Kamil Kurleto

KIERAT, czyli nauka większego szacunku dla gór.

Do Limanowej dotarłem około godziny 12:30, czyli bardzo wcześnie. Jednak był to mój pierwszy taki rajd i chyba każdy Kieratowicz zrozumie towarzyszące temu emocje. Po zarejestrowaniu się w bazie, ruszyłem do szkoły, by tam przygotować się do trasy i chwilkę odpocząć. Na sali było raptem parę osób. Nastąpiła krótka prezentacja i po chwili siedzieliśmy razem nad mapami omawiając najlepszą trasę, jaką powinno się iść, opowiadając o wyczynach w górach i Bóg jeden wie o czym jeszcze. Kiedy my tak gadu, gadu, zaczęli pojawiać się inni zawodnicy. Jako, że na sali zaczęło robić się tłoczno, a my już przygotowaliśmy trasy, poszliśmy na obiad. W trakcie obiadu sprawdziły się jednak moje złe przeczucia. Zaczęło padać. Pomyślałem jednak, że lepiej teraz i niech idą burzowe chmury daleko stąd. Po chwili przestało lać, a my najedzeni wróciliśmy do szkoły, żeby przygotować się do odprawy i wymarszu. Atmosfera na sali była wręcz elektryzująca. Przygotowania jakie czynili zawodnicy można by porównać z szykowaniem się do bitwy. Brakowało nam tylko barw wojennych. Po krótkiej odprawie i oficjalnym otwarciu Kieratu tłumy wylały się przez drzwi LDK. Tam znalazłem swoją grupę (Asia, Edyta, Kamila, Piotrek, Łukasz, Arek i Konrad), która niedawno dotarła, ustawiliśmy się przed linią startu i z niecierpliwością czekaliśmy na wystrzał z pistoletu oznaczający sygnał do startu. Chwila napięcia, strzał i poszliśmy...

A przynajmniej część poszła, bo duża część "peletonu" ruszyła biegiem wysuwając się na prowadzenie. O trasie do pierwszego punktu kontrolnego nie ma co się rozpisywać. Trasa prosta, w większości prowadziła przez asfalt. Jedynym utrudnieniem były co jakiś czas przejeżdżające samochody, co nas nieco spowolniało. Warto jeszcze dodać, że to wtedy pojawiły się pierwsze lekkie opady deszczu. Po dotarciu do PK1 niezwłocznie ruszyliśmy do PK2. Kiedy znaleźliśmy się na Przełęczy Pod Ostrą rozpadało się na dobre. Ponadto zaczęły się drobne problemy z nawigacją. Mianowicie od Przełęczy Słopnickiej zamiast iść prostą ścieżką do PK2 chcieliśmy się wycwanić i poszliśmy asfaltem do Zalesia, a tam przez las do PK2... 2-3 km dodatkowej drogi w deszczu i błocie plus strata cennego czasu. Miodzio... Ale sami chcieliśmy. W końcu dotarliśmy do PK2 i dowiedzieliśmy się, że - o zgrozo - przed nami przeszło już ponad 250 osób... Więc popędziliśmy do PK3. Droga prosta, niestety po asfalcie, ale już bez deszczu. Na PK3 urządziliśmy sobie mały popas w celu uzupełnienia sił i zapasów wody. Ponadto PK3 było ostatnią ostoją cywilizacji w trakcie nocnej wędrówki. Po skończonym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, starając się nadrobić utracony czas przy PK2. Co mogę napisać o trasie pomiędzy PK3 a PK6? Trasa prosta ze względu na fakt, że szliśmy już w granicach Gorczańskiego Parku Narodowego i musieliśmy chodzić cały czas po szlakach. Więc zgubić się nie było jak. Jedynym utrudnieniem było błoto, błoto i jeszcze raz błoto... Wschód Słońca przywitał nas na Jaworzynie Kamienickiej, a mniej więcej w okolicach Długiej Hali mogliśmy podziwiać wspaniałą panoramę Tatr. Coś pięknego. Choćby dla tego widoku warto było iść na Kierat. Caluśkie Tatry było widać. Od naszych Zachodnich po Słowackie. Powietrze było tak przejrzyste, że krzyż na Giewoncie można było dostrzec, a nawet zarysy Gerlaha były widoczne (co ominęło tegorocznego zwycięzcę Pawła Dybka - no ale coś za coś). Gdzieś w okolicach szóstej dotarliśmy na Turbacz. Długi odpoczynek, zmiana mokrych skarpet, obmycie nóg zimną w odą z węża, ciepła zupka w proszku. To wszystko miało zbawienny wpływ na nasze samopoczucie. Po blisko godzinie odpoczynku z bólem serca ruszyliśmy w dalszą trasę. O zgrozo!! Pod górkę i w dół, pod górkę i w dół, pod górkę i w dół, jeszcze raz pod górkę i ostro w dół. W tym miejscu chciałbym wyróżnić zbawienny wpływ kijków trekkingowych na stawy, oraz ich nieocenioną pomoc podczas schodzenia.

Niestety droga z Turbacza do Orkanówki była moim ostatnim odcinkiem. Spuchnięte i całe w odciskach stopy coraz bardziej ciążyły, a i stara kontuzja się odezwała i nie chciała ucichnąć... Po zejściu do Orkanówki z ogromnym żalem podjąłem trudną decyzję o rezygnacji z udziału w dalszej trasie. Co z tego, że dusza chciała kiedy ciało nie mogło... Pożegnałem się z towarzyszami, życząc im powodzenia w dalszych trudach, odprowadziłem ich wzrokiem do rozgałęzienia dróg i...

Położyłem się na ławce zbierając siły na drogę powrotną. Z nadzieją w głosie spytałem się sędziów na PK czy będzie jakiś transport, ale najbliższy był za 3 godziny... Cóż było robić? Wziąłem mapę, wypatrzyłem najbliższy przystanek PKS i razem z dwójką studentów z Krakowa poszliśmy do Niedźwiedzia. To były najdłuższe 4 km jakie kiedykolwiek przeszedłem... Ale, z wielkim bólem co prawda, doszliśmy na busa, którym dojechaliśmy do Mszany Dolnej, a w niej przesiedliśmy się w bus do Limanowej, przy okazji spotykając kolejnych 2 kieratowiczów, dla których to był koniec. W Limanowej odmeldowaliśmy się i skorzystaliśmy z ciepłego posiłku, jaki oferowała nam restauracja "Siwy Brzeg". Jeszcze żaden gulasz nie smakował mi tak bardzo jak ten po tych ponad 50 km. Następnie zrobiłem to co każdy: prysznic, czyste ubrania i upragniony sen z nogami w górze. Wszystko po to, by wypocząć na rozdanie nagród i zamknięcie imprezy. Co się tyczy reszty naszej grupy to:
- Edyta z Kamilą skończyły marsz na PK9;
- Piotrek i Konrad powiedzieli dość na PK10;
- Arek doszedł do żurku po czym skończył swój marsz;
- Łukasz i Asia dotarli po 30 h i 44 min. do mety.

Wszyscy spotkaliśmy się następnego dnia na sali w LDK, podczas rozdania nagród. Jednym uchem słuchaliśmy co mieli do powiedzenia organizatorzy, odebraliśmy medale, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i obiecując sobie w przyszłym roku wykonanie całej trasy (a przynajmniej dojścia do żurku) rozstaliśmy się, przy okazji umawiając się na kolejne wyprawy w góry.

Ponieważ to był mój pierwszy Kierat (w ogóle pierwsze 100 km jakich się podejmowałem) nie mam porównania do poprzednich edycji. Jednakże muszę bardzo pochwalić organizatorów. Zaczynając od samej natury estetycznej numerów i kart startowych oraz wyposażenia otrzymywanego w LDK, poprzez zapasy wody i mini bufet, a kończąc na żurku i gulaszu, jestem bardzo, ale to bardzo pozytywnie zaskoczony. Różne relacje słyszałem od uczestników poprzednich edycji, dotyczące chociażby samego prowiantu (przede wszystkim wody - podobno w roku ubiegłym doszło nawet do wydawania jej porcjami). W obecnej edycji żadne problemy nie miały miejsca. Widać Kierat coraz bardziej się rozwija, co mnie bardzo cieszy, bo jak pisałem, za rok też mam zamiar wystartować.

Na koniec chciałbym pozdrowić wszystkich Kieratowiczów, oraz wyrażam nadzieję, że zobaczę znajome twarze na starcie i (oby tym razem) na mecie po przebyciu całej trasy.

Ps. Poniżej zamieszczam link do zdjęć z Kieratu.
http://picasaweb.google.pl/aniolapokalips/2008KieratV