Harpagan 23 - Drzewina 2002 - trasa piesza Relacja Wesołego Jędrusia
Drzewina to maleńka miejscowość na Pomorzu w gminie Trąbki Wielkie. Tutaj mieści się Leśna Szkoła Przygody Klubu Imprez na Orientację NEPTUN - baza rajdu Harpagan 23. Szkoła położona jest w niezwykle malowniczym miejscu, otoczona pięknymi lasami, ukryta wśród pagórków. Krajobraz obserwowany z okien autobusu oraz to, co ukazuje się moim oczom podczas marszu z przystanku PKS do bazy, zapowiada niezwykle ciekawą imprezę. Punktualnie o godz. 21. ok. 340 piechurów wyrusza na trasę. Tłum wylewa się jak rzeka na główne skrzyżowanie dróg w Drzewinie, tu rozdziela się na mniejsze strumyki, a w chwili spotkania z krawędzią lasu całkiem się rozprasza. Maraton rozpoczynam w towarzystwie trzech Krzyśków: mojego rajdowego podopiecznego - 14-letniego Krzysia ze Słupska, Krzysztofa z Krakowa, z którym poznaliśmy się w Kwidzynie oraz Krzysztofa ze Szczecina. Idąc przez las, mijamy liczne drogi, ścieżki i przecinki, które w ciemności nocy prawie się od siebie nie różnią. Drogi są kręte, więc co chwila trzeba kontrolować kierunek marszu za pomocą kompasu. Od pierwszego punktu kontrolnego dzieli nas niespełna kilometr, lecz wiemy, że radość z jego osiągnięcia byłaby przedwczesna. Przed nami przeprawa. Strumień, który mamy pokonać nie jest szeroki, lecz płynie w głębokim wykopie. Próba jego przeskoczenia może skończyć się zimną kąpielą. Na moich oczach jeden ze śmiałków wpada po kolana w wodę. Inni próbują wykorzystać do przejścia powalone w poprzek wąwozu drzewa. Szukając dogodnego miejsca do podjęcia walki z przeszkodą, rozdzielamy się. Krzyś, biorąc przykład z innego rajdowicza, przeprawia się na drugi brzeg po pniu przewróconej brzozy metodą "na leniwca". Jego poprzednikowi wpada do wody latarka, jemu zaś wysuwa się z kieszeni mapa i karta startowa. Udaje mi się wyłowić zgubę. Karta jest sucha - szczelne foliowe opakowanie przeszło bojową próbę. Na próżno poszukujemy na drugim brzegu Krzysztofa z Krakowa. Zamieszanie, jakie tu panuje nie daje nadziei na łatwe odnalezienie się. Trudno, może spotkamy się na którymś z punktów kontrolnych. Kod namalowany białą farbą na drzewie oznajmia nam, że osiągnęliśmy pierwszy punkt kontrolny. Do następnego postanawiamy dotrzeć nieco okrężną drogą przez pobliskie wsie Zaskoczyn i Kleszczewo. Wolimy uniknąć kolejnych przepraw i marszu zarośniętymi duktami leśnymi. Do punktu docieramy co prawda później niż najlepsi "przełajowcy", ale tych, którzy mieli mniej szczęścia, wymijamy w okolicy Trąbek Wielkich, gdy zmierzamy już w kierunku "trójki". Idziemy wyraźnymi wiejskimi drogami, jedynie na skrzyżowaniach namierzamy kierunek dalszej marszruty. Dookoła jest pusto, kilka osób spotykamy dopiero przed podejściem na wzniesienie, na którym usytuowano trzeci punkt. Odpoczynek na szczycie nie trwa długo. Gdy zastanawiamy się, którędy iść dalej zaczyna padać deszcz, więc pośpiesznie chowamy mapy i ruszamy w dalszą drogę. Na szczęście deszcz po chwili ustaje, a tablica ze złowrogo brzmiącym napisem "Zła Wieś" utwierdza nas w przekonaniu, że idziemy we właściwym kierunku. Dzień wstaje wcześnie. Gdy mijamy czwarty punkt kontrolny jest jeszcze ciemno, ale chmury na horyzoncie rozświetla łuna wschodzącego słońca, a budzące się ze snu ptaki oznajmiają nam swoim śpiewem, że latarki nie będą nam już potrzebne. W dzień nawigacja jest dużo łatwiejsza niż nocą, toteż decydujemy się na pokonanie odcinka trasy, idąc łąkami na azymut. Krzysztof ze Szczecina ma chyba wbudowaną w organizm baterię słoneczną, bo gdy ja i Krzyś, po osiągnięciu piątego punktu kontrolnego, zaczynamy odczuwać w nogach trudy nocnej wędrówki, on postanawia zwiększyć tempo marszu. Nie chcemy go hamować. Rozstajemy się, życząc mu pierwszego miejsca na mecie. Dalsza trasa do końca pierwszej pętli jest łatwa. Odcinkami można maszerować znakowanym szlakiem turystycznym, z odnalezieniem punktów kontrolnych też nie mamy problemów, tylko od czasu do czasu przypominają o swoim istnieniu zmęczone mięśnie, a Krzysiowi dają się we znaki pęcherze na palcach nóg. Choć, według moich szacunków, przeszliśmy już ponad 60 km, utrzymujemy przyzwoite tempo marszu. Druga pętla będzie krótsza, ale aby mieć szansę dojść do mety, mieszcząc się w limicie czasu, musimy pojawić się w bazie najpóźniej o dziesiątej. Próg Leśnej Szkoły Przygody przekraczamy 20 minut wcześniej. Myślałem, że Krzyś ma już dosyć, w dodatku te jego pęcherze na nogach. Tymczasem on, po chwili odpoczynku i zmianie ciężkich traperów na adidasy, zgłasza mi gotowość do dalszego marszu. Z jednej strony jestem zadowolony, bo sam też czuję się na siłach, by iść dalej i mam (co tu kryć) ochotę dojść do mety, boję się jednak, czy ten dobrze wytrenowany, ale jednak tylko 14-latek, wytrzyma do końca. A co zrobię, jeśli mi po drodze zasłabnie? Ale jego młody organizm zregenerował się podczas półgodzinnego postoju w znacznie większym stopniu niż mój i choć z początku Krzyś zamierzał zaliczyć tylko jeden punkt na drugiej pętli, po jego osiągnięciu postanawia iść do następnego. Żartuję, że jak dojdzie tak daleko, to i do mety wytrzyma. W rzeczywistości coraz bardziej obawiam się o własną formę fizyczną, bo choć od początku nie miałem większych kryzysów, a moje buty trekkingowe spisują się na medal, czuję, że mój wewnętrzny akumulator zwolna się wyczerpuje. Maszerujemy jednak cały czas równym krokiem do punktu dziesiątego, potem do kolejnych. Nadziwić się nie mogę, że choć jestem o 30 lat starszy od swego rajdowego kolegi, stanowimy równy i zgrany zespół o ściśle podzielonych funkcjach: on nadaje tempo, ja zajmuję się nawigacją. Na "dwunastce" chwila odpoczynku. Na powalonych pniach siedzi kilku uczestników rajdu oczekujących na zwiezienie z trasy. Kiedy patrzę na ich zmęczone oblicza, zadaję sobie pytanie: "czy my wszyscy mamy takie blade twarze, jak po zjedzeniu nieświeżego śledzia?", ale szybko spoglądam na rumieńce mojego kompana - nie jest tak źle. Teraz czeka nas długi marsz szosą. Około godziny siedemnastej zostawiamy za sobą Skarszewy, a wraz z nimi ostatnią możliwość wycofania się z maratonu. Krzyś, który teraz uwierzył już, że ukończenie rajdu leży w zasięgu jego ręki, a raczej jego nóg, narzuca takie tempo, że ledwie mogę za nim nadążyć. Feralna "trzynastka" to zabudowanie na Zamkowej Górze. Teren jest odkryty, droga wyraźna, trochę dokucza tylko coraz chłodniejszy i silny wiatr. Przed sobą widzimy kilka osób próbujących skręcać w kierunku każdego napotkanego gospodarstwa. Po przejściu tylu kilometrów, nawet doświadczony piechur zatraca poczucie odległości. W końcu jednak dochodzimy razem do Zamkowej Góry. W przesądy nie wierzę, ale tym razem trzynastka wyraźnie nam nie sprzyja. Krzyś zaczyna się zastanawiać, jaka jest właściwie pora roku i narzeka, że zrobiło mu się strasznie zimno - chciałby usiąść i odpocząć. Spoglądam mu w oczy i nie mam wątpliwości: zmęczenie, brak snu, a teraz jeszcze przenikliwy chłód zrobiły swoje - kryzys nadszedł na niespełna 10 km przed metą. Przypominam sobie, jak pół roku temu ja dwukrotnie "zdychałem" na trasie, ale potem wracałem do formy. Krzyś popija wodę z glukozą, ale na dłuższy postój nie pozwalam. Siedzenie na zimnym wietrze mogłoby tylko pogorszyć sytuację. Ruszamy i powoli idziemy dalej. Przeprawa przez rzekę, której bardzo się obawiałem, okazuje się dziecinnie prosta. Jest elegancka kładka, nawet z poręczą. Dalej można iść znakowanym szlakiem turystycznym. Krzyś nadal jest bardzo słaby, a jego polarowa kurtka nie stanowi dostatecznej ochrony przed porywistym wiatrem. Idziemy bardzo wolno, wyprzedzani przez ostatnich już chyba piechurów, którzy nie wycofali się z rajdu. Od jednego z nich pożyczamy zapasowy sweter. Dobry wędrowcze, pewnie nawet nie wiesz, że gdyby nie ten sweter, musielibyśmy prawdopodobnie zakończyć marsz na 5 km przed metą. Mojemu kompanowi robi się nieco cieplej i choć nadal jest bardzo słaby, wiem, że najgorsze mamy już za sobą. W pewnym momencie wyprzedza nas furmanka. "Siadajcie, to was podwiozę" - woła do nas woźnica. Krzyś stanowczo odmawia. Potem widzimy, jak wóz zatrzymuje się przy kolejnych piechurach, ale nikt z nadarzającej się podwózki nie korzysta. Droga się nagle kończy, zagrodzona potężną stalową bramą. Dalej teren prywatny gospodarstwa we wsi Szczodrowo. Idący przed nami kierują się wzdłuż ogrodzenia, potem brzegiem stawu, przeskakują przez kamienny murek i przez kościelne podwórko wydostają się na ulicę. Idziemy za nimi. Nagle dostrzegam w zagrodzie na tyłach kościoła mężczyznę, który głośno coś wykrzykuje pod naszym adresem, uznając widocznie wizytę umorusanych pielgrzymów za świętokradztwo. Spuszczone przez właściciela psy dostrzegamy, gdy jesteśmy już na placu przed kościołem. Biegną w naszym kierunku i nic nie wskazuje na to, by miały w stosunku do nas przyjazne zamiary. W ostatniej chwili wybiegamy na ulicę. Zamykamy za sobą furtkę. Znowu jesteśmy bezpieczni. Przystajemy pod drogowskazem "Nowy Wiec 4 km". Krzyś znowu zaczyna mieć wątpliwości, czy da radę dojść do mety. Na szczęście tutejsi drogowcy założyli chyba, że kierowcy będą ten odcinek pokonywać wężykiem, bo po przejściu 2 km dochodzimy do pierwszych zagród ostatniej mijanej na trasie miejscowości, a tym samym do przedostatniego punktu kontrolnego. Do mety 3 km, na których pokonanie mamy 80 minut. "Teraz to już bym Cię na rękach doniósł" - żartuję, lecz świadomość, że do mety jest już naprawdę blisko dodaje towarzyszowi mojej wędrówki tyle sił, że żadna pomoc nie jest mu potrzebna. Nie musimy się śpieszyć. Choć za nami nie widać już nikogo, wiem, że do mety dotrzemy przed zmrokiem i bez problemu zmieścimy się w limicie czasu. Na ostatnim punkcie kontrolnym spotykamy panią redaktor z "Dziennika Bałtyckiego" i wraz z nią docieramy do bazy. Wszyscy troje jesteśmy zmordowani, ale szczęśliwi. Na mecie melduję się jako ostatni, spośród ponad 60 osób, którym udało się tym razem zdobyć tytuł Harpagana. Wcale nie zmniejsza to mojej satysfakcji z ukończenia maratonu. Cieszę się, że podejmując się opieki nad 14-letnim Krzysiem, umożliwiłem mu udział w rajdzie i odniesienie ogromnego sukcesu. Jest on bowiem najmłodszym zdobywcą tytułu Harpagana w historii imprezy. Wiem, że dobrze zniósł trudy wędrowania, dziś snuje plany kolejnych wypraw i marzy o sportowej karierze. Andrzej Sochoń - Wesoły Jędruś |