Agnieszka Konior
O własnych siłach

Być może, że kiedyś ktoś wpadnie
O ile się znajdzie ktoś bystry,
Na pomysł by w górach postawić
Pomnik błądzącego turysty.

A kiedy napotkasz ten pomnik
Turysto prawdziwy, bez skazy
To odrzuć swą pychę i pomyśl
Nadawszy powagę swej twarzy...

O tych, co dawno dojść powinni, a wciąż jeszcze idą,
O tych, co po długim marszu wyjściowy mają widok,
O tych, których kompas skierował na składnicę złomu
I o tych, których GOPR sprowadził z wycieczki do domu.

Pomyśl też o tych, co dobrym poszli szlakiem, ale w złym kierunku,
I o tych co po lesie błądzą wołając ratunku.
I pomny, że mylił się twój ojciec i dziadek,
Sprawdź, czy dobrze idziesz, na wszelki wypadek!

Nie pamiętam już melodii tej ballady, ale w trakcie KIERATU AD 2006 kilka razy recytowałam sobie ten tekst...

O KIERACIE powiedzieli mi koledzy z zespołu Zgórmysyny AT. Niestety chyba dopiero po starcie dotarło do mnie, w co się wpakowałam...

Kiedy po wystrzale oznaczającym start większość ludzi pozostała na miejscu, wypatrzyłam dwa pomarańczowe punkciki szybko przemykające przez most. Krzyknęłam do koleżanki <<Za nimi!>> (Pozdrowienia dla zespołu Mongoose-O-Team) i już przeciskając się między powoli orientującymi się w sytuacji biegłyśmy przez most. Droga do PK1 stanowiła świetną rozgrzewkę dla łydek. I nie tylko! Marzyłam o tym, żeby temperatura spadła przynajmniej o 10st...

Do PK2 mapa wciąż jeszcze nie była potrzebna, gdyż tłum Kieratowiczów ciągnął się po horyzont. Żeby dotrzeć do Dworu Michałowskich były właściwie dwie opcje. Już wcześniej zaplanowałam, że wybiorę tę z asfaltem. Podobnie w stronę PK3 długo była możliwość truchtania. Już tutaj ukształtowała nam się kilkuosobowa grupka, z którą szłam potem wiele godzin (Adam Kędziora, Grzesiek Palka, Państwo Klapkovie, Marek Betleja i... ja... przeżywająca rozterki, bo byłam umówiona, że idziemy z koleżanką na wycieczkę, a tymczasem już na 'dwójce' drogi nam się rozeszły). W okolicy przysiółka Jurkówka ostro odbiliśmy w górę i po kilkunastu minutach zaliczyliśmy PK3.

Dalej bezproblemowy PK4 z wodą (ach, jacy byliśmy rozentuzjazmowani, że te kilometry tak szybko lecą) no i... zrobiło się ciemno.

W rejonie Pasierbickiej Góry kilometry przestały uciekać... zdawało mi się, że stanęliśmy w miejscu... szlak pojawiał się i znikał... i znikał... aż wreszcie udało nam się ustalić, że jesteśmy poza szlakiem, na ścieżce, którą tak czy siak planowaliśmy pójść, bez wchodzenia na szczyt. Na Kostrzę (PK5) znów sympatyczne podejście (już wtedy czułam, że z moim ścięgnem jest coś nie tak; pod górę szło się świetnie, za to z góry zbiegałam kaczym krokiem, żeby mniej bolało). W okolicy 'piątki' nawigowali głównie Klapkovie i nowy członek grupy: Maciek Dubiński. Ustalili wspólnie, że najbezpieczniej będzie zejść z powrotem zielonym szlakiem i trawersować Kostrzę. Plan dobry... tyle, że nie od razu udało nam się później wstrzelić w zielony szlak... Jako, że moje marne umiejętności nawigacyjne były tam zupełnie nieprzydatne, wyłączyłam się. Wydawało mi się, że kręciliśmy się w kółko... Nie wiem, ile czasu zajęło dotarcie do cywilizacji, ale kiedy znowu włączyłam świadomość byliśmy koło kościółka w Wilkowisku i znów zapowiadało się miłe podejście. Tym razem pod pięknie oświetlony krzyż.

PK6 to dopiero 41 km, a już odczuwałam potrzebę zdjęcia buta. Ojjjj... Całe szczęście sympatyczni sędziowie podarowali mi igłę, żebym mogła rozprawić się z rosnącym odciskiem. Zdążyłam jeszcze wrzucić w siebie szybką kanapeczkę i już... zabójczym tempem udawaliśmy się w stronę 'siódemki'. To tempo nadał przebiegający w żółtym bezrękawniku osobnik... Szczerze się cieszyłam, kiedy uciekł i wszystko wróciło do normy J Podeszliśmy sobie treningowo pod jakąś górkę (podejścia były odtąd jedynymi momentami, kiedy nie cierpiałam), niestety wariant okazał się bez sensu i trzeba było zejść L Obeszliśmy górkę dookoła i po parunastu metrach asfaltem znaleźliśmy się przy ciemnym PK7. Tu czeska para "zrezygnowała" z naszego gadatliwego towarzystwa i gdzieś zniknęła. Mimo to dalsza droga była bardzo przyjemna. Wielki księżyc wydawał mi się tandetną szklaną kulą ustawioną w Woli Skrzydlańskiej... już chciałam skrytykować gust mieszkańców, kiedy uświadomiłam sobie, że to... tylko łysy oświetla nam drogę...

W Zapotoczu weszliśmy na tory. Nie wiem jak innym, ale mi takie drobienie pomogło. Nie myślałam o bólu tylko o tym, co by było gdybym nie trafiła w któryś podkład kolejowy;) Zajmując głowę tragicznymi wizjami, bardzo szybko upłynęła mi droga do dolnej stacji wyciągu na Śnieżnicę. 300m podejście w towarzystwie Huberta również (nowy acz chwilowy członek grupy)... Już na górze spotkaliśmy czeską parkę miotającą się w poszukiwaniu właściwego szlaku J Do PK8 doszliśmy w szampańskich nastrojach. Czesi znów pognali, a nas chyba trzymał aromat herbaty i kawy. Ciągle opowiadaliśmy sobie ile kilometrów zostało do upragnionego piwa... Niestety punkt nas zatrzymał na długo. Stanowczo ZA długo. Po wyjściu tempo spadło do 1 km na 1,5 h L Ja i Grzesiek potwornie kuleliśmy, dlatego wariant na Przełęcz Gruszowiec i naokoło Ćwilina wydał się jedynym możliwym. Klucząc po mokrych łąkach totalnie przemoczyłam buty, ale gdy na PK9 otrzymałam pyyyszną bułkę z serem zupełnie zapomniałam na jakiś czas o bólu nogi... mokrych skarpetach i tym, że za nami dopiero 64 km.

Z punktu zeszliśmy elegancko, nawet na zielony szlak jakoś trafiliśmy... tyle, że niestety ja nawigowałam i... słowo stało się ciałem L "Pomyśl o tych, co dobrym poszli szlakiem, ale w złym kierunku"... Nie wiem ile straciliśmy czasu... Zła jak osa szłam przed siebie, kiedy nagle w okolicach przysiółka Tomery (przekraczanie asfaltu na zielonym szlaku jakieś 2 km przed Kiczorą) doszła nas Gosia Antosik. Nie muszę chyba mówić, jak się czułam, kiedy zobaczyłam kolejną dziewczynę;] adrenalina zadziałała, zupełnie zapomniałam o bólu... aż do czasu, kiedy przez zbyt długie zastanawianie się w okolicach Przysłopka, którą ścieżkę wybrać i wreszcie przez niewłaściwą decyzję, na PK10 dotarliśmy po Gosi...

Asfaltowanie do PK11 to była gehenna. Było mi tak źle, że chyba tylko świadomość, że Gosia jest tak blisko sprawiała, że nadal przebierałam nogami. Na punkcie w zajeździe "Głębieniec" zdjęłam buty... czegoś takiego jeszcze nie widziałam, ani u kogoś, ani tym bardziej u siebie. Nic nie mogłam zrobić z zupełnie białą, popękaną do krwi skórą... Zmieniłam więc tylko skarpetki i pokuśtykałam za Gosią i chłopakami, z którymi szła. Spoglądając w mapę, doskonale zdawałam sobie sprawę, że do 'dwunastki' nie dotrę bez nadrabiania olbrzymiej ilości kilometrów, a że widziałam już wcześniej, jak świetnie nawiguje Piotr Buciak, z którym szła Gosia J , to bezczelnie postanowiłam się podłączyć (a wraz ze mną Tomek Mucha - pozdrawiam). Adam i Grzesiek zostali na punkcie. Nigdzie im się nie spieszyło... ja zaś czułam, że jeśli nie ruszę czym prędzej, to mogę nie ruszyć już wcale.

Do 12PK szliśmy "naokoło" asfaltem przez Zalesie i Przełęcz pod Ostrą. Troszkę potem chłopcy musieli pokombinować, bo ścieżki z przełęczy nie było... ale na PK trafiliśmy perfekcyjnie. Na 'dwunastce' Tomek postanowił odpocząć, a my jak najszybciej dostać się na metę...

Nie wyrobiliśmy się przed końcem 22 h, mimo bardzo szybkiego marszu, a potem biegu 'na maksa'... Skończyliśmy o 17:05...

Niestety nie zdołałam o własnych siłach odejść od stolika sędziego L Dla mnie Kierat trwa do tej pory, bo póki co nie chodzę jeszcze o własnych siłach L L L