mBank eXtreme 2003
Relacja Andrzeja Sochonia

Znowu Sielpia
W tym roku postanowiłem wyciągnąć do Sielpi całą rodzinę. Sam wahałem się pomiędzy przygodowym marszobiegiem wydłużonym w tym roku do 40 km i maratonem w chodzie na dystansie 50 km, żonę, córkę i syna udało mi się nakłonić jedynie do marszu na 25 km. Nigdy nie lubiłem taplać się w błocie, a z wiekiem awersja do nawierzchni, którą górale określają mianem: "psykry grunt", nasiliła się, więc zdecydowałem, że milszym dla moich stóp i butów będzie chód na 50 km. Korzeniowski poprawił swój rekord, to ja swój też muszę poprawić. Jak postanowiłem, tak uczyniłem.
Gdy spod MOSiR-u w Sielpi w kierunku Końskich rusza w sobotni poranek tłum naśladowców Korzeniowskiego, kilku chodziarzy wyrywa od razu do przodu, a ja ruszam za nimi. "Tym razem nie będę się oszczędzał" - myślę. Przez długi czas depczę czołówce po piętach. Tłum zostaje w tyle i na trasie robi się pustawo. Do Końskich (12,5 km) docieram w towarzystwie maratończyka w moim wieku, dwóch młodzików właśnie kończy marsz. Prawie całą powrotną trasę do Sielpi przemierzam w towarzystwie swego rówieśnika, dopiero na półmetku (25 km) zostaję w tyle, poświęcając kilka minut na zatankowanie wody. Doganiam go tuż przed punktem kontrolnym w Końskich (37,5 km). Tu organizatorzy informują nas, że przed nami jest tylko czterech zawodników, jeden z nich - starszy pan - minął punkt przed chwilą. "Czas rozpocząć finisz" - myślę i wydłużam krok. Świadomość, że jestem na piątej lokacie dodaje mi sił. Już wkrótce wyprzedzam wyraźnie zmęczonego weterana. W tyle zostaje też mój dotychczasowy kompan, który również trochę przeliczył się z siłami. Ja czuję, że trzymam całkiem dobre tempo i w zasadzie nikt nie powinien mnie dogonić, skoro nie zrobił tego do tej pory. Wkrótce jednak mam się przekonać, że się myliłem. Oto słyszę za sobą głosy trzech młodych maratończyków. Zbliżają się do mnie w dość szybkim tempie. Ale co to... przecież oni biegną. A fe... Na prawdziwych zawodach za podbieganie grozi dyskwalifikacja. No cóż, tutaj idziemy dla własnej satysfakcji, więc... ich strata, bo cóż to za satysfakcja, jeśli się oszukiwało. Byłbym czwarty, będę siódmy. Napieram dalej dublując grupę młodzieży, która startowała na dystansie 25 km. Przed zakrętem drogi dogania mnie jeszcze jeden maratończyk. Idzie w podonym tempie do mojego, więc długo depcze mi po piętach zanim wreszcie udaje mu się ze mną zrównać. Przyspiesza nagle i znika za zakrętem. Kiedy po chwili znów pojawia się w moim polu widzenia, jest już bardzo daleko. Nie mam wątpliwości, że i on złamał regulamin. No to jestem ósmy. Około dwóch kilometrów przed metą doganiam jednego z młodszych uczestników maratonu, który od początku był w czołówce. Teraz osłabł i ledwie powłóczy nogami. Kiedy się z nim zrównuję, przyspiesza, nie chcąc utracić swej ciężko zapracowanej lokaty. Razem dochodzimy do mety, na której czekają jego rodzice. Na ich widok dostaje takiego napędu, że linię mety mija kilka metrów przede mną.
Trasę 50 km pokonałem w czasie 7 godzin i 5 minut. Jest to wynik o 45 minut lepszy, niż przed rokiem i jestem z niego bardzo zadowolony. Nawet Robert Korzeniowski nie poprawił swojego rekordu o tyle co ja. Moja średnia prędkość marszu wyniosła ponad 7 km/h i jak na razie jest to mój życiowy rekord na dystansie 50 km.
Moja rodzina też spisała się na medal: swoje 25 km przeszła w ciągu 5 godzin i 5 minut, a czas mógł być jeszcze krótszy, gdyby nie napotkane po drodze piękne grzyby. Wieczorem idziemy na piknik przy ognisku. Niestety żona i córka nie chcą ze mną tańczyć, bo... nogi je bolą. Chętnie porwałbym do tańca jakąś małolatę, tak jak przed rokiem, ale przy żonie nie wypada. Oj, czuję, że będą zakwasy. Podczas pikniku radosna atmosfera, dzielenie się wrażeniami z trasy i dekoracja zwycięzców, czyli wszystkich, którzy przemierzyli pełny dystans trasy pieszej (50 km), rowerowej (180 km) lub przygodowej (40 km). Pamiątkowe medale wręcza słynny polski himalaista, honorowy patron imprezy - Piotr Pustelnik (na zdjęciu poniżej).