Harpagan 25 * Elbląg 2003 * trasa piesza

Relacja Jacka Strojnego



"Dlaczego to robisz, człowieku?"  - Harpagan 25

Taki był mój Harpagan 25. Wiem, że innym poszło lepiej. Wiem, że jeszcze innym poszło gorzej.

Przed przyjazdem do Elbląga czytałem maile na forum Harpagana. Pamiętam chłopaka który zadeklarował się że zrobi tą setkę w 12 godzin. Ja nie chciałem tak wiele. Ja chciałem po prostu przejść tą setkę, choć, z pewnego punktu widzenia, chciałem znacznie więcej niż on. To był mój pierwszy Harpagan. Nie wiedziałem, czego się po tym rajdzie spodziewać. Nie wiedziałem też, czego spodziewać się po sobie.

 To jest relacja dla tych, co wiedzą, co to Harpagan. Dla tych, co wiedzą, co to Harpagan 25. Dla tych, co wiedzą, co znaczy: „Kiedy skończy się ten pieprzony jar!?” Dla tych, co wiedzą, że punkty 3 i 4 to jakieś trzy godziny błądzenia. Nie będę pisał gdzie były punkty i jak do niech dotarliśmy. To jest relacja dla tych co usłyszeli kiedyś pytanie: „Po co to robisz człowieku ?” Może znajdą w niej, choć trochę, samego siebie.

    Ten rajd zaczął się dla mnie, tak naprawdę, gdzieś między punktem 6 a 7. Ani już z nami wtedy nie było. Byliśmy blisko punktu 6, gdy powiedziała mi, że nie pójdzie dalej, że zostanie na szóstce, gdy dojdziemy. Domyślałem się, że nie jest dobrze z jej prawym udem, ale nie sądziłem, że jest aż tak źle. Jest taka dzielna. Nie dała po sobie nic poznać. Szła tak długo...

Przyjechaliśmy we troje ze Śląska – Ania, Grzegorz i ja. Ania jest szczupła i drobna. Mógłby ktoś powiedzieć - niepozorna. Ten kto ją zna i kto zna jej tajemnice, powie że jest wielka. Grzegorz to wysoki, wysportowany facet. Żelazna kondycja, silna wola i długie nogi. Trzy razy w tygodniu, bez problemu, przepływa kilka kilometrów na basenie a chodzenie po górach to jego pasja. Jeśli ktoś z nas miał przejść te 100 km to stawialiśmy na niego. I tak to właśnie wyglądało, na początku. Szliśmy razem, ale on, jakby mimowolnie, zostawiał nas w tyle. Szedł Grzegorz a Ania i ja za nim. Potem już tylko ja szedłem za nim. I szedłem coraz wolniej. Z Anią byłoby raźniej.

Asfaltowa szosa do punktu 7. Idę po poboczu, bo każdy krok na asfalcie to dodatkowy ból. Bolą nogi, pieką stopy, mam wrażenie, że uda wypadną zaraz ze stawów. Grzegorz wciąż dziesięć kroków przede mną. Buty obcierają, chyba mam już bąble na palcach.

Jeszcze pół godziny temu byłem pewien, że przejdę te 100 kilometrów. A teraz.... Mamy jakieś trzy godziny opóźnienia. Po Grzegorzu nie widać śladu zmęczenia, mnie opuszczają siły i wiara.

Jeszcze we troje, szukając punktu 4: „Co Cię boli Aniu ?” – pytam. Wiem, że ją boli ale widzę że nie chce o tym mówić. Nalegam, więc zdawkowo mówi o prawym udzie. „Mnie boli wszystko!” – stwierdzam wesoło ale nie jest to dalekie od prawdy. „A co boli Ciebie?” – spoglądam na Grzegorza. „Nic” – odpowiada z uśmiechem. „Mutant!” – ripostuję i wszyscy wybuchamy śmiechem.

Już blisko do punktu 7. Mamy spore opóźnienie, ale gdyby Grzegorz szedł sam mógłby dużo nadrobić. „Muszę się go trzymać bo nie przejdę sam tej setki” – myślę. Tak naprawdę to jestem kulą u jego nogi ale bez niego byłoby jeszcze trudniej.

Punkt 7 coraz bliżej ale ja już nie myślę o 100-tu kilometrach z Grzegorzem. „Doholuję się z nim do bazy a później powiem mu aby szedł sam” – może uda mi się samemu.

Nareszcie punkt 7. Grzegorz potwierdza u obsługi nasze przybycie a ja dojrzewam do decyzji. Jest już przy mnie i szuka w plecaku ciastek gdy mówię: „Grzegorz, jeśli chcesz to idź sam. Nie  przejmuj się mną”. Nawet na mnie nie spojrzał. Nie wyczułem żadnego wahania głosie gdy powiedział: „Nie, Jacku. Przyjechaliśmy razem i pójdziemy razem”. Zmięte opakowanie po ciastkach szeleści w mojej dłoni. „Dziękuję” – nie usłyszał. Nie usłyszał bo nie mógł usłyszeć. Nie powiedziałem tego. Nie można mówić, gdy gardło ściśnięte.

Idziemy. Do bazy tak daleko. I wciąż ten asfalt. Staram się iść poboczem, po trawie i żwirze ale gałęzie krzaków na poboczu co raz spychają mnie na twardy asfalt. Ból, ból, ból. Każdy krok to pieczenie stóp i ogień w mięśniach. Nie chcę wiedzieć ile mam bąbli na palcach. Uda i łydki są jak stal i galareta jednocześnie.

Wciąż na poboczu szosy ale teraz łatwiej, nie ma krzaków, pobocze szerokie, nie musze iść po asfalcie. Nie jest tak źle, teraz mamy nawet „z górki”!

Krok za krokiem, krok za krokiem. Lewa noga prostuje się w kolanie a stopa opada w dół. Dotykała już dziś ziemi z dziesięć tysięcy razy ale ten jeden raz.... Okrzyk bólu słyszałem tylko ja. Podskakując na prawej nodze rozglądam się za jakimś miejscem gdzie mógłbym usiąść. „Grzegorz!” - wołam go bo jest kilkanaście metrów przede mną. Odwraca się i już wie... Powiedział później, że wyglądałem jakbym stanął na gwoździu. To dobre porównanie, jeśli doda się, że gwóźdź był rozgrzany do czerwoności. Sprawnie zdejmuję but z nogi. Ze skarpetką jest trudniej. Bohaterem jest mały palec u lewej stopy. Bąbel wielkości ziarnka grochu już nie jest bąblem ale luźnym płatkiem zdartej skóry. Płyn rozlał się gdzieś po stopie a wszystko piecze jak oblane kwasem. „Nie! Nie! Nie z tego powodu!! Nie!” – mruczę pod nosem. Czyżbym w ten idiotyczny sposób zakończył rajd!? Plaster i spirytus, wyjęte z plecaka, są już pod ręką. Biorę w zęby rękaw kurtki i zaciskam. Spirytus spływa z palca a mnie łzy z oczu. Plaster, skarpeta, but i jestem na nogach. Pierwszy krok... drugi.....trzeci.... „Nie dam rady! Nie dam rady!! O Boże! Jak to boli!!”. Idę krok po kroku. Wolno, kuśtykam. Idę. Idę. Grzegorz jest przy mnie. Spogląda z troską w oczach. Piekący ból w małym palcu nie ustaje. Po kilkudziesięciu krokach: „Ok., boli nie bardziej niż pozostałe” – mówię. Grzegorz parska śmiechem.

Jesteśmy już w Śródmieściu. Nie ma już pobocza. Nie ma trawy ani żwiru. Jest tylko beton. Wszędzie beton. Po każdym kroku mam wrażenie, że rozpadam się. Boli mnie wszystko. Po prostu wszystko. Stopy palą, łydki i uda wyją z bólu, stawy pękają. „Co ja tu robię?! Mógłbym teraz leżeć na kanapie i oglądać Bundesligę na Polsacie! Zimne piwo...! Dwa zimne piwa...! Skrzynka zimnego piwa, stałaby przy kanapie! A ja ...?!”  „Kiedy to się skończy?!” Grzegorza już właściwie nie widzę. Zniknął za kolejnym zakrętem. „Co za kondycję ma ten człowiek! To naprawdę jakiś mutant!” Jest pas zieleni przy chodniku więc momentalnie schodzę na trawę. Czuję wyraźną ulgę ale trawnik kończy się po kilkunastu metrach i znowu beton.

„Dojdę do bazy i koniec!” – już nie mogę iść dalej. Znajomym powiem: „Dałem z siebie wszystko. Nie dało się iść dalej. Nie macie pojęcia, co to jest ten Harpagan...” Teraz przejście przez ulicę a asfalt wydaje się twardszy niż beton...  „W końcu 50 kilometrów to też niezły wynik!” – szukam słów i zdań. Wymyślam dialogi ze znajomymi, wymyślam usprawiedliwienia, szukam alibi. „Po co ja im mówiłem o tym Harpaganie?! Nikt by nie wiedział i nie byłoby plamy!”

Jest baza. Doszedłem. Pytają nas czy idziemy na druga pętlę. Grzegorz dyplomatycznie milczy. Ja odpowiadam: „Idziemy”. „Jesteś pewien?” – pyta Grzegorz. Wcale nie jestem pewien! Nawet nie jestem pewien, że żyję! „Tak” – odpowiadam. Idziemy na salę, do naszych rzeczy. Anki nie ma. Położyć się, zasnąć, zniknąć... Zapomnieć, że świat istnieje... Tylko tyle  a tak wiele.

Zdjęcie butów było jak orgazm. Chciałem wziąć gorący prysznic ale bałem się że siądę w kabinie i zasnę więc umyłem tylko stopy. Bąbli jest dziesięć. Siedem na palcach i trzy na stopach. Pięty czyste. Jest Ania. Pomogła mi przebić bąble i opatrzyć stopy. Co ja bym bez niej zrobił... ? Nasmarowałem uda i łydki maścią. Teraz trzeba wstać i iść... Tylko, po co?!

Byle wyjść z bazy, zaliczyć następny punkt. Pewnie jest kilka kilometrów dalej. Jeszcze tylko jeden punkt...

Gdy doszliśmy do bazy i zadeklarowali, że idziemy na drugą pętlę, mogliśmy wziąć mapę z nowymi punktami. Dobrze, że wzięliśmy ją dopiero przy wyjściu. Gdybym wiedział wcześniej, że następny punkt jest za 10 km (!!!), pewnie nigdzie bym nie poszedł!

Odchodzimy od bazy. Każde postawienie stopy to przejmujący, piekący ból. Idę jak gdybym nie chciał dotykać ziemi, delikatnie stawiam krok za krokiem, utykam i syczę po nosem. Za nami rozlega się wołanie Anki - zapomnieliśmy zabrać latarkę. Przystajemy a Grzegorz rusza z powrotem. „Nie, to się nie uda. Coś trzeba z tym zrobić” – myślę. Bąble na palcach nóg pieką niemiłosiernie. Jeżeli mam dalej w ten sposób chodzić to nie przejdę nawet stu metrów, nie mówiąc o dotarciu do następnego punktu. Stojąc w bezruchu, czekam aż Grzegorz wróci. Każde poruszenie, każda zmiana obciążenia stóp, powoduje dodatkowy ból. Grzegorz jeszcze rozmawia z Anką, ale za kilka sekund będzie przy mnie i trzeba będzie ruszyć dalej a ja przecież nie potrafię chodzić!! Tak, coś trzeba z tym zrobić... Staję na lewej nodze, zamykam oczy i napinam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu tego, co zaraz się stanie. Prawa noga zgina się powoli w kolanie a stopa wędruje w górę. Zaciskam zęby i z całej siły, kopię butem w asfalt. Stopa eksploduje niewyobrażalnym bólem. Nim zdążę złapać oddech, jeszcze jedno kopnięcie i jeszcze raz, i jeszcze.... Teraz prawa noga i to samo trzy razy. Ledwo trzymam się na nogach, ale Grzegorz jest już przy mnie wiec ruszam i ja. Idę, z całych sił dociskając buty do asfaltu. Ból, ból, ból, piekący ból. Jednak po kilku krokach czuję zmianę. Już tak nie piecze. Kuśtykam coraz mniej dostrzegalnie. Po kilkunastu krokach już nikt nie domyśli się, że coś mnie boli. Jeszcze trochę i mogę przyśpieszyć by dotrzymać kroku Grzegorzowi. Chociaż mam wrażenie, że moje stopy przyspawały się do butów i wciąż pieką, mogę iść. Ból jest do zniesienia.

Znowu przejście przez miasto. Znowu beton, ale na szczęście jest trawnik wzdłuż chodnika. Idę.

Jeszcze jakieś pięć kilometrów do 9 punktu. Odpoczynek przy drodze. Rozdzielamy ostatnią porcję Izostara. Moje ciemne „ja” woła: „Nie daj mu! Przecież on jest w lepszej formie! To tobie należy się więcej..!” Dzielę po równo, nie sypię sobie więcej. Jak łatwo zostać szują...

Do 9-tego punktu doszliśmy sprawnie. Nie błądziliśmy. Jeszcze do mniej więcej 55 kilometra nie byłem pewien czy dojdę. Nawet dowcip mi przyszedł do głowy.. Pytanie: ”Co robi uczestnik Harpagana po powrocie do bazy?” Odpowiedź: „Pada na kolana” „A potem? Potem na twarz”.

Do dziesiątego punktu wybraliśmy trasę wzdłuż linii wysokiego napięcia. Grzegorz wciąż z przodu a ja dziesięć metrów za nim. Szliśmy na przełaj przez pola i łąki. Szedłem bardzo wolno ale szedłem. Bolały mięśnie, bolały stawy, piekły stopy ale szedłem. Bolały wciąż tak samo a ja szedłem. Nic się nie zmieniało prócz krajobrazu. Ból był ten sam, rytm był ten sam... Dlaczego więc nie iść skoro iść można?

Na polach wiele bocianów. Chyba nigdy nie widziałem tak wiele bocianów w jednym dniu. W pewnej chwili widzę bociana ale on jest - „inny”. Nie czarno-biały ale jakiś taki... szary. „Popatrz Grzegorz, bocian – mówię – ale jakiś taki brudny” – dodaję. Grzegorz spogląda na ptaka i mówi: „To czapla, Jacku. To czapla”.

Punkt 10 – 17:16. Punkt 11 zamykają o 19:00. Zostało nam 1:45 min i 7,2km do przejścia. Ruszamy ostro by zdążyć przed zamknięciem następnego punktu. Nie wiem skąd mam tyle sił ale wyciągam nogi tak, że dotrzymuję kroku Grzegorzowi. „Żeby tylko nie zabłądzić. Żeby tylko nie zabłądzić..„    powtarzam w duchu. No i wykrakałem. Mieliśmy dojść do wioski Warszewo a są dwie chaty na krzyż i pięć psów bez łańcucha, które nas obszczekują i są o krok od naszych łydek! Chłopak z chaty podpowiedział kierunek marszu, ale czasu coraz mniej.

Do punktu 11 jeszcze jakieś 2 km. „Która godzina” – pytam. „Za piętnaście siódma.” – odpowiada Grzegorz. „Mało czasu..” – myślę. Poprawiam plecak, biorę oddech i zaczynam biec. To lekki truchcik ale Grzegorz zostaje w tyle. Nie wiem czy jest zaskoczony. Jeśli tak to tylko przez chwilę po której już jest przy mnie. Biegniemy jakieś dwieście metrów i znowu marsz. Potem znowu bieg i marsz..

O 18:55 zaliczamy punkt 11. Za nami 73,8 km. Jestem zlany potem. Nie sądziłem że mam tyle sił aby biec. To oficjalny koniec naszego Harpagana. Punkt 12 też zamykają o 19:00 więc nie ma szans aby coś jeszcze zaliczyć. Grzegorz wraca z potwierdzonymi kartami i mapą w dłoni. „Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Jak stąd dojdziemy do bazy - będzie 100 km!” – śmieje się. Naprawdę się ucieszyłem. Ucieszyłem się, że będę szedł jeszcze jakieś 6 godzin. Kto w to uwierzy?!

Odpoczywamy jeszcze, po ostatnim „sprincie...” Rozmawiamy o wyjściu na drugą pętlę. Nie wierzył, że wyjdę... „Gdybyś Ty nie wyszedł ja też zostałbym w bazie..” – dodaje na koniec. I tu mnie zaskoczył, jak nigdy. Dobrze wiedzieć, że na coś się przydałem.

Do Zastawna droga jest gruntowa, miękka. Potem znowu asfalt. Jest już zupełnie ciemno, pobocze rozkopane, nierówne. Muszę iść po asfalcie.

Wtedy tego nie wiedziałem ale od Zastawna Grzegorz zaczął mieć halucynacje. Gdy weszliśmy na asfalt widział, idącą naprzeciwko, kobietę w błękitnej sukience z pieskiem na smyczy. Tam nie było nikogo prócz nas. Później był jeleń, który bezszelestnie wyskoczył z lasu, zatrzymał się na drodze i czmychnął dalej. Pies, buldog, biegnący w naszą stronę. Nieistniejące światła latarek za plecami.... Grzegorz powiedział o tym wszystkim dopiero następnego dnia rano.

Nie mamy już wody.

Idziemy przez las. Krajobraz nie zmienia się. Dookoła wciąż ta sama czarna, leśna gęstwina i tylko daleko przed nami, niczym otwarte, gigantyczne wrota w czarnej ścianie lasu - granatowe niebo rozświetlone gwiazdami. Szliśmy i szliśmy a ja wciąż miałem wrażenie, że ściana lasu jest wciąż tak samo daleko.

Zaczął siąpić deszcz. Pragnienie coraz bardziej dokucza. Odchylam głowę do tyłu by złapać do ust kilka kropli deszczu.

Idę, idę a w myślach wciąż gderam. „Co ja tu robię?! Po co mi to wszystko?! Gdyby chciał nas zabrać jakiś samochód to zaraz wsiadam!”. Z tym samochodem to oczywiście nonsens. Kto w środku nocy zatrzyma się aby zabrać dwóch podejrzanych facetów?

Wody! Wody! Królestwo za łyk wody! Hurra! Przypomniałem sobie, że w plecaku mam pokrojoną paprykę. Jest soczysta, pełna wody. Po prostu uczta!

W Pomorskiej Wsi mamy szczęście. Z przydrożnej zagrody wychodzi jakaś kobieta. Proszę ją o wodę. Duszkiem wypijamy prawie po litrze.

Pierwsze kuszenie: zatrzymuje się samochód. Kierowca pyta: „Podwieźć was do Elbląga?” Grzegorz spogląda na mnie oczekując decyzji. „Nie, dziękujemy” – odpowiadam. Kierowca jeszcze coś powiedział i odjechał. Dlaczego nie wsiadłem?

Zbliżamy się do jakiś zabudowań. W ciemnościach majaczą kontury budynków. Pomiędzy nimi kolorowe światełka, czerwone, niebieskie, zielone... „Co to za dyskoteka?” – pytam Grzegorza, nie oczekując odpowiedzi. Zbliżamy się wolno do kolorowych światełek. Są coraz wyraźniejsze. Już wiem co jest przed nami. „Ups!” – chyba mam głupią minę. Przed nami cmentarz.

Drugie kuszenie: znowu zatrzymuje się samochód. Znowu odmawiamy podwiezienia. Kierowca wie, że jesteśmy z Harpagana. Jesteśmy dla niego twardzielami. To miło ale mnie właśnie nogi weszły do dupy.

Jesteśmy w rejonie punktu 7, z pierwszej pętli. Grzegorza też dopadło zmęczenie. Kolano mu wysiada i but obciera.

            Z przeciwnej strony idzie jakiś mężczyzna. Mijamy się bez słowa. Za plecami wołanie w naszą stronę: „Zadzwonić wam po taksówkę?!” – trzecie kuszenie jest zaiste niezwykłe.

            To już Elbląg. Teraz już nie idziemy - wleczemy się. Postój co jakieś 100m. Przysiadam, pochylam głowę i kulę ją w ramionach, opartych na kolanach. Teraz tylko ciemność, ale nagle, tuż przed nosem, pojawia się twarz jakiejś kobiety. Kobieta jest ptakiem. Wizja jest tak realna, wręcz namacalna. Ja też mam halucynacje.

            Jest pierwsza w nocy. To już niedziela. Doszliśmy. Nie ma radości, nie ma poczucia spełnienia, jest tylko potworne zmęczenie. Powieki oczu ciążą jak kowadła.

Ania śpi, ale pamiętała o nas. Jest herbata w termosie i kanapki... Nasze plecaki są w przechowalni a nie wiadomo kto ma klucze. Siedzimy na schodach. Czekamy. Zasypiam. Wciąż nie ma kluczy. Patrzę na Grzegorza. Pochylona głowa, przymknięte powieki... Ciężko oddycha. „Grzegorz....” – powoli podnosi wzrok. „Gratuluję Ci... i dziękuję”. „Ja też Ci gratuluję..” – uśmiech, jak dojrzały banan, rozjaśnia mu twarz. „Musimy zrobić misia!” Nie wstając ze schodów usiłujemy sobie paść w ramiona. „Nie przeszedłbym tego bez Ciebie” – dodaję po chwili. „A ja bez Ciebie...” – odpowiada.

Taki był mój Harpagan 25. Oficjalnie zaliczyliśmy 11 punktów, przeszliśmy 73.8 km. Nieoficjalnie, uwzględniając błądzenie i trasę z punktu 11 do bazy – 100km. W sumie 28 godzin na nogach. Szkoda, że nie mogliśmy zaliczać pozostałych punktów po ich oficjalnym zamknięciu. Mam nadzieję, że organizatorzy coś z tym zrobią na następnych rajdach.

Jakiś czas przed Harpaganem opowiadałem o rajdzie i usłyszałem pytanie: „Po co to robisz człowieku?” Odruchowo i bezmyślnie, odparłem: „Aby się sprawdzić.” No właśnie, po co robić takie rzeczy?

Kiedyś stanąłem do ataku na Wielką Górę. Stanąłem mimo, wycieńczenia, gorączki i mimo tego, że nie wierzyłem, że mogę ją zdobyć. Ale zdobyłem a na szczycie doznałem uczucia spełnienia i szczęścia, szczególnego jak nigdy. Tego się nie zapomina..., tego się później szuka. Tym razem nie było szczęścia, nie było spełnienia, było tylko potworne zmęczenie. Ale może następnym razem....

Pytano mnie, kiedy było najtrudniej? Najtrudniej było wyjść z bazy na drugą pętlę. A co mnie skłoniło abym jednak wyszedł?

Może pamięć o tym, że na Wielkiej Górze przekonałem się, że czasami nasze ciało stać na znacznie więcej niż nam się wydaje.

Może to, że jest dziewczyna, co ma piękne oczy. A ja lubię patrzeć w te oczy.

A może to, że po 100-tu kilometrach piwo lepiej smakuje?

 

Jacek Strojny

Zabrze 24,05,2003r.

Źródło: http://www.harpagan.gda.pl/