym skraju którego powinien znaleźć się punkt 5. Moim towarzyszom nie zgadzają się odległości. By nie przegapić punktu, przedzieramy się przez gęsty las, pokonujemy powalone gałęzie, nad jezioro, brzegiem którego idziemy dalej na południe. W tych ciężkich warunkach gubimy w lesie idącą do tej pory z nami kobietę. Nawoływania nie dają rezultatu. Szczęśliwie Becia nie zeszła, tak jak my, z drogi i zameldowała się na punkcie dobre kilka minut przed nami.

Ruszamy dalej, szybkim marszem pokonujemy następne odcinki trasy. Wykruszają się kolejni zawodnicy. Ci co pokonują trasę spacerkiem pozostali już dawno z tyłu. Pozostaje szeroka czołówka tych, którzy będą walczyć dalej na drugiej rundzie. Bez problemu idziemy przez Szklaną Hutę, Krugliniec do PK6. Pozostawiamy odpoczywające tu osoby i wkrótce już tylko w trójkę zmierzamy przez kolejny punkt do mety. Powoli kończy się koszmarna, mokra noc. świta, a wkrótce będzie zupełnie jasno. Z przerażeniem myślę o koszmarze który właśnie mija. Już wiem, że dzisiaj muszę zaliczyć całą harpaganową 100-kę. Drugiej tak koszmarnej nocy, drugiej próby na trasie pieszej Harpagana nie będzie. Koszmarem nie są panujące w lesie ciemności, nie jest nim padająca mżawka czy bezsensowne błądzenie. Koszmarem są wszechobecne tłumy odbierające przyjemność chodzenia. Dyskomfort końcowej części trasy pogłębia brak kanapek, które przygotowałem przed startem, ale pozostawiłem w przechowalni bagażu. Nie mogę już patrzeć na słodycze. Chałwa, snikersy, banany i słodka bułka, dają co prawda energię do marszu, ale po 10-12 godzinach organizm domaga się czegoś bardziej konkretnego do jedzenia.

W bazie rajdu w Kościerzynie meldujemy się o godz. 8:32 po 11 godzinach i 32 minutach od startu. Ze zdziwieniem dowiadujemy się, że na półmetku jesteśmy już w pierwszej 30.


Harpagan 28 - Ciężki dzień

Umawiamy się po 20 minutach na dalszą część trasy. Chcemy ruszyć tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Zmieniam mokre adidasy, skarpetki, mokrą od potu koszulę. Wkładam cieńszą kurtkę. Zjadam kilka kanapek, Kolejne wkładam do plecaka. Uzupełniam picie. Po pół godzinie ostatni z nas jest gotowy. O godzinie 9:02 ruszamy w wydawałoby się łatwiejszą, bo dzienną część trasy.

Zgodnie z zapowiedzią budowniczego druga pętla wiedzie na wschód. Będziemy przechodzili przez odkryte, wspaniałe widokowo tereny Kaszub. Malownicze wzgórza, rozsiane między polami domki, widoczne z oddali zielone lasy, płynące gdzieś w dole rzeczki. Tylko kto po 50, 70 czy 90 km i nieprzespanej nocy ma jeszcze siłę by podziwiać te widoki. W szybkim tempie idziemy w kierunku PK9. Kiedy zatrzymujemy się już niedaleko punktu i zastanawiamy nad dojściem, z pomocą przychodzi jadący traktorem tubylec. Wskazuje kierunek, po śladach kół dochodzimy nad skraj lasu gdzie rozłożona jest obsługa punktu.

Trasę do PK 10 pokonujemy dłuższą, ale wygodną i pewną drogą przez Wielki Klincz. Skrót wzdłuż kolejowych torów mógłby okazać się pozornym.

PK10. Godzina 10:51. W nogach mam (zgodnie z rozpiską organizatorów) przynajmniej 60 km. Przede mną jedynie dwudziestu kilku uczestników. Bolą mnie stopy, bolą mnie uda. Jestem potwornie zmęczony. To stan, w którym każdy "normalny", nawet aktywnie spędzający czas człowiek mówi: "Pieprzę to wszystko, dalej nie idę - przecież 60 km to też sukces". Tylko ci bardziej normalni pozostali gdzieś na 1, 2, 3, czy kolejnym punkcie. Nie wspominam tu tych, nawet na co dzień aktywnych fizycznie, którzy na samą wiadomość o rajdzie reagują tak jak i ja jeszcze rok wcześniej: "Co? W nocy, w deszczu, przez las - Nigdy!!!".

Teraz czeka nas najdłuższy 14 km odcinek na północ przez niemal całą długość posiadanej mapy. Szczęśliwie prowadzi w tym kierunku w miarę prosta droga przez pola, lasy, wzgórza i nie ma większych problemów by ją w terenie namierzyć. Przy siłach trzyma mnie jedynie świadomość, że po osiągnięciu PK11, będzie już "z górki". Do przejścia pozostanie przecież tylko 25 km (?!?). Niebo przeciera się i na kolejnym wzgórzu zaczyna świecić słońce. Z oddali widać grupę zawodników idących przed nami.

Wreszcie zmierzamy do końca tego maratońskiego odcinka. Przekraczamy szosę Szymbark-Gołubie. Tu wystarczy znaleźć punkt położony na północnym skraju jeziora. Skoro jezioro to trzeba będzie zejść w dół nad jego brzeg. Nic bardziej błędnego. Jezioro Kniewo wraz z otoczeniem różni się od większości tego typu tworów w przyrodzie. To jak gdyby wielki naturalny stadion, którego tafla otoczona jest dookoła pokaźnymi wzgórzami porośniętymi lasem. By dostać się nad brzeg trzeba "drapać się" pod górę, by później jeszcze bardziej stromo schodzić w dół.

Kiedy meldujemy się na punkcie, ruszają z niego Krzysztof Beśka i Michał Krajewski. Nad jeziorem wypoczywają jeszcze zawodnicy idący bezpośrednio przed nami, 5-cio osobowa grupa: Karol i Przemek Kłudowscy, Tomasz Kulesza, Bartosz Siemionkowicz i Karol Kloza. Czasami dzieli nas odległość kilkunastu minut, czasami tak jak tu, spotykamy ich na punktach kontrolnych. Stawka jest wyrównana, na mecie różnica między 13 i 25 zawodnikiem będzie wynosiła jedynie 15 minut.

Brzeg jeziora to jedyne poza półmetkiem miejsce gdzie decydujemy się na krótki odpoczynek. Czas na spokojny posiłek, studiowanie dalszej części mapy. Moi towarzysze zdejmują buty, by dać wytchnienie zmęczonym stopom. Po kilkunastu minutach z niechęcią zarządzam wymarsz.

Kolejny wspólny dla piechurów i rowerzystów PK 12 umieszczony jest na najwyższym szczycie Kaszub - Wieżycy. Trudno sobie nawet wyobrazić, by Harpagan ominął tak szczególne miejsce. Najkrótsza droga wiedzie przez Szymbark, do którego idziemy znakowanym szlakiem pieszym. Droga na szczyt, dzięki urlopowi który spędziłam na Kaszubach, nie nastręcza trudności. Próbuję namówić spotkaną na szczycie grupę do rezygnacji z dalszej trasy i zejścia do pobliskiej stacji kolejowej w Wieżycy. Jak przystało na prawdziwych ekstremalistów traktują tę propozycję, zgodnie z moimi intencjami - jako żart. Na 80 km niełatwo już kogokolwiek zniechęcić do dalszej drogi. To jest po prostu niemożliwe. Chyba, że ktoś sam podejmie taką decyzję.

Po chwili ruszamy do najbardziej oddalonego od bazy PK13. Najkrótsza droga wydaje się oczywista, aczkolwiek nie za bardzo pewna. Gubimy się w dróżkach, przecinkach. Nie wszystko zgadza się z dawno nie aktualizowaną mapą. Z pomocą przychodzi tubylec na rowerze. Tłumaczy nam gdzie się znajdujemy i w jakim kierunku należy iść, by odnaleźć. Z tyłu dołącza do nas Andrzej Sochoń oraz Tomek Baranowski, Grzegorz Łuczko i Jacek Szoka. Wspólnymi siłami przeczesujemy skraj lasu, na którym z pewnością musi znajdować się punkt i - w końcu - odnajdujemy go. Naszej trójce pokonanie 4 km odcinka zajmuje ponad półtorej godziny - osiągamy w ten sposób rekordową średnią prędkość 2,5 km/godz. Sądząc po osiągniętych międzyczasach podobne kłopoty miała większość zawodników.

Jestem trochę podłamany. Tracimy cenne dziesiątki minut, które nadrobiliśmy na początkowych etapach 2 pętli. Wydawało się, że mamy dostatecznie dużo czasu do spokojnego pokonania ostatnich odcinków trasy. Tak było jeszcze na PK12. Teraz czasu zaczyna brakować. Mam okres zwątpienia, czy zdążymy, czy jednak się uda. Niespełna 5 godzin i 20 km do pokonania. Teraz nie możemy już błądzić.

W obecności Andrzeja czuję się najzupełniej bezpiecznie, kontrolę mapy mogę sobie spokojnie odpuścić. Zresztą osób kontrolujących mapę jest więcej. Poruszamy się szybkim marszem. Na długie dziesiątki minut zapada całkowite milczenie. Słychać jedynie stukot butów, siedem przyśpieszonych oddechów, czasami ktoś potknie się. Idziemy z uporem jak armia robotów. Każdy sam walczy ze zmęczeniem i bólem, każdy sam szuka motywów do dalszej mordęgi. Chyba nikt o tym nie myśli, ale teraz własne nogi to i tak jedyna, najpewniejsza metoda by wrócić z powrotem do Kościerzyny.

Jestem potwornie zmęczony. Od dłuższego już czasu przestałem zajmować się mapą. Tracę automatyzm ruchów. Skończyło się "bezmyślne" przebieranie nogami. Teraz w tej czynności bierze udział również mój umysł. Muszę nieustannie kontrolować ruchy i w myśli podpowiadać: "jeden krok, drugi, trzeci, czwarty... jedna noga do przodu, druga, trzecia... prawa, lewa, prawa, lewa.... pośpiesz się, bo zostajesz z tyłu". I tak niemal przez cały czas - aż do mety.

Czasami chwila rozmowy, rzucony dowcip, czy pozdrowienie mijającego rowerzysty powoduje, że zapominam o bólu, o zmęczeniu i przez chwilę idę niemal tak, jak na początku rajdu - nie myśląc o tym. Czasami pomaga nucona pod nosem piosenka lub narzucenie sobie myśli na temat zupełnie z chodzeniem nie związany.

Za kolejnym punktem kontrolnym (14) powoli zaczynają zapadać ciemności. Gdy w okolicach Kaliskiej przekraczamy szosę zaczyna padać deszcz, który będzie nam towarzyszył przez pozostałą do mety drogę. Będzie padał też później przez całą noc i połowę następnego dnia. Cóż, okazuje się, że pogoda jaka nam towarzyszyła nie była jeszcze najgorsza.

Nowa Wieś, tu schodzimy z wygodnej chociaż gruntowej drogi. Idziemy rozmoczoną przez deszcz wąską, polną dróżką w kierunku odległego o kilkaset metrów lasu. Z mijanego domostwa wylegają dzieci i starsi by oglądać korowód dziwnych ludków z upiornymi światełkami. To dla nich z pewnością niespotykana atrakcja. Wchodzimy do lasu i w miejscu, gdzie spodziewamy się znaleźć punkt - punktu nie ma. O ile wydobywam z siebie resztkę sił w drodze od punktu do punktu, to takie sytuacje załamują mnie. Skręcamy w jakąś przecinkę, wreszcie jest, nieopodal miejsca, gdzie się go spodziewaliśmy.

Teraz pozostaje jedynie krótki, najłatwiejszy odcinek - powrót do bazy. Najłatwiejszy? Mamy do wyboru powrót przez pełną błota i wody drogę do szosy lub prostą trasę torami kolejowymi. Polną drogą już szliśmy i już znamy jej trudy. Wybieramy tory licząc na jakąś ścieżkę biegnącą obok nich. Nic bardziej naiwnego, czeka nas długa i wyjątkowo upierdliwa droga po porośniętych chwastami kolejowych podkładach. Trudniejsza o kilometry jakie każdy ma już w nogach. A wydawało się, że już nic przykrego nie może nas spotkać. Wreszcie wdrapujemy się na nasyp i wydostajemy się na drogę równoległą do torów. Dłużące się przejście przez Kościerzynę. Meta na rynku. W miejsce spodziewanych tłumów wiwatujących na cześć (jakby nie było) zdobywców tytułu Harpagana - pustka. Zastajemy jedynie ukrytych przed deszczem w samochodzie organizatorów.

Trasę pieszą kończę o godz. 20.15 po 23 godzinach i 15 minutach od startu. (Miejsce 22).

Trasa piesza a trasa rowerowa

Przed startem obiecałem sobie porównanie obu tras Harpagana: pieszej i rowerowej. Oto moje subiektywne odczucia na ten temat:

Wysiłek
Zdecydowanie większy na trasie pieszej (na rowerowej bardziej intensywny, na pieszej długotrwały).

Nawigacja
Trasa piesza wymaga (szczególnie nocą) bardziej starannego śledzenia mapy, chociaż z drugiej strony jest też większa możliwość "podłączenia się" pod innych zawodników.

Czas na odpoczynek
Zarówno trasa piesza jak i rowerowa wymagają minimalizowania przerw na odpoczynek lub wręcz rezygnacji z takich przerw.

Podstawowa trudność
Nawigacja nocą na trasie pieszej, wybór optymalnej kolejności zaliczania PK na trasie rowerowej.

Główna przeszkoda w drodze do tytułu Harpagana
Brak czasu na trasie rowerowej, brak sił na trasie pieszej.

Jak wskazuje mój przykład, zdobycie tytułu pieszego Harpagana jest łatwiejsze. Stąd apel do wszystkich niedoszłych rowerowych Harpaganów. Zsiadajcie ze swoich maszyn. Ruszajcie na trasę pieszą. A może ktoś pójdzie w ślady Andrzeja Choraba, który jako jedyny zdobył tytuł na obu trasach (i to - o ile dobrze pamietam - dwukrotnie).

Statystyka trasy:

Kolejno: czas na punkcie, odległość i średnia prędkość od poprzedniego PK, w nawiasie miejsce.
Licząc średnią pominąłem dwie istotne przerwy 30 minut na półmetku i 10 minut na PK11.

PK1 - 21:47 - 3,2 km - 4,1 km/godz. (309)
PK2 - 00:22 - 10,4 km - 4,0 km/godz. (229)
PK3 - 02:19 - 6,6 km - 3,4 km/godz. (164)
PK4 - 03:45 - 5,8 km - 4,0 km/godz. (82)
PK5 - 05:05 - 5,4 km - 4,1 km/godz. (72)
PK6 - 06:41 - 8,8 km - 5,5 km/godz. (47)
PK7 - 08:11 - 8,0 km - 5,3 km/godz. (28)
PK8 - 08:32 - 2,0 km - 5,7 km/godz. (28)
PK9 - 09:53 - 4,6 km - 5,4 km/godz. (23)
PK10 - 10:51 - 5,4 km - 5,6 km/godz. (23)
PK11 - 13:30 - 14,0 km - 5,3 km/godz. (22)
PK12 - 14:36 - 3,6 km - 3,9 km/godz. (21)
PK13 - 16:13 - 4,0 km - 2,5 km/godz. (20)
PK14 - 17:28 - 6,0 km - 4,8 km/godz. (19)
PK15 - 19:06 - 7,8 km - 4,8 km/godz. (19)
Meta - 20:15 - 4,4 km - 3,8 km/godz. (22)

I runda - 50,2 km - 11 godz. 32 min. - 4,35 km/godz.
II runda - 40,8 km - 11 godz. 13 min. - 4,5 km/godz.

Dla tych, którzy jeszcze dyplomu Harpagana nie posiadają z przyjemnością zacytuję sentencję wyroku:

Certyfikat otrzymuje Krzysztof Wiktorowski za wykazanie się wytrzymałością oraz wolą pokonania własnych słabości
Tym samym otrzymuje zaszczytne miano Harpagana

Kościerzyna-Łódź - październik 2004r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 008
e-mail: wiki@bg.am.lodz.pl



Źródło: http://republika.pl/kwiki/relacje.html