IV Zimowy Maraton Pieszy

Dobiegniew, 19-21.01.2007

Droga "krzyżowa"
Zimowy Maraton Pieszy w Dobiegniewie to już czwarty mój start w tej imprezie i szansa na pokonanie dwudziestej w życiu pieszej setki. Mimo to jestem pełen obaw. Długa przerwa treningowa, nieznany teren, długa i bezksiężycowa noc. Jedynym pocieszeniem wydaje się być brak śniegu dający cień nadziei na suche nogi. W przeddzień startu powodów do niepokoju przybywa. Prognoza pogody zapowiada silny wiatr i intensywne opady deszczu. Może się nie sprawdzi... Powrót do domu szybki, bo wiatr wieje w plecy, ostatni przed startem domowy ciepły obiadek; wiatr wyje za oknem; rozpoczynam pakowanie rajdowego ekwipunku i... gaśnie światło. Czołówkę miałem włożyć na głowę dopiero jutro, ale sytuacja zmusza mnie do treningu radzenia sobie w ciemności. Spać pójdę z kurami, to się dobrze wyśpię. Akurat. Okna trzeszczą, drzewa kładą się na dachu. Od czwartej nad ranem bezskutecznie przewracam się z boku na bok. No to się wyspałem. Może odeśpię w pociągu. Do Dobiegniewa mam bezpośredni z Warszawy, na miejscu powinienem być półtorej godziny przed startem. Nie za wiele, ale... Chwileczkę, ale czy ten mój "Gałczyński" w takich warunkach w ogóle dojedzie do Warszawy z Lublina, skąd startuje? Nie ma głupich, jadę wcześniejszym. Tablica odjazdów na dworcu kolejowym nie napawa optymizmem. Przy wszystkich pociągach ten sam komunikat: "opóźniony pow. 60 min." Robię dopłatę do miejscowego ekspresu do Poznania. Ten przynajmniej ruszyć powinien punktualnie. Spotykam kilka znajomych osób, podróż mija szybko. Niewielkie opóźnienie, wreszcie jest Poznań. Tylko co dalej? Na hali dworcowej tłumy zdezorientowanych podróżników z nadzieją wpatrują się w tablicę odjazdów. Niestety jedyną informacją, która się na niej zmienia jest wielkość opóźnień pociągów, które powinny były już dawno odjechać, ale na razie nikt nie wie nawet gdzie są. Zapowiadają osobowy do Krzyża. Krótka narada i szybka decyzja: jedziemy, zawsze będzie trochę bliżej Dobiegniewa. W pociągu tłok niemiłosierny, bo to pierwszy transport w tym kierunku od wielu godzin, na dodatek piątkowe popołudnie. Wreszcie jest Krzyż. Krótkie oczekiwanie i na stację wjeżdża opóźniony... "Gałczyński".
A tośmy sobie przyspieszyli.

Odprawa techniczna
Ze względu na trudności z dojazdem organizator maratonu Wiechor przesuwa start na 19:00. I po co było się aż tak spieszyć? Można się spokojnie przygotować, przerysować punkty z wzorcowych map i iść na odprawę, by dowiedzieć się, że: burmistrza nie będzie (ale przyjdzie zastępca), śniegu nie będzie (bo taka zima), sędziów na punktach nie będzie (bo niby skąd), łączności telefonicznej nie będzie (bo nadajnik padł), ale za to uroczyste zakończenie będzie (dla tych, którzy dotrą do mety na 4 godziny przed jej zamknięciem). Wiechor, wyluzuj, to nie kampania wyborcza. Na pół godziny przed startem zostajemy wypędzeni z przytulnej szkoły, teraz przyjdzie nam postać i pomarznąć na placu Starca w centrum Dobiegniewa, skąd niebawem wystartujemy. Siąpi deszcz. Pamiątkowe fotki. Oficjalna przemowa vice-burmistrza. Czekamy, marzniemy, mokniemy, start. Deszcz tylko na to czekał. Teraz lunął z całą mocą, a żeby efekt był jeszcze lepszy wspomaga go porywisty wiatr i grad. Do jedynki zaledwie 4 kilometry, a buty już po chwili pełne wody, spodnie przemoczone, przez mokre okulary niewiele widzę, walę na oślep polną drogą, która w ciągu kilku chwil zamieniła się w wielką trawiasto-błotną kałużę... Czy tak ma być przez całą noc? Ludzie, co ja tutaj robię? Na szczęście nawałnica nie trwa długo. Deszcz słabnie i choć padać będzie jeszcze jakiś czas, wydaje się, że najgorsze mamy już za sobą.

Maraton pieszy przez płotki
Przed dwójką trasa maratonu wkracza na tereny zalesione. Może będzie trochę zaciszniej. Ale las jest tym razem mniej łaskawy, niż zwykle. Na drodze raz po raz pojawiają się przeszkody w postaci powalonych drzew, efekt wczorajszej wichury. Będą nam uprzyjemniać marsz na prawie całej trasie. Mam ochotę zaproponować Wiechorowi, by przechrzcił maraton pieszy z "zimowego" na "przez płotki". Ochota ochotą, ale przecież i tak nie mamy z nim łączności, więc swym pomysłem podzielić się mogę jedynie z idącymi wraz ze mną Bożeną i Mariuszem. Przed trójką, do której docieramy nieco okrężnym, ale pozornie bezpieczniejszym wariantem doganiamy Gosię. Stąd, nie chcąc ryzykować przeprawy wpław przez Drawę, kierujemy się do Starego Osieczna, dalej wprost do czwórki. No, może prawie wprost, bo drogi z mapy nie do końca zgadzają się z tymi w terenie. Cały czas trzymamy właściwy kierunek, cały czas staramy się utrzymywać dobre tempo, ale przejście pięciu kilometrów z trójki na czwórkę zajmuje nam blisko półtorej godziny. Mapa nie jest najlepsza, lecz w naiwności swojej wierzymy jeszcze, że zaznaczony na niej zielony szlak doprowadzi nas prawie do samej piątki. I pewnie doprowadziłby, gdyby był. Staramy się trzymać trasy wirtualnego szlaku i nawet nam się to udaje, choć nawigacja jest najtrudniejsza, jaką kiedykolwiek spotkałem na imprezach organizowanych przez Wiechora. Przez chwilę mam do siebie żal, że kusząc się na marsz szlakiem zrezygnowałem z krótszego wariantu. Tymczasem pojawia się nowy problem - Gosię dopada senny kryzys. Nie chcąc spowalniać naszego marszu, prosi byśmy ją zostawili. Samą w lesie? Na kobiecy upór nie ma lekarstwa. Niedługo potem spotykamy Jacka, który nie poszedł na łatwiznę, tak jak ja, lecz wybrawszy trasę najkrótszą z możliwych doszedł do... bagna, bo zaznaczona na mapie droga była równie wirtualna, jak nasz zielony szlak. Był przed nami, teraz idzie z nami. Przed jeziorem Linowym drobne dylematy, bo drogi znów się nie zgadzają z mapą, ale wkrótce dochodzimy do brzegu i zaliczamy kolejny punkt. Kilometraże wyliczone przez budowniczego trasy nijak nie korelują z naszym odczuciem przebytej drogi. Przejście rzekomych 10 km z poprzedniego punktu zajęło nam 3 godziny. A przecież cały czas idziemy dość szybko i tylko przekraczanie powalonych drzew od czasu do czasu nas przyhamowuje. Kiedy w domu usiądę raz jeszcze nad mapą i zmierzę dokładnie swoją trasę, wszystko stanie się jasne. Nasza niewiele w sumie odbiegająca od optymalnej droga wyniosła na tym tylko odcinku ok. 15 km, czyli o całe 50% więcej, niż to wyliczył budowniczy.

Znikające punkty
Droga do szóstki wydaje się łatwa. Do Dzwonowa dochodzimy bez problemu i spotykamy tam... Gosię. "Ominęłam piątkę" - oznajmia. Jest bliska rezygnacji, ale postanawia do zgubionego punktu wrócić. Tymczasem na drodze do Węgorni senne kryzysy dopadają kolejno nas wszystkich. Trzecia w nocy - najgorsza pora. Od czasu do czasu zerkam na kompas. Kierunek mniej więcej się zgadza, ale droga trochę kręci. Jest tablica oznajmiająca, że wchodzimy do Drawieńskiego Parku Narodowego. Super, wiem gdzie jesteśmy. Za chwilę powinniśmy dojść do rzeki i mostku. Ale zamiast rzeki ponownie pojawia się tablica "Drawieński Park Narodowy". No to teraz już nie wiem gdzie jesteśmy. Idziemy jeszcze przez chwilę, staram się zrozumieć, co się stało. Czyżbyśmy chodzili w kółko? Przychodzi olśnienie, zniosło nas na południe. O ja durny. Idziemy wprost w kierunku Węgorni, tylko nie z tej strony rzeki co trzeba. Postanawiamy dotrzeć jak najkrótszą drogą do koryta Płocicznej, by do mostku dojść brzegiem rzeki. Po cichu liczymy na to, że jakieś zwalone drzewo stanie się tym razem naszym sprzymierzeńcem i pozwoli nam przeprawić się na drugi brzeg wcześniej. Nic z tego. w rozlewiskach Płocicznej pływa dostojnie łabądź, ale nie ma ochoty służyć nam za przewodnika. Wyraźnie ma do nas pretensję o to, że zakłócamy mu spokój o tak późnej porze. Przedzieranie przez chaszcze przywodzi mi na myśl wspomnienia jesiennego Harpagana. Wkrótce jest mostek, duża droga i stara węgornia. Do siódemki wreszcie bezproblemowo. Ciek wodny, który doprowadza nas na punkt jest wyschnięty, podobnie jak oczko wodne pod amboną, ale przynajmniej jest. Bożena rusza dalej w towarzystwie Piotra. Mariusz odpoczywa rozważając sposób jak najszybszego dotarcia do przepaku i zjechania do bazy. Ja robię sobie krótki postój, nakładam polar i ruszam w ślad Bożeny. Ustaliliśmy, że pójdziemy bezpiecznym wariantem Drogą Stargardzką do Sówki i dalej drogą na północ do szosy. Wstaje świt, kilkaset metrów przede mną majaczą dwie znajome sylwetki. Znikają trochę jakby za wcześnie. Przyspieszam, dochodzę do szosy, ale nikogo przed sobą nie widzę. Ale mają tempo! Po dwunastu minutach marszu szosą pojawia się leśny parking i drogowskaz do punktu czerpania wody. Ósemka? To musi być jakiś inny parking, bo nie byłbym w stanie przebyć ponad 2 km w tak krótkim czasie, ale... przy hydrancie dynda perforator, za nim stoi lampion. "Stowarzysz", czy co? Podbijam kartę i lecę do dziewiątki. Nawigacja w dzień nie sprawia problemów nawet wtedy, gdy tam gdzie powinien być las jest zagajnik, w miejscu przecinki szeroka droga, a w miejscu utwardzonej drogi ledwie widoczna leśna ścieżka. Więc idę beztrosko jedną z tych ładnych przecinek, a tu nagle przede mną wyrasta płot okalający młodnik, a zza płotu zerka w moją stronę przesympatyczny dzik. Staję, on też, patrzymy na siebie przez chwilę. Chyba zorientował się, że on powinien być po tej stronie płotu co ja, a ja po tej, po której przypadkowo on się znalazł, więc czmycha w zarośla, a ja aby nie stresować przemiłego zwierzaka, postanawiam młodnik obejść. Droga do dziesiątki wydawała mi się formalnością i pewnie by nią była gdyby nie towarzyszący mi od rana opad atmosferyczny, który na prostym szosowym odcinku za Dominikowem przybiera na sile i przeradza się w ulewny zimny deszcz. Jeszcze mu wiatr zaczął dopomagać i tak wspólnie przez całe trzy kilometry próbują mnie, każdy na swój sposób przekonać: "zrezygnuj, zrezygnuj, zrezygnuj!". I tak aż do przepaku.

Fizykoterapia
Przy kominku jest cieplutko i sucho. Słucham opowieści o bezskutecznych poszukiwaniach przez licznych maratończyków źle rozstawionej ósemki, o masowym wycofywaniu się z dalszej rywalizacji, o nielicznych odważnych, którzy ruszyli na dalszy etap rajdu. Bożena i Piotr podobno jeszcze do przepaku nie dotarli. Nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Deszcz leje, a zaciągnięte szaro-burymi chmurami niebo nie pozostawia cienia nadziei. Ciepła zupka, suche skarpety, uzupełnienie zapasów izostara. Robię wszystko, jakbym za chwilę miał ruszyć dalej, chociaż wiem, że jeśli deszcz nie ustanie lub przynajmniej nie zelżeje, będzie trzeba powiedzieć "pas". A właśnie, że się nie poddam - idę dalej. Deszcz i wiatr, dostrzegłszy moją determinację, dają za wygraną, a ja ruszam dziarsko w kierunku jedenastki. Droga strasznie błotnista, lecz prosta: czerwony szlak, o dziwo, istniejący i nawet całkiem świeżo odmalowany, potem ścieżka wzdłuż nieczynnego toru kolejowego. W drodze na dwunastkę decyduję się wykorzystać znany mi już odcinek czerwonego szlaku i zaliczyć ponowną kąpiel borowinową zmęczonych stóp, dalej skrót Drogą Solną i marsz przecinką prosto w kierunku punktu nad torfowiskiem Konotop. Lampion dostrzegam z daleka. Teraz jak najszybszy powrót na szlak solarzy, póki jeszcze resztki słonecznego światła wspomagają orientację w terenie. Wybraną przeze mnie drogę znów przecinają ogrodzenia wzniesione przez leśników, ale tym razem nie zamierzam ich obchodzić. Cóż warte byłyby błotne, solne i torfowe zabiegi bez odrobiny gimnastyki. We wsi Zatom spotykam czwórkę naszych. Nie znaleźli dwunastki, jeden z nich nie jest w stanie iść dalej, podjęli decyzję o rezygnacji i próbują złapać jakiś transport do Dobiegniewa. Ale ja do trzynastki dotrzeć muszę i to przed dziewiętnastą. Jeśli nawet miałbym nie osiągnąć mety maratonu, pokonanie dystansu 100 km w czasie poniżej 24 godzin pozwoli mi na dopisanie kolejnej dwudziestej setki do mojej osobistej statystyki. Do Wydrzego Głazu doprowadza mnie czerwony szlak. Jest 18:41, setka zaliczona, ale nie zamierzam na niej poprzestać. Dalszy, leśny odcinek szlaku jest usłany gałęziami i poprzegradzany powalonymi drzewami, więc gdy koło leśniczówki Moczele powracam na Drogę Solną postanawiam trzymać się jej prawie do samej czternastki. Droga wyłożona jest nierównym brukiem, nie ma poboczy. Moje stopy zaczynają protestować. Masaż pokrytego pęcherzami mózgostopia przy pomocy "kocich łbów" to zabieg, którego nie da się porównać z niczym. Wreszcie jest upragniony mostek. Dochodzi godzina 21. W bazie właśnie rozpoczyna się uroczysty bankiet. Ja tymczasem uzupełniam fizykoterapię chirurgicznym zabiegiem przekłucia dokuczających mi niemiłosiernie pęcherzy. Po dwudziestu kilku minutach jestem gotów do dalszej drogi. Ruszam na ostatni, rzekomo piętnastokilometrowy odcinek trasy. Znowu niekończące się kilometry brukowanej drogi. Na dodatek dopada mnie ze zdwojoną siłą kolejny senny kryzys. Próbuję przyspieszać, podbiegać, ale monotonny krajobraz wygrywa i znęca się nad moją świadomością bez odrobiny litości. Patrzę przed siebie. Drzewa pochylają się nade mną, jak tłum czarownic w kacich czapach. Patrzę pod nogi. Kamienie na drodze rozpierzchają się przede mną, niczym morze szczurów. Najbardziej realnie wygląda niebo rozświetlone tysiącami gwiazd. Mijam przecinki: jedna, druga, kolejna. Tracę rachubę czasu i mijanych dróg. Zamierzałem skręcić za mostkiem, ale żadnego mostku nie zauważyłem. Wreszcie jest charakterystyczny łuk drogi i spore skrzyżowanie. To musi być droga do wsi Wołogoszcz. Na asfaltową nawierzchnię, której nie znoszę, teraz czekam jak na zbawienie. Szczekanie psów, warkot silnika samochodu, światła zabudowań. Nareszcie cywilizacja. Jestem na ostatniej prostej. Czasu coraz mniej, więc końcowe kilometry dorzucone w prezencie od Wiechora pokonuję podbiegając i drepcząc na przemian. Ruch na szosie niewielki, ale samochody jadące z przeciwka co jakiś czas oślepiają długimi światłami. Wtedy błyskam im swoim halogenem między oczy: a co, ja też mogę. Zazwyczaj skutkuje. Jeden taki aż na pobocze zjechał i teraz czeka, aż się do niego przybliżę. Coś mu na dachu świeci. Policja. No proszę, zatrzymajcie mnie: może za przekroczenie prędkości, a może za brak zimowych opon. Tylne światełko też mam w porządku. Postali, obejrzeli się tylko za mną - nie pierwszy to dzisiaj i pewnie nie ostatni wariat drogowy. Dochodzi pierwsza w nocy. Jest Dobiegniew. Pętla się zamyka. Jest meta. Zostało jeszcze całe siedem minut.

Meta
"To nie powiedzieli ci na przepaku, że limit czasu został wydłużony?" - mówi sędzia. Nie, na całe szczęście nie powiedzieli, a może mówili, tylko nie chciałem usłyszeć. Cztery minuty po mnie na metę wpada Grzegorz - zwycięzca Zimowego Maratonu Pieszego sprzed trzech lat. Więc nawet nie jestem ostatni. Pojawia się Wiechor; pamiątkowa fotka i wręczenie statuetek. Jest środek nocy, większość maratończyków pogrążyła się już we śnie. Tylko nieliczni, którzy doszli do bazy po północy jeszcze nie śpią. Wszyscy potwornie zmęczeni, ale niesamowicie zadowoleni z pokonania najtrudniejszego w historii Zimowego Maratonu Pieszego. "No, tośmy wykonali kawał solidnej nikomu niepotrzebnej roboty" - śmieję się. Na trasie pozostała jeszcze dwójka zawodników. Nie dają za wygraną. Do mety dojdą dopiero w niedzielę w południe. W sumie spośród 72 zawodników, którzy w piątkowy wieczór stanęli na starcie, do mety dotarło zaledwie 21 osób.
Oj, Wiechor, chciałeś mnie zamordować, ale ci się to nie udało.
Na następny maraton znowu przyjadę. Na pewno!

Statystyka trasy
Przebyty dystans:
normatywny - 125 km; faktyczny - ok. 146 km;
w tym: droga nadłożona w wyniku błędów i wyboru okrężnych wariantów - ok. 7 km;
Czas:
całkowity - 29 h 53 min.; samego marszu (bez postojów) - 27 h 46 min.;
Prędkość:
średnia rzeczywista - 4,9 km/h; średnia marszu - 5,3 km/h;
średnia (wg normatywnego dystansu) - 4,2 km/h.