Piotr Wojciechowski
Do trzech razy sztuka


Kierat ściągnął mnie do Limanowej po raz trzeci. Dotąd zawsze spóźniałem się na start mając do pokonania 600 km z domu, już na starcie byłem zmęczony. Tym razem organizatorzy przesunęli start o godzinę i tylko dzięki temu nie zaliczyłem kolejnego spóźnienia. Do Limanowej dotarłem 20 minut po odprawie technicznej. Nie zraziłem się tym, a ponieważ jestem weteranem Kieratu i noszę <zaszczytny tytuł Harpagana> nie przeraziły mnie nawet czarno-białe kserówki map Beskidu Wyspowego. Przez 40 minut odebrałem pakiet startowy, odnalazłem szkołę w której był nocleg, dojechałem do niej, przebrałem się, spakowałem picie, jedzenie i sprzęt na start oraz pozostałe rzeczy do depozytu, wróciłem na start i... padł strzał. Na PK-0 zdążyłem, a jak się później okazało wyposażenie było kompletne.

Do PK-1 było ok. 3km i co najmniej 300 m podejścia, w 2/3 górki przypomniałem sobie, że to nie będzie płaska szosa, pot lał się strumieniem z czoła, kapał z nosa, przed oczami kolorowe gwiazdki, musiałem się zatrzymać, uczciwie - to po to by odpocząć, ale warto było spojrzeć za siebie, na panoramę miasteczka i otaczające, majestatyczne pagórki, groźne chmury nad nimi i niepowtarzalny kolor nieba. Na Miejską Górę wszedłem dość szybko, lecz dalej tempo spadło. No a Kierat jak to Kierat, 100 km, 30 godzin, jak koń w kieracie...

Nie nastawiałem się na bieg a jedynie na zaliczenie całego rajdu w limicie czasu. Zdobycie PK-1 na szczycie Miejskiej Góry uświadomiło mi, że 3000 m różnicy wzniesień to nie tylko zabawa ale też trochę wysiłku. Maszerowałem po nocy ze znajomymi z poprzednich imprez i z nowopoznanymi. Przed PK-2 utworzyliśmy grupę wraz z dwoma harcerzami, Marcinem i Michałem. Zdenerwowało ich trochę, że na dość krótkim odcinku szybkim tempem wyprzedzili mnie trzy razy i dalej postanowili spacerować ze mną nieco wolniej.

PK-4 był usytuowany w bacówce. Dostaliśmy ciepłą herbatę, zimne piwo, pieczone kiełbaski itp. Aż żal było wychodzić ciemną nocą w dalsza drogę ale to był dopiero 25 km. Dalsza trasa przebiegała miejscami, które w przeciwną stronę pokonywałem na Kieracie 2 lata wcześniej. Mogłem więc zaimponować znajomością terenu.

Wspólnie z harcerzami zaliczaliśmy kolejne PK, o świcie byliśmy na PK-6, niewielkie wzniesienie z widocznym z daleka, bo oświetlonym nocą krzyżem. Na wschodzie niebo zmieniało kolor z czerwonego poprzez fioletowy, różowy do żółtego. Choć szliśmy na zachód, cały czas oglądaliśmy się za siebie, tak wspaniały był to widok. Za PK-7 przeszliśmy 4km po torach kolejowych, a dalej było ponad 600 m podejścia pod wyciągiem na Śnieżnicę. Takie przebiegi mam dość dobrze opanowane i na szczęście nie przeceniłem swoich możliwości. Na górnym odcinku z wielką satysfakcją wyprzedzałem tych, którzy zbyt szybko rozpoczęli podejście.

O 8 rano dotarliśmy na PK-8 (54 km) gdzie czekała na nas ciepła woda do kawy, herbaty lub zupki. Po półmetku nawigacja stała się nieco trudniejsza. To oczywiście subiektywne odczucie spowodowane zmęczeniem, brakiem snu i znużeniem. Niektórzy zaczęli narzekać na ból stóp i stawów. Zboczami Ćwilina, na których rok temu spędziłem 2 godziny w poszukiwaniu PK dotarliśmy do wioski, do sklepu. Uzupełnienie płynów (był oczywiście pełen asortyment) dodało mi sił lecz niestety jeden z moich towarzyszy, Michał, zakończył tu wędrówkę.

Kolejny PK-10 był najbardziej odległy od bazy rajdu. Daleki przebieg leśnym szlakiem, słońce nie przeszkadzało a jedynie uprzyjemniało wędrówkę, piękne widoki z odkrytych zboczy gór, bardzo ładny odcinek trasy. Pod koniec musieliśmy zejść ze szlaku, chcieliśmy nieco ściąć i trafiliśmy na płynący w obniżeniu potok. Raz po jednej, raz po drugiej stronie, wzdłuż jego brzegu, przedzierając się przez krzaki dotarliśmy do większej rzeczki, później do mostku i już byliśmy na punkcie. Koło strumieni spotkałem Bolka, z którym dalej dreptałem aż do mety. Był ze 20 lat młodszy ode mnie, nie wyglądał na mocarza ale okazał się jednym z finalistów Selekcji! i co najważniejsze, bardzo chciał przejść cały Kierat.

Na PK-11 teoretycznie było tylko 5 km. Można było maszerować ok. 7 asfaltem ale ja wybrałem wariant <krótszy>, pomiędzy wzgórzami. Prowadząc pogubiłem się jak dziecko w lesie i tylko szczęśliwym trafem udało mi się odnaleźć wieżę telekomunikacyjną i dalszą drogę. Straciliśmy 15-20 minut ale i tak byliśmy szybciej niż drogą po szosie. Poza tym droga przez las jest dużo przyjemniejsza niż asfaltowa. Niestety, 80 km (wg trasy), ponad 25 godzin marszu, odprężenie na punkcie po wcześniejszym prowadzeniu całej grupy i brak jedzenia, bo od rana nie mogłem wchłonąć nic poza napojami bardzo mnie osłabiło. Przez godzinę męczyłem się strasznie, całkowicie pozostawiając nawigację kolegom. Trzy razy leżałem w trawie, gdy oni zastanawiali się jak dalej iść, raz nawet na chwilę zasnąłem. Skorzystałem z redbulla, który dodał mi skrzydeł i ułatwił dalszą wędrówkę. Od tego miejsca szliśmy już tylko we trójkę, Bolek, Mariusz z Limanowej i ja. Drugi z harcerzy, Marcin, z powodu kontuzji kolana nie mógł kontynuować marszu, do bazy dotarł dopiero nad ranem. Ominęliśmy wyższe wzgórza, szlakiem, przez przełęcz i miejscami asfaltem doszliśmy do wsi. Niestety zrobiło się ciemno a my mieliśmy do pokonania prawie 2 km przez las do ostatniego punktu. Ścieżki wyznaczonej na mapie oczywiście nie było, cały teren podzielony był siecią błotnistych dróg po których ścigają się miłośnicy czterokołowców. Szliśmy miejscami na azymut, wg układu poziomic, trochę na wyczucie. Kiedy okazało się, że jesteśmy na ścieżce prowadzącej wprost do PK-12 ogarnęła nas wielka radość, wiedzieliśmy już że całą trasę pokonamy w limicie czasu.

Na ostatnim punkcie było ognisko, bułki i euforia nie do opisania. Po krótkim odpoczynku raźnie ruszyliśmy w kierunku Limanowej. Oczywiście wybrany wariant nie był optymalny ale na pocieszenie pozostał nam fakt, że para ścigantów, zdobywców drugiego miejsca, a zapewne nie tylko oni, na końcu trasy dołożyła sobie dodatkowy kilometr podobnie jak my. W Limanowej jeden z kolegów zmienił jeszcze buty, skarpety, ech, cuda się działy w końcówce. Ostatnie metry przez mostek do mety przebiegliśmy wspólnie z Bolkiem. Na mecie byliśmy niecałe pół godziny przed jej zamknięciem. Startując po raz trzeci zaliczyłem cały Kierat. Jestem szczęśliwy i dumny!

Mam nadzieję, że nie znudziłem Was tą przydługą opowieścią. A jeśli ktoś ma ochotę na podobne atrakcje to zapraszam za rok do Limanowej. Znając organizatorów, impreza będzie jeszcze lepsza niż tym razem.

VipEr biegajznami.pl
Bydgoszcz, 26.05.2006 r.