ZAŻYNEK 2004

Ogrodniczki, 11-12.09.2004 r.

Relacja Wojtka Burzyńskiego - "Burzy"

Niektórzy z Was już wiedzą....ale od początku.
W dniach 11-12 września w Puszczy Knyszyńskiej odbył się II Podlaski Rajd Długodystansowy - ZAŻYNEK 2004. Sama nazwa mówi wiele...
Byłem... hm..."bardzo niemądry" aby wystartować w trasie pieszej a nie rowerowej tego rajdu, bo zawsze rower i rower to może wreszcie coś z buta pochodzę. No i ogólnie fajna impreza - dzienno-nocne łażenie po pięknych okolicach.
Zasady można znaleźć na podanej stronie tego rajdu - w skrócie: z buta trzeba było przejść trasę 100 km w limicie 24 godzin, a rowerem przejechać 250 km, także w dobę.
O 12 w sobotę wystartowaliśmy. Pół pierwszej pętli (25 km) szedłem z bardzo znanym ekstremalistą, Krzysztofem Wiktorowskim (pseudo "wiki") z Łodzi. Tempo było zabójcze jak dla mnie, na oko około 7,5 km/h. Już po około 7 km zgubiliśmy razem wyznaczoną trasę (mieliśmy ksero map 1:50000 z zaznaczoną trasą do przebycia). Po słońcu (i tu aspekt astronomiczny), widziałem, że zamiast na wschód idziemy dokładnie na południe !! - powiedziałem to p. Krzysztofowi, rzeczywiście kompas potwierdzał moje przypuszczenia. Po przejściu ok. 2 km, zawróciliśmy na północ i wróciliśmy na nasz szlak - jak policzyłem potem zrobiliśmy gratisowe 4 km
Dalej trasa przebiegała malowniczym pasmem Ozu Świętojańskiego (209 m npm) i tu znowu trochę pomotaliśmy- tym razem gratis około 0,5 km.
Po pierwszym punkcie kontrolnym (około 25 km) p. Krzysztof wyruszył szybko sam, a ja zacząłem go gonić z innym znanym ekstremalistą - Andrzejem Sochoniem z Warszawy. Przeszliśmy razem żywym tempem do końca pierwszej pętli (50 km), ja tym bardziej musiałem trzymać się kompana, ponieważ zostawiłem latarkę w bazie (sic!), do której trafiliśmy dopiero po 22. W drugiej połówce pierwszej pętli towarzyszyło nam jeszcze 5-cioro uczestników trasy pieszej. Nie obyło się znów bez gubienia się (tym razem po ciemku) - 2 razy po 1 km W Supraślu niemiły akcent - nastoletnie wyrostki rzucają w nas butelką po piwie, która spada mniej więcej 5 m ode mnie i p. Andrzeja i rozbija się na betonowym chodniku. Przedtem słyszałem tylko "rzuć tak, aby trafić..." Nie reagujemy, nasza 7-ka mija pijanych młokosów obojętnie... Dalej też ludzie są nastawieni niezbyt przyjaźnie do ludzi, którzy wędrują z plecakami w nocy - dziwne uśmiechy, pogardliwe uwagi o "górnikach" ... aż wstyd mi było przed kolegami z Polski.
Na drugą, 25 km pętle ruszyłem sam wcześniej, mówiąc p. Andrzejowi aby mnie dogonił. Czułem już zmęczenie w nogach i prawdę mówiąc po 50 km miałem już dosyć. Już na 2 km drugiej pętli następna wpadka - źle oznakowany skręt szlaku zmylił mnie, a potem i p. Andrzeja z kolegą i znowu gratisówka - około 1,5 km. Punkt kontrolny tej pętli miał miejsce w Białostockim Muzeum Wsi (BMW) - w pięknej chacie krytej strzechą - klimacior!!, szczególnie o około 1 w nocy. Po drodze widzieliśmy 2 liski z odległości około 10 m - w ogóle się nas nie bały. Planowe 75 km ukończyłem o 5:19, wcześniej widząc piękne popielate światło Cieniasa (znów aspekt astronomiczny).
O 5:40 ruszyłem już sam na trzecią, 25 km pętlę - przede mną byli p. Krzysztof i p. Andrzej (jakieś 20 min). Ta pętla była najbardziej hardcorowa - około 2 km szło się podmokłymi łąkami, wśród pasących się krów. W 3 min. buty były całe mokre Na łąkach zobaczyłem, jak dogania mnie z tyłu kolega Wojtek - też zdecydował się jako czwarty ruszyć na ostatnią pętlę. Ale po łąkach szło się fajnie - widziałem przynajmniej ślady "rywali". Po przejściu mokradeł, zmiana skarpetek i butów na suche - dobrze ze miałem. Pozostało jeszcze około 12-13 km. Na 4 km przed końcem dogonił mnie Wojtek skubany (chodził już 100 km w tamtym roku), ja odczuwałem już mały kryzysik. Potem znów dogoniłem go ja - on odpoczywał, chwile szliśmy razem, potem we mnie białko się ścięło i ostatnie 2 km wlokłem się w żółwim tempie.
W końcu o 11:14, ukończyłem 100-km trasę rajdu. Szczęśliwy, ale ogromnie zmęczony. Przede mną przyszli: p. Krzysztof (19 h 50 m), p. Andrzej (22 h 39 m) oraz kol. Wojtek (23 h 00 m).
Reasumując - ogólnie było 31 uczestników, mniej więcej pół na pół to kolarze i piechurzy - pełną trasę pieszą ukończyły 4 osoby, pełną trasę kolarską również 4 osoby. Klasyfikacji czasowej nie prowadzono, tak więc wszyscy uczestnicy rajdu mogą czuć się wygranymi, zwłaszcza że wygrali ze swoimi słabościami, bólem i zmęczeniem.
O 13 rajd zakończył się rozdaniem nagród przez sponsora (zegary ścienne, nagrody książkowe) i wręczeniem pamiątkowych dyplomów.
A na zakończenie dodam, że jeśli byście chcieli przejść kiedyś 100 km w dobę, to lepiej jest potrenować. Ja poszedłem praktycznie bez żadnego treningu marszowego (5 lat temu przeszedłem 28 km w 4 h i to był mój dotychczasowy rekord) i dlatego przedwczoraj i wczoraj łaziłem prawie na czworakach w domu Dziś jest już lepiej - jutro będę tańczył w pracy

Statystyka: realnie ok. 110 km w ok. 22 h marszu.

Ten rajd zadedykowałem
Mojej Gwieździe Najjaśniejszej - Ewie.



Debiut piechura

Ogrodniczki, 11-12.09.2004 r.

Relacja Krzysztofa Wiktorowskiego

Kiedy pewnego lipcowego poranka tracę przypięty do barierki rower, zmuszony jestem zrezygnować z planowanego już od dłuższego czasu udziału w rowerowym Ultramaratonie w Świnoujściu. Próbę podwyższenia pokonanego jednorazowo dystansu z 510 do 765 km z konieczności odkładam na rok przyszły. Trudno, bym w czasie, gdy poznani przeze mnie na różnych imprezach kolarze będą zmagać się z morderczym dystansem, siedział wygodnie w domu. Ja, zatwardziały biker, od kilku lat niemal nie zsiadający z roweru, postanawiam zadebiutować w tym czasie jako piechur w Podlaskim Rajdzie Długodystansowym "Zażynek".
Na miejsce rajdu w Ogrodniczkach przybywam w przeddzień startu. Jestem tu pierwszym zawodnikiem. Aż do następnego ranka organizatorzy będą w zdecydowanej przewadze nad uczestnikami. Atmosfera serdeczna, niemal rodzinna. Ze znajomych w środku nocy pojawia się Andrzej Piwakowski a rano Paweł Paroń (obaj na trasę rowerową) i Andrzej Sochoń (trasa piesza).
Słońce, bezchmurne niebieskie niebo i rześkie powietrze nastrajają optymistycznie. Uroczyste otwarcie, odprawa z rozdaniem map i o godz. 12 powoli ruszamy na trasę. Jak na razie czarno-biała mapa z plątaniną najróżniejszych linii to dla mnie czarna magia, której nie próbuję nawet zgłębiać. Korzystam ze szczegółowego opisu. No i w końcu z tego, że nie idę sam. Wkrótce klaruje się kolejność, która z pewnymi modyfikacjami utrzyma się do końca rajdu. Początkową część trasy pokonuję ze znającym te tereny Wojtkiem Burzyńskim, w odległości wzroku Andrzej Sochoń i Wojtek Kołodziejczyk dalej trójka łodzian i kolejni nierozpoznawalni przeze mnie miejscowi zawodnicy.
Bez problemu dochodzimy do osady Krasny Las. Szczegółowy, wręcz drobiazgowy opis dotychczasowej trasy rozleniwia i usypia czujność. W opisie czytam "... na rozwidleniu dróg w lewo, na kolejnym w lewo i za chwilę w prawo ...". Mijamy kolejne dróżki, rozwidlenia ... jest ich zdecydowanie więcej niż potrzeba. Droga wije się w różnych kierunkach, jednak zamiast na wschód, stopniowo wykręca coraz bardziej na południowy-wschód. Znikają idący za nami zawodnicy. Pomimo pokonanego już dystansu nie ma wymienionej w dalszym opisie rzeczki z "prowizoryczną przeprawą", "szlabanu i tablicy". Narasta niepokój. Po kolejnych minutach niejasne podejrzenia przeradzają się w pewność - od dłuższego już czasu zeszliśmy z wyznaczonej przez organizatorów trasy. Wracać z powrotem - nie ma sensu, czekamy na najbliższą nadarzającą się okazję by naprawić błąd. Wreszcie jest droga odchodząca w lewo prosto na północ. Po kilkuset metrach słupek oddziałowy z numerami 47,203,113,58 - rzut oka na mapę i wszystko się wyjaśnia - jesteśmy w okolicach Starego Majdanu ok. 3 km (!!!) na południe od trasy.
Przyśpieszamy zastanawiając się ilu zawodników jest już przed nami. Powoli odrabiamy stracony dystans, mijamy kolejno chyba wszystkich uczestników rajdu oraz prowadzących wówczas Andrzeja, Wojtka. Wchodzimy na piękny, porośnięty lasem grzbiet z górą Św. Jana. Kolejna wpadka orientacyjna staje się dla mnie przełomem. Najwyższy czas, by zsynchronizować to co widać na mapie ze szczegółami mijanego terenu, by wyczuć pokonywane odległości z długościami linii narysowanych na mapie. Wkrótce wracamy na trasę, mapa zostaje obłaskawiona i staje się najlepszym przyjacielem w dalszym marszu. Na pozostałym do przejścia 80 km odcinku trasy orientacja nie sprawia mi już większych problemów.
Mijamy gdzieś z boku Nowosiółki, przechodzimy mostem nad rzeką Słoją i dopiero po kilkuset metrach Wojtek stwierdza, że chyba minęliśmy już punkt kontrolny w Kolonii Kondycja. No niby tak, wracamy. Jest pojedyncze zabudowanie ale nie stwierdzamy jakiegokolwiek śladu istnienia punktu. Dla mnie nauczonego doświadczeniami z rowerowego Harpagana sprawa jest oczywista: Jesteśmy w miejscu gdzie powinien być punkt, punktu tu nie ma, więc idźmy dalej. Jestem w mniejszości, czekamy, dochodzą następni zawodnicy a po kolejnych 10 minutach nadjeżdża spóźniona obsługa punktu (od momentu kiedy pierwszy raz minęliśmy Kondycję minęło grubo ponad 30 minut). Okazuje się, że podczas ostatniego tygodnia rozebrano most na najkrótszej trasie dojazdu do punktu.
Uzupełniam zapasy wody i nie widząc chętnych do dalszego wspólnego marszu ruszam do przodu. Kiedy odwracam się do tyłu mijając most na Sokołdzie po raz ostatni widzę podążających gdzieś w oddali kolejnych zawodników. Powoli ściemnia się. Przez długi czas kieruję się jedynie przeczytanym wcześniej opisem. Początkowo wspólnym szlakiem konnym, rowerowym i pieszym, później jedynie konnym i rowerowym.
W zupełnych ciemnościach dochodzę do newralgicznego punktu, w którym moja dalsza trasa i wyznaczone w terenie szlaki rozchodzą się. Tu szlak konny skręca ostro w lewo, ja ruszam nieco pod kątem w prawo. Po kilkuset metrach zawracam, nie wszystko zgadza się z opisem, (światła Supraśla miały być przecież po prawej - nie lewej - stronie). Tutaj muszę być pewny dalszej trasy. Nie mam ochoty na przedzieranie się w zupełnych ciemnościach przez łąki nad rzeką Supraśl i szukanie być może jedynego w okolicy mostka. Kilkadziesiąt metrów od punktu gdzie szlaki się rozchodzą zauważam nieuczęszczaną drogę odchodzącą z lewej strony. Bez przekonania zagłębiam się w las. Po prawej prześwitują światła pobliskiego miasta Supraśl, wkrótce mijam jakąś szopę (to pewnie wspomniany w opisie "domek letniskowy"). Niezbyt pewnie wychodzę na łąkę przez cały czas mając wrażeniem, że zaraz wpadnę po kostki w wodę lub błoto. Takie złudzenie wywołuje ciemna ziemia pomiędzy rosnącą kępkami trawą. Jest wreszcie wąski, ale solidny mostek.
Wkrótce dochodzę do miasta, tu przynajmniej nie jest ciemno. Idę wyznaczonymi ulicami szukając tak charakterystycznego punktu w mieście jakim jest skrzyżowanie przy "Św. Sośnie". Pomimo usilnego rozglądania nie potrafię rozpoznać i rozszyfrować tej nazwy. Co autor opisu miał na myśli? - pozostaję w nieświadomości do dzisiaj. Dochodzę do lasu i waham się, idę do przodu, zawracam. Spokojna lektura pozwala wychwycić istotny szczegół opisu, "dalej idziemy szlakiem pieszym zielonym". W tym momencie nic innego nie powinno mnie interesować, szlak doprowadzi mnie aż do jeziora, którego nie można przecież nie zauważyć.
Namalowany na drzewie nr "23" wydaje mi się znajomym. Rozpoznaję kolejne szczegóły mijanego krajobrazu. Po minięciu jeziora Komosa droga staje się wręcz oczywista. Mapa i opis jest już zbędny, co najwyżej można by je wykorzystać jako wkładkę do rozpadającego się właśnie adidasa. Półmetek osiągam o godz. 21.33, po 9 godzinach i 33 minutach od startu.
Szybko zmieniam obuwie, uzupełniam picie, do plecaka wrzucam przygotowane przed startem kanapki, wypijam przygotowany przez obsługę rosołek, zjadam tatarskie kibiny - pierogi przygotowane przez miejscowe Tatarki. Nie mogę doczekać się aż wystygnie przygotowana herbata, ruszam w trasę ok. godz. 22. Przed tym upewniam się czy obsługa odległego o 10 km punktu kontrolnego będzie tam przed północą.
Kolejne kilometry nie sprawiają większych problemów. Trasa biegnie znakowanymi szlakami turystycznymi przez lasy otaczające przedmieścia Białegostoku. Oznaką tego są stosy leżących w lesie i straszących z pobocza szlaków śmieci. Narasta szum dochodzący z miasta i z szosy biegnącej z Białegostoku do przejścia granicznego. Zbyt duże tempo jakie sobie narzucam na tym odcinku trasy sprawia, że zaczynam odczuwać bóle kręgosłupa i ogólne zmęczenie. W skansenie melduję się o wyznaczonym przez samego siebie czasie (23:40). Spokojnie wypijam herbatę, i dalej już bez szaleństw, własnym, równym tempem pokonuję kolejne kilometry, nocny spacer ponownie staje się (jeszcze na tym etapie trasy) przyjemnością. Mijam Sochonie i wchodzę do zupełnie opustoszałego Wasilkowa. Osobnik w krótkich spodenkach z dziwnym urządzeniem na głowie, mknący szybko przez miasto wydaje się podejrzany policjantom z patrolującego uśpione miasto radiowozu. Cierpliwie tłumaczę, że rajd, że 100 km, że właśnie jestem na 70 km tego rajdu. Z satysfakcją odnotowuję na twarzach wyrazy niedowierzania i podziwu. Mogę iść dalej.
Mojej uwadze umykają ulice miasta wymienione w opisie. Mam jednak trochę szczęścia, kiedy dochodzę do przecinającej miasto szosy Białystok-Sokółka, w opustoszałym do tej pory mieście spotykam powracającego z imprezy młodzieńca. Bez wahania wskazuje ulicę, która doprowadzi mnie początkowo do mostu na rzece Supraśl i dalej do wsi Nowodworce. Stąd znanym już odcinkiem drogi do bazy w Ogrodniczkach. Godzina ok. 2.43.
Śpi obsługa, która przygotowała ciepły posiłek i herbatę po pierwszym etapie, nie ma wody. Właściwie nie ma najmniejszego powodu bym zatrzymywał się tu dłużej niż na chwilę potrzebną na podstemplowanie karty. Wracam znaną mi już (przed chwilą pokonaną) trasą do Wasilkowa. Po opuszczeniu miasta coraz bardziej oddalam się od dających nieco światła Białegostoku i Wasilkowa. Pomimo, że trasa prowadzi poprzez pola, po otwartym niezalesionym terenie, otaczające mnie ciemności gęstnieją, a ja gubię się kompletnie w kolejnych wymienionych w opisie skrzyżowaniach dróg. Wyjmuję kompas i staram się wybrać drogę prowadzącą na wschód. Bingo, po lewej stronie widać jakieś zabudowania, to jedyna w tych okolicach wioska Dąbrówka, na powrót odnajduję się na trasie (a może wcale jej nie opuszczałem?). Na mijanym właśnie ściernisku słyszę jakieś pochrząkiwania i po chwili widzę duże stado, ledwie widoczne ciemne sylwetki rzucają się do ucieczki. O wiele większe wrażenie zrobiły na mnie pojawiające się podczas wcześniejszej drogi przez las, wpatrujące się we mnie nieruchome świecące dwa punkciki. Niby niebezpieczeństwo ze strony dzikich zwierząt nie istnieje, ale mnie po plecach przechodził dreszczyk niepokoju.
Staram się pomimo ciemności skrupulatnie kontrolować skomplikowaną w tym miejscu drogę. Jak trudną przy panujących ciemnościach, warto przytoczyć fragment załączonego opisu "... i dalej słabo widoczną ścieżką łagodnie w lewo i zaraz w prawo ...". Wychodzę na mokre od rosy łąki. Mimo pierwszych oznak nadchodzącego świtu mam trudności z ominięciem podmokłych łąk. Dużo czasu tracę na odnalezienie niewidocznego aż do ostatniej chwili mostu. Ten chwiejący się nieco most to arcydzieło architektury ludowej - podobnego do niego nigdy nie widziałem. Po raz ostatni (szósty) przekraczam rzekę Supraśl. Mam przemoczone nogi i jedyne o czym marzę to jak najszybsze opuszczenie łąk nad Supraślą.
Nie mogę przytoczyć słów jakie cisną mi się na usta pod adresem budowniczego trasy pieszej podczas pokonywania tego odcinka. Należą do zwrotów ogólnie przyjętych jako obraźliwe. Organizatorzy przewidywali, że wszyscy uczestnicy ten odcinek trasy pokonają już za dnia. Ja, po prostu, nieco się pośpieszyłem.
Wybieram najkrótszą ścieżkę poprzez podmokłe łąki do widocznego w oddali lasu. Szczęśliwie przechodzę po rzuconych w wodę żerdziach. Idę drogą wzdłuż lasu, która wkrótce doprowadza mnie do niebieskiego szlaku. Jestem już zmęczony, od mokrych nóg robi mi się zimno. Nad ranem opuściłem podwinięte rękawy flanelowej koszuli. Teraz wyjmuję z plecaka ortalionową kurtkę. Czeka mnie jeszcze mozolny powrót do bazy. Na ostatnim odcinku drogi z Ciasnego do Ogrodniczek spotykam P. Paronia i innych uczestników wyruszających na ostatni odcinek trasy rowerowej. Metę osiągam o godz. 7.50 z czasem 19 godzin 50 minut. Po pokonaniu, co najmniej 105 km (100+5). Jestem zmęczony ale nie wykończony, pełen nadziei przed jesiennym Harpaganem.

Łódź 13-21.09.2004 r.

Krzysztof Wiktorowski (wiki)