Harpagan 22 - Kwidzyn 2001 - trasa piesza Relacja Wesołego Jędrusia Mój romans z turystyką pieszą zaczął się ponad 40 lat temu. Od urodzenia mieszkałem w Warszawie. Moi rodzice, zapaleni turyści, w każdą niedzielę wyciągali mnie i moje starsze rodzeństwo na długie piesze wycieczki do podwarszawskich lasów. Zdaje się, że moje pierwsze spacery miały miejsce zanim się urodziłem, potem były wędrówki na wózku, wreszcie na własnych nogach, czasami z wykorzystaniem siły pociągowej tatusia. Gdy miałem 3 lata, po raz pierwszy pojechaliśmy na wakacje w góry. Potem każdego lata i prawie każdej zimy były górskie wycieczki i coraz dłuższe wielodniowe wędrówki. Na wyjazd zawsze czekałem, jak na zbawienie. Starałem się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by wziąć plecak, wsiąść do pociągu i spotkać się z ukochanymi górami. Więc były rajdy w Górach Świętokrzyskich, kilkutygodniowe marsze beskidzkimi i sudeckimi szlakami, nawet w podróż poślubną wyciągnąłem swoją wybrankę serca na pieszą wędrówkę wokół Kotliny Kłodzkiej. Przy okazji pojawiały się też kolejne stopnie Górskiej Odznaki Turystycznej. Od kilkunastu lat zarażam miłością do górskich wędrówek swoje dzieci - jak na razie, z dobrym skutkiem. Pewnego dnia usłyszałem w telewizji, że gdzieś w Polsce odbył się właśnie ekstremalny rajd pieszy na 100 km w 24 godziny. Brzmiało to pociągająco i choć nigdy dotąd nie porywałem się na pokonywanie takiego dystansu, a może właśnie dlatego, zapragnąłem spróbować swoich sił. Niestety, nie dosłyszałem gdzie i kto takie rajdy organizuje. Mijały miesiące, już prawie zapomniałem o upragnionej "setce", aż tu nagle trafiam w internecie na stronę Harpagana. Czytam informację: miejsce - Kwidzyn, rozpoczęcie TP - 19 października, termin zgłoszeń - 5 października. Zaglądam do kalendarza: dziś jest piąty, dziewiętnastego mam być na Targach w Gdańsku. Druga taka okazja może mi się nie trafić do końca życia. Decyzja może być tylko jedna - jadę. Po pracy biegnę na pocztę, załatwiam formalności zgłoszeniowe. Nie wiem jeszcze, jaka będzie reakcja rodziny. Dzieci pomyślą pewnie, że tata zwariował, a żona... Nie uwierzycie, ale gdy wyjawiłem jej swoje zamiary i wyraziłem obawę, że mogę paść już na półmetku, zaczęła mnie dopingować: "musisz założyć, że dojdziesz do mety, jeszcze jest trochę czasu na trening". Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że mieszkam od dwóch lat w niedużej miejscowości pod Warszawą. Do pracy dojeżdżam zazwyczaj kolejką, ale ponieważ od domu dzieli mnie tylko 9 km drogi, prowadzącej przez piękne lasy i osiedla domków jednorodzinnych, postanawiam zrezygnować z komfortu dojazdów. Dystans z pracy do domu pokonuję codziennie na własnych nogach w niespełna 1,5 godziny. W dni wolne od pracy wypuszczam się do lasów wokół pobliskiego poligonu na dłuższe marsze. Aura dopisuje - w końcu ma się te układy ze świętym Piotrem; zawsze zamawiam u niego ładną pogodę na urlop i zazwyczaj nie doznaję zawodu, choć złośliwcy dogryzają mi, że pogodę to Pan Bóg oddał w arendę szatanowi. Wreszcie nadchodzi dzień startu. By dojechać na czas na Targi do Gdańska, muszę wstać o czwartej rano. Zdaję sobie sprawę, że będzie to dla mnie dodatkowe utrudnienie, ale nie mam wyjścia. Podróż mija szybko. Potem cztery godziny dyżuru na stoisku mojej firmy. Ponieważ targi już się kończą, nie ma dużego ruchu w interesie. Koło 14-tej biegnę na stację. Po peronie kręcą się grupki młodych ludków w turystycznych strojach, niektórym sponad głów sterczą zrolowane karimaty. Domyślam się, że jadą w tym samym kierunku co ja, oni natomiast z pewnością nie mają pojęcia, że stojący obok nich starszy pan w garniturku, z wielką torbą podróżną, jest też potencjalnym kandydatem na harpagana. Gdy w Kwidzynie kieruję się do bazy, spostrzegam niepewność w spojrzeniach mijanych osób - wariat, czy reporter z jakiejś gazety? Pobieram numer startowy, wędruję na salę gimnastyczną i tam przepoczwarzam się - półbuty, garniturek i krawat zastępuję "traperami", flanelową koszulą i drelichowymi spodniami. Uff... nareszcie wyglądam jak człowiek. Przygotowuję ekwipunek na nocną część trasy, zabezpieczam stopy przed wilgocią, a ponieważ do startu zostały dwie godziny, próbuję się zdrzemnąć. Ale usnąć się nie daje, zresztą może i lepiej, bo co by to było, gdybym przespał start. Zbliża się dziewiętnasta, jeszcze raz sprawdzam, czy o niczym nie zapomniałem - kurtka, numer startowy, mapnik, w nim kompas i karta startowa, w plecaku latarki, zapas baterii, mini-apteczka, ligninowe chusteczki, kanapki, jabłka, picie, sweter i szalik (na wypadek silnego wiatru), ręczniczek (do nóg, gdyby trzeba było przeprawiać się przez większe rzeczki), zapasowe skarpety i podkoszulek, spray do osuszania stóp, w kieszeni gaz pieprzowy (na wypadek bliskiego spotkania z pieskiem, który nie lubi harpaganów). Wszystko jest na swoim miejscu, idę na start. Dochodzi godzina dziewiętnasta. Prawie pół tysiąca potencjalnych harpaganów i harpaganek czeka w specjalnie przygotowanej zagrodzie na placu w pobliżu zamku. Powitanie uczestników, przemowa pana burmistrza, rozdanie map i rozpoczyna się odliczanie. Punktualnie o dziewiętnastej startujemy. Tłum wylewa się na główną ulicę Kwidzyna. Dla takiego pochodu chodniki są za wąskie, więc niektórzy maszerują jezdnią. Kierowcy są zdezorientowani - demonstracja to, czy jakaś pielgrzymka? Na kilku kilometrach szosówki peleton wydłuża się, ale nadal jest tłoczno, bo tylko nieliczni zdecydowali się skręcić w boczne uliczki - może to miejscowi, którzy znają jakieś skróty. Za nieznacznym wzniesieniem skręcamy w polną drogę. Nad nami niebo pełne gwiazd, ale jest na tyle ciemno, że po kamienistej nawierzchni ciężko iść bez dodatkowego oświetlenia. Niektórzy odkrywają, że zapomnieli latarek. Są skazani na korzystanie ze światła bardziej od siebie roztropnych. Harpaganowa brać rozciągnięta na odcinku kilkuset metrów wygląda jak pochód świetlików. Droga zakręca raz i drugi, ale nikt nie ma jeszcze wątpliwości, którędy iść, choć niektórzy starają się cały czas kontrolować, czy pochód podąża we właściwym kierunku. Ktoś za moimi plecami woła: "co oznacza taki trójkącik na mapie?" Za kolejnym wzniesieniem dostrzegam coś, co wygląda jak mrowisko, w którym zamieszkały świetliki - to pierwszy punkt kontrolny i przymusowy odpoczynek. Tłum świetlików kłębi się. Zewsząd padają nerwowe okrzyki: "gdzie jest pieczątka", "gdzie człowiek z listą", "brawo dla organizatorów!" Rzeczywiście w ciemności osoby funkcyjne nie wyróżniają się niczym spośród grona piechurów i trudno je zlokalizować. Szkoda, że podejścia do pierwszych punktów kontrolnych nie otaśmowano i nie wyznaczono bramek, tak by stojący tam funkcyjni wiedzieli komu stemplują kartę. Może nie uniknęłoby się kolejek, ale przynajmniej nie byłoby niepotrzebnej przepychanki. W końcu udaje mi się zdobyć potwierdzenie - na listę wszechczasów już się załapałem. Studiuję teraz spokojnie mapę, żeby ustalić optymalną trasę do "dwójki". Do kolejnego punktu kontrolnego dochodzę w towarzystwie dwóch mieszkańców Gdyni. Tu znowu tłok. Po chwili jesteśmy gotowi do marszu, ale mamy drobny dylemat. Z mapy wynika, że dalej powinniśmy iść na wprost, główną asfaltową szosą, tymczasem większość piechurów skręca za radą miejscowych w boczną drogę. Zastanawiamy się, czy ktoś nas przypadkiem nie wpuszcza w maliny, bo choć kompas nie potwierdza naszych obaw, to nie chce nam się wierzyć, by na naszej mapie zaznaczono grubą linią leśną drogę, a pominięto dużą asfaltówkę. Dla pewności wyciągam mapę turystyczną w skali 1:100 000. A jednak - miejscowi mają rację. Do punktu nr 3 docieramy równie łatwo jak do poprzedniego, choć trasa jest długa i w znacznej mierze wyasfaltowana. Być może istnieją jakieś skróty, ale na mapie ich nie ma, więc nie chcemy ryzykować prostowania drogi. Punkt kontrolny urządzono w stodole. Tu nie ma już kolejki, za to sporo osób po przejściu kilkunastu kilometrów rozpoczęło pierwsze biwakowanie. Nie chcąc, by nam wystygły mięśnie, po wymianie baterii w latarkach ruszamy dalej. Posilamy się w marszu. Idziemy, jak wszyscy, polną drogą przez przesmyk między dwoma jeziorami, inaczej się nie da. Jeszcze pagórek, kawałek szosy i prosto do "czwórki". Przy ognisku grzeją się kolejni zmęczeni podróżnicy. My znów rezygnujemy z postoju. Z mapy wynika, że najkrótsza droga znowu poczęstuje nas asfaltem, którego mam już serdecznie dosyć. Moje ciężkie "trapery", sprawdzone na górskich skalistych ścieżkach, w głębokim śniegu i w leśnych chaszczach, na asfalcie są niczym kula u nogi. Po długim marszu szosą zaczynam odczuwać zmęczenie, choć to dopiero jedna czwarta trasy. Wiem, że jeżeli nie zwolnię, wkrótce zabraknie mi sił. Kolegów z Gdyni puszczam przodem, starając się znaleźć odpowiednie dla siebie tempo marszu. Wkrótce docieram do punktu nr 5 i znów się spotykamy. W dalszą drogę ruszamy razem, ale po paru kilometrach czuję, że nie jestem w stanie dotrzymać kroku swoim kompanom - zostaję w tyle. Pierwszy kryzys dopadł mnie po przejściu niespełna jednej trzeciej trasy. Teraz mści się pobudka o czwartej rano i brak wypoczynku przed startem. Jestem już na nogach ponad 20 godzin, zaczyna mnie boleć głowa, co chwila ziewam. Idę coraz wolniej, zbliżam się do skrzyżowania z szosą w Otłowcu. Problemy mają także inni uczestnicy imprezy, którzy usiedli przy drodze i być może tak jak ja zastanawiają się, czy warto iść dalej. Przystaję koło przydrożnej kapliczki, a że nie mam siły stać, opieram się na okalającym ją płotku. Czy to możliwe, żebym padł po trzydziestu kilometrach, przecież nie tyle się nieraz chodziło. Idę jeszcze kawałek i rozsiadam się na murku przy drodze. Boli mnie głowa i jest mi niedobrze, muszę sięgnąć po saridon. Na szczęście serce mam zdrowe - pocieszam się, choć wiem, że nie mam już tyle sił co dwadzieścia lat temu. Zmniejszam plecakowe zapasy żywnościowe o kanapkę, jabłko i kartonik soku. Siedzę jeszcze przez chwilę, mijany przez kolejnych piechurów, lecz wkrótce ruszam dalej. Może do południa dowlokę się jakoś do bazy. Teraz muszę dotrzeć przynajmniej do "szóstki". Gdy schodzę z asfaltu na polną drogę, kilkakrotnie sprawdzam z kompasem w ręku, czy idę właściwie. Gdybym teraz zabłądził, byłaby to już totalna porażka. Droga wiedzie prosto przez pola, teren wznosi się lekko, mimo to przyspieszam, nawet wyprzedzam kilka osób, grupkę innych doganiam. Czuję się już znacznie lepiej, minął ból głowy i mdłości. Zaczyna się las, co oznacza, że do punktu kontrolnego już niedaleko. Grupka, do której dołączyłem skręca w lewo, za śladami ciągników rolniczych. Moim zdaniem zbyt wcześnie odbijamy na południe, ale mogę się mylić. Droga się rozwidla, zdania którędy iść są podzielone, ja czuję, że należałoby zawrócić. Zatrzymuję się, by dokładnie przyjrzeć się mapie. Teraz nie mam już cienia wątpliwości, że trzeba się wycofać. W tym momencie dostrzegam daleko między drzewami światło latarki dokładnie w tej okolicy, gdzie według moich namiarów powinna przebiegać właściwa droga. Postanawiam iść w tym kierunku na azymut, bo skoro było widać światło, to las nie może być gęsty. Ale ze mnie wariat - myślę - iść samotnie, na przełaj przez las, o drugiej w nocy. Szybko jednak docieram do ścieżki, gdzie spotykam grupkę ludzi, zastanawiających się, czy dobrze idą. Teraz maszerujemy razem. Gdy zbliżamy się do rozwidlenia dróg, z jednej z nich wypada kilku chłopaków. Idą dokładnie w przeciwnym kierunku niż my. Zdenerwowani krzyczą: biegamy tu już od godziny, miał być tor kolejowy, a nigdzie go nie ma. Tymczasem na końcu drugiej drogi błyska w oddali światełko. Idziemy tam i dochodzimy prosto do punktu kontrolnego. Którędy dalej, zastanawiam się podczas postoju. Obserwuję, że prawie wszyscy uczestnicy "Harpagana" wybierają wariant marszu utwardzoną drogą do Sadlinek, którędy przebiega duża szosa do Kwidzyna. Nie mam jednak pewności, czy większość z nich nie zrezygnowała z walki o osiągnięcie punktu nr 7, bo niektórzy są już tak wyczerpani, że chcą po prostu jak najszybciej dostać się do bazy. Wspomagam kogoś saridonem, bo ratownikom skończyły się środki przeciwbólowe. Jestem świadkiem licznych dramatów młodych ludzi, którzy już wiedzą, że nie ukończą nawet pierwszej 50-kilometrowej pętli. O wyjściu na drugą nie myślę i ja, przecież do półmetka zostało jeszcze kilkanaście kilometrów, ale "siódemkę" chcę zaliczyć. Analizując mapę, dochodzę do wniosku, że lepiej będzie iść drogami leśnymi, niż szosą przez Sadlinki. Po pierwsze łatwiej będzie dotrzeć do punktu kontrolnego, po drugie można uniknąć kolejnych dziesięciu kilometrów marszu po asfalcie. Ruszam zdecydowany, że tuż za pobliską leśniczówką skręcę w las. Mijam zabudowania, jest droga, przystaję. Kilka osób wyprzedza mnie, ale nikt nie skręca. Czy zatem czeka mnie samotna przeprawa przez dzikie ostępy. Do odważnych świat należy, schodzę z wybrukowanego traktu i ruszam w środek puszczy. Idę kilkadziesiąt metrów, dochodzę do polany, droga się kończy, dalej zarośla i bagno. Muszę się wycofać, może trzeba było skręcić przed leśniczówką, szkoda czasu i sił na błądzenie, idę tak jak wszyscy. Niestety nie wiem, że przez las prowadzi znakowany szlak turystyczny. Dowiem się tego dopiero podczas studiowania mapy turystycznej po powrocie do domu. Gdybym wiedział, nie zrezygnowałbym tak łatwo. Szosą idę dość szybko, ale samotnie. Gdzie się podział ten kilkusetosobowy tłum harpaganów - myślę. Wkrótce dostrzegam przed sobą innego samotnika, doganiam go, zaczynamy rozmawiać. Wtedy nie wiem jeszcze, że razem z tym sympatycznym studentem z Krakowa przyjdzie mi niebawem stanąć na linii mety. Marsz szosą dzięki towarzystwu mija szybko. W miejscowości Rozpędziny skręcamy w kierunku "siódemki". Nie przeczuwamy kłopotów, choć w miejscu, gdzie na mapie zaznaczono PGR i łąki, wznoszą się potężne zabudowania kombinatu papierniczego. Aby znaleźć się w Trójkącie Bermudzkim nie trzeba lecieć na koniec świata, wystarczy przyjechać do Kwidzyna. Kombinat "International Paper Kwidzyn" wita nas wyziewami z oczyszczalni ścieków. Przedzieramy się przez opary unoszące się sponad potężnych zbiorników retencyjnych i docieramy pod główną bramę wjazdową do kombinatu. Rzeczywisty układ ulic nie za bardzo pasuje do tego z mapy. Spoglądam na kompas, kolega z Krakowa też - u mnie północ jest gdzie indziej, ale wystarczy przejść dwa kroki, by świat obrócił się o 180 stopni. Nic dziwnego, dokoła mnóstwo stalowych konstrukcji, ogrodzenia, kable, samochody. Poranna mgła przesłoniła całkowicie gwiazdy, a na wschód słońca trzeba czekać co najmniej z godzinę. Mapa okazuje się tu całkiem nieaktualna - żeby tak znaleźć choć jeden charakterystyczny obiekt, a tu nic. Zrozumiałem teraz, że znaleźliśmy się w Trójkącie Bermudzkim. Po krótkiej debacie dochodzimy do wniosku, że trzeba iść uliczką w prawo, ale gdy się tam kierujemy spotykamy dwóch innych skołowanych poszukiwaczy "siódemki". Mówią, że im też się tak wydawało, ale wszyscy skręcają w lewo. Wiedzeni wspólną intuicją idziemy w prawo, lecz dostrzegamy, że droga kończy się szlabanem i wchodzi na teren kombinatu. Napotkani koledzy twierdzą, że gdy byli tu przed chwilą, szlabanu nie było. Ale to nie fatamorgana, zauważył nas właśnie strażnik i z daleka macha rękami, że tam przejścia nie ma. Biedak - pewnie przez całą noc nachodzili go harpaganiarze. Nie mamy wyjścia, przestajemy kierować się intuicją, idziemy tam, gdzie iść się da. Nie wiem, jakim sposobem, ale robi się nas coraz większa grupka. Mijamy bocznicę kolejową, której również nie ma na mapie. Ktoś zaczepia człowieka spieszącego na pierwszą zmianę do pracy. Wywiad daje dobry efekt i po kilku minutach docieramy do starego nasypu kolejowego, chwilę później jesteśmy już przy upragnionej "siódemce". Co prawda punkt jest pod mostem, a nie pod wiaduktem, jak w opisie, ale może niepotrzebnie się czepiam - wyłazi ze mnie stary kolejarz. Do bazy i punktu nr 8 docieramy szybko, choć po drodze musimy użyć końca języka za przewodnika. Minęła właśnie 6.30, więc mimo problemów czas mam niezły, ale nie wiem, czy zbiorę jeszcze dość sił, by dalej walczyć. Schodzę na salę gimnastyczną, zdejmuję buty - nie mam pęcherzy, nie mam otarć ani odparzeń. I ja miałbym się poddać? Zostawiam latarki, zapasowe baterie, sweter, który się nie przydał, do plecaka dokładam za to kolejną porcję kartoników z napojami. Jeszcze konserwacja stóp i jestem prawie gotowy. Prawie, bo mam nieodpartą chęć na szklankę gorącej herbaty. W sukurs przychodzi mi przemiła sanitariuszka. W krótkiej rozmowie dowiaduję się, że nie śpi całą noc, bo co i raz ratownicy przywożą z trasy ludzi, którzy zasłabli; ktoś nawet trafił do szpitala. O siódmej rano wyruszam na drugą pętlę. Krótki odpoczynek i gorąca herbata postawiły mnie na nogi, a budzący się nowy dzień napełnia organizm nową dawką energii, po prostu chce się żyć. Przy wyjściu z bazy spotykam kolegę z Krakowa. W nocy dobrze nam się ze sobą maszerowało, więc postanawiamy iść razem. Dojście do punktu 9 nie sprawia nam kłopotów. Dowiadujemy się, że pierwsi maratończycy dotarli tu około trzeciej nad ranem, mamy więc do nich prawie 5 godzin straty. Mój młodszy kolega narzuca szybkie tempo, ja zaś czuję, że muszę na chwilę przystanąć, napić się i rozmasować zbolałe mięśnie. Rozstajemy się, ale nie na długo. Następny punkt jest w domu pod lasem. Z jego zlokalizowaniem nie mam problemu, bo już z daleka dostrzegam grupkę wychodzących z niego piechurów. Postanawiam iść na skróty, miedzą. Oszczędzam w ten sposób dobre trzysta metrów i doganiam swego dotychczasowego kompana. Do kolejnego, jedenastego punktu idziemy nie rozdzielając się. Po drodze uzupełniam zapasy prowiantu w wiejskim sklepie. Gdy zbliżamy się do "jedenastki" zbyt wcześnie skręcamy w boczną drogę. Zorientowawszy się, że popełniliśmy błąd, próbujemy iść na azymut. Na przeszkodzie stają nam gęste zarośla, a grunt staje się coraz bardziej grząski - trafiliśmy na bagno. Posuwamy się bardzo powoli jego skrajem, ale na wycofanie się jest już za późno. Nagle dostrzegam w pobliżu szkółkę leśną. Skoro leśniczy jakoś tu dochodzi - myślę - musi być ścieżka. Porzucona butelka zwiastuje powrót do cywilizacji, wychodzimy na szeroką leśną aleję i bez trudu osiągamy kolejny punkt. Teraz czeka nas długi, bo blisko dziesięciokilometrowy, lecz prosty nawigacyjnie odcinek. Cały czas duże wiejskie drogi. Nie przeczuwamy żadnych kłopotów. Drugi kryzys musiał w końcu nastąpić. Na liczniku mamy już 70 kilometrów. Czuję, że słabnę, a ból mięśni staje się nie do wytrzymania. Mój kompan maszeruje dziarsko, więc się żegnamy - ja dojdę chyba tylko do najbliższego przystanku PKS. Siadam na ławce w niebieskiej blaszanej wiacie, ale nie czekam na autobus. Wciąż jeszcze mam nadzieję, że tak jak w nocy, tak i teraz kryzys minie. Może mały posiłek i masaż mięśni pozwolą mi dojść przynajmniej do kolejnego punktu. Siedzę tak kilka minut, potem ruszam bez pośpiechu, mięśnie powoli wracają do formy. Dalsza droga jest szeroka i wyraźna, idę równym, niezbyt szybkim krokiem i czuję, że odpoczywam w czasie marszu. Kryzys minął. Po drodze spotykam kilku młodych harpaganów, wcale nie idę wolniej od nich. Nagle dostrzegam w oddali znajomą postać. To student z Krakowa siedzi na powalonym pniu. Wysiadło mi kolano - oznajmia - dociągnę najwyżej do "dwunastki", a stamtąd niech mnie zabierają ratownicy. Siedzimy chwilę razem, jedyne, czym mogę go poratować to środki przeciwbólowe - przyniosą ulgę, ale kontuzji nie wyleczą. Znowu się żegnamy, tyle że tym razem on zostaje, a ja idę dalej. Już po chwili docieram do kolejnego punktu na skraju lasu pod myśliwską amboną. Czy to jest na pewno punkt 12 - pytam - bo według opisu pod amboną ma być dopiero "trzynastka". Ale jestem we właściwym miejscu. Na trawie siedzi kilka osób, siadam obok nich. Jeden z łazików, zdjął skarpetki razem ze skórą - teraz czeka na transport do bazy. Ruszam w dalszą drogę, czasu mam jeszcze wystarczająco dużo, by przed dziewiętnastą dotrzeć do mety, nawet gdybym poruszał się nieco wolniej niż do tej pory. Ale czy "trzynastka" ukryta w środku sporego lasu, nie okaże się dla mnie pechowa? Kolejne kilka kilometrów asfaltową szosą to istna katorga, więc gdy wreszcie skręcam w leśny dukt, od razu odczuwam przypływ nowych sił witalnych. Bardzo uważam na swoją pozycję. Idę przecież samotnie, a pobłądzenie w środku sporego kompleksu leśnego nie byłoby przyjemne. Za chwilę powinienem przeciąć szosę. Gdy do niej dochodzę, z lasu po przeciwnej stronie wychodzi dwóch piechurów. Czy nie ma tam drogi? - pytam. Droga jest, ale inni poszli szosą - odpowiadają i ruszają. Ja nie rezygnuję z marszu leśnym duktem, który powinien zaprowadzić mnie niemal prosto do punktu kontrolnego. Poprzeczne przecinki są wyraźne i oznaczone kamiennymi słupkami, więc nie mam wątpliwości, gdzie jestem. Obawiam się jedynie, że może mnie czekać przeprawa przez strumyk przecinający obraną przeze mnie trajektorię. Może to był powód wybrania przez innych okrężnego wariantu. Ale rzeczki nie ma, teren jest tylko trochę podmokły. W kolejnej przecince dostrzegam szczęśliwą dla mnie "trzynastkę". Ponieważ do mety pozostało już "tylko" 18 kilometrów, na pokonanie których mam ponad 5 godzin, pozwalam sobie na dziesięciominutowy odpoczynek w towarzystwie punktowych dziewczyn. Okazuje się, że ci, których spotkałem na szosie jeszcze tu nie dotarli. Nadchodzą, gdy ja zbieram się do dalszego marszu. Nie mogą się nadziwić, w jaki sposób dotarłem do "trzynastki" tak szybko i jak udało mi się odnaleźć ową ambonę, której wcale tu nie ma. Ruszając żartuję - ja goniłem tyle czasu za młodymi, niech teraz oni mnie pogonią. Tak naprawdę, zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnie 20 kilometrów może być najtrudniejszym etapem. To właśnie teraz okaże się, czy właściwie rozłożyłem siły - czuję, że jest ich coraz mniej, więc tempo marszu będzie wolniejsze. Od kolejnego punktu dzielą mnie, według opisu, 4 kilometry. Wybieram drogę, jak mi się wydaje, najkrótszą: prosty leśny dukt, ścieżka wzdłuż toru kolejowego, znowu dukt i dalej szlak turystyczny, który powinien doprowadzić mnie na miejsce. To najdłuższe kilometry. Chociaż z identyfikacją trasy nie mam najmniejszych problemów, zaczynam się niepokoić, gdy po godzinie marszu, do "czternastki" wciąż jest jeszcze daleko. Czyżbym posuwał się do przodu tak powoli, czy też wybrałem niewłaściwą drogę. Przyspieszam, po chwili okazuje się, że nie idę sam, spotykam dwóch sporo młodszych ode mnie piechurów. Trzeba dać młodym szkołę - śmieją się do mnie. Do punktu nr 14 docieram w towarzystwie kilku osób, podczas postoju dołączają do nas następni, a wśród nich, ku mojemu zaskoczeniu, podpierający się kijem, dzielny student z Krakowa. Więc jednak nie zrezygnował - prawdziwy twardziel. Zastanawiamy się, którędy iść dalej. Na mapie turystycznej sprawdzam przebieg czerwonego szlaku, na którym jesteśmy. Stwierdzam, że doprowadzi on nas do wsi Kamionka, skąd do ostatniego punktu wiedzie wyraźna i prosta droga. Marsz znakowanym szlakiem, gdy zmęczenie coraz bardziej daje znać o sobie, okazuje się najbezpieczniejszym wariantem. Droga do Kamionki przecina niewielkie wzniesienie, po czym łagodnie opada, jest nieco piaszczysta, więc puszczam nogi luzem i truchtem docieram do charakterystycznego budynku dawnej szkoły. Zanim dogoni mnie reszta grupy, zdążę dowiedzieć się od starszej pani, czy zaznaczony na mapie most przez Liwę, którym mamy przeprawić się na drugi brzeg, na pewno istnieje. Teraz marsz przez las - zbliżamy się do jego skraju. I znowu dreszczyk emocji, czy będzie tam kolejny, ostatni już punkt kontrolny. Jest - teraz nikt już chyba nie wątpi, że maraton ukończymy. Do mety zostało 7 kilometrów i ponad dwie godziny czasu. Ostatni masaż mięśni, wybór najkrótszej drogi i wymarsz. Gdy dochodzimy do młyna, pętla się zamyka. Teraz jeszcze trzy kilometry ulicami, którymi rano wyruszaliśmy na trasę. Harpagan z Krakowa zostawia w pojemniku na śmieci swój "sprzęt ortopedyczny" - nie wypada wchodzić na metę podpierając się kijem. Na finiszu doganiamy znajomych z Gdyni, z którymi przemierzałem początkową część trasy. Do mety docieramy godzinę przed czasem. Udało się, choć przecież chwilami brakowało wiary w zwycięstwo. Do mety trasy pieszej w Kwidzynie dotarło ponad 80 osób. Na szczęście sprzyjała pogoda - święty Piotr spisał się na medal. Myślę, że wielu uczestnikom pomogły też doświadczenia wyniesione z poprzednich edycji maratonu. Mnie się udało za pierwszym razem, choć nie ustrzegłem się błędów. Zbyt ciężkie buciory będę czuł w sforsowanych mięśniach jeszcze przez dłuższy czas, a prawie czterdzieści godzin bez zmrużenia oka to trochę za dużo nawet dla takiego starego harpagana jak ja. Po dojściu do bazy i zjedzeniu gorącej grochówki z trudem docieram do miejsca zakwaterowania. Zrzucam plecak, ściągam buty - mam tylko kilka drobnych pęcherzy. Kładę się na chwilę, bo do uroczystości zakończenia zostało pół godziny - czuję, że odpływam. Gdy na sali robi się gwarno, bo organizatorzy wzywają na dziedziniec, zrywam się z maty i wychodzę na zewnątrz, przecież nie mogę opuścić tak podniosłej chwili, jak wręczenie Certyfikatów Harpagana. Wtem robi mi się ciemno przed oczami, siadam, żeby się nie przewrócić, jestem chyba troszkę zmęczony. Uroczystość zakończenia przebiega w radosnej atmosferze - to niezwykłe, że po tak ogromnym wysiłku wielu stać jeszcze na uśmiech i żarty. Harpagan 22 był rekordowy pod względem liczby uczestników, którzy ukończyli maraton. Organizatorzy zapowiadają, że kolejna edycja będzie trudniejsza, ale ja mam nadzieję, że tak nie będzie, że Harpagan nie zmieni się w imprezę "tylko dla zawodowców", bo wówczas straciłby to coś niepowtarzalnego, co przyciąga tu tak wielu młodych i starszych amatorów pieszych wędrówek. Andrzej Sochoń z Wesołej czyli Wesoły Jędruś |