AKTUALNOŚCI

08.10.2021
Pierwsza połowa roku zapowiadała się niezbyt optymistycznie, bo pandemia odpuścić nie chciała. Rozegranie Kieratu w tradycyjnym majowym terminie było niemożliwe. I kiedy myślałem już, że ten rok upłynie znów w fizycznej bezczynności, zabłysło światełko w tunelu. W maju przyjąłem drugą dawkę szczepionki, w czerwcu ogłoszono poluzowanie obostrzeń na letnie miesiące. Szybka decyzja - robimy Kierat w ostatni weekend sierpnia. Ekspresowe przygotowania. Końcówkę czerwca spędzam w Beskidach na sprawdzaniu, co się na przygotowanej dwa lata wcześniej trasie zmieniło. Końcówka sierpnia to już sam Kierat. W planie mam pozostanie w górach w celu przygotowania trasy na przyszły rok, ale prognozy pogody nie pozostawiają złudzeń. Kilka dni ciągłych opadów. Jadę do Warszawy, by powrócić w Beskidy na początku września. Czeka mnie tym razem tydzień wspaniałej pogody bez kropli deszczu i ze wspaniałą widocznością - codziennie, co się w górach nie zdarza często. Kilka dni wędrówki z plecakiem po beskidzkich ścieżkach służy przede wszystkim sprawdzeniu i pomiarowi wymyślonej wcześniej trasy osiemnastego Kieratu, ale stanowi też trening przed moim dwudziestym startem w Maratonie Pieszym im. Andrzeja Zboińskiego w Puszczy Kampinoskiej.
Nadchodzi październik. Pierwszy weekend to kolejne spotkanie z Kampinoskim Parkiem Narodowym. Start tym razem wcześniej, niż to bywało dotychczas , bo już o godzinie 16:00.
Ta zmiana ma swoje zalety. Pierwsze kilometry pokonujemy jeszcze przy świetle dziennym, więc można dokładniej przyjrzeć się terenom, które zwykle przemierzaliśmy w ciemności i wreszcie rozpoznać twarze znajomych napotykanych na trasie. Nie grozi nam też kończenie trasy przy świetle latarki. Dla mnie ten wczesny start okaże się jednak niezbyt szczęśliwy. Im jestem starszy, tym większym problemem na stukilometrowych maratonach staje się dla mnie walka z sennością. Dotychczas senny kryzys dopadał mnie zwykle nad ranem, ale wschód słońca pomagał go przezwyciężyć. Tym razem senność ogarnia mnie około drugiej w nocy, kilka kilometrów za półmetkiem. Walka trwa aż do świtu i powoduje spadek prędkości marszu z ok. 5,5 km/h do niecałych 4 km/h. Za dnia udaje mi się trochę przyspieszyć, ale wymarzona pogoda i piękne krajobrazy nie motywują do zbytniego przyspieszania kroku, wszak wiem, że ze zmieszczeniem się w limicie czasu nie powinienem mieć problemu. Czas 22:39, choć o blisko godzinę krótszy od ubiegłorocznego, zaliczyć muszę do grupy "rezultatów postcovidowych", czyli "nie ma się czym chwalić, ale najważniejsze, że w limicie".
Dziś piątek. Właśnie wróciłem z uroczystego zakończenia ze specjalnym dyplomem i medalem za ukończenie 2000 kilometrów w Pieszych Maratonach w Puszczy Kampinoskiej. Organizatorzy obliczyli, że pokonanie przeze mnie tego dystansu trwało 395 godzin i 48 minut, czyli, że poruszałem się ze średnią prędkością 5,07 km/h. Dodatkową satysfakcję czerpię z faktu, że na wejście do elitarnego grona 15 osób, którym udało się przekroczyć magiczną granicę 2000 km, potrzebowałem tylko 20 lat - szybciej się nie dało.
Dziękuję raz jeszcze organizatorom Pieszego Maratonu w Puszczy Kampinoskiej z klubu Matragona za doskonałą imprezę i za wspaniałą atmosferę. Dziękuję również tym wszystkim, których przez te 20 lat spotkałem na trasie, za życzliwość, za pomoc w znoszeniu trudów marszu, za podciąganie tempa. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze nie jeden raz na puszczańskich i beskidzkich szlakach. Do zobaczenia.

21.12.2020
Nawet w najtrudniejszych czasach nie wolno tracić nadziei. W ostatnich dniach października otrzymałem wspaniały prezent od syna - kilkudniowy wypad w Biesczady. Trafiliśmy na kilka dni cudownej pogody, otwarte szlaki Bieszczadzkiego Parku Narodowego i gotowe na przyjęcie gości kwatery. Jedynie wyżywienie musieliśmy sobie zorganizować we własnym zakresie, bo lokale gastronomiczne działały w formule "na wynos". Barwy jesieni obserwowaliśmy z bliska i z daleka.
W ciągu pięciu krótkich jesiennych dni udało się nam zdobyć Tarnicę, Połoninę Caryńską, Wielką Rawkę i Okrąglik, odwiedzić Komańczę, Przełęcz Łupkowską, Łopienkę i Solinę oraz dotrzeć do źródeł Sanu.
Dla mnie była to podróż trochę sentymentalna, a trochę odkrywcza, bo choć góry staram się odwiedzać kilka razy w roku niemal od urodzenia, to w Bieszczady jakoś mi było nie po drodze i ostatni raz byłem tu w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. W jesiennej szacie podziwiałem je pierwszy raz w życiu i pierwszy raz mogłem legalnie zbliżyć się do granicy z Ukrainą. Moje kolano nie protestowało i już drugiego dnia zejścia były bezproblemowe, a trzeciego pozwoliłem sobie nawet na drobne "zbiegi". Zapraszam do obejrzenia fotograficznej relacji z mojego bieszczadzkiego wypadu.
Bieszczady jesienią 2020 - Andrzej Sochoń
Obecna sytuacja związana z pandemią nie napawa optymizmem, więc niech przynajmniej światełkiem w tunelu będzie dla nas nadzieja na skuteczność nowej szczepionki.

Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkim sił, zdrowia i wiele nadziei. Te święta będą pewnie dla wielu z nas trudne, tak ze względu na ograniczenia w przemieszczaniu się i spotkaniach, jak i osobiste problemy, z którymi musimy się mierzyć. Niech sił dodaje nam świadomość tego, że i Maryja z Józefem przed dwoma tysiącami lat znaleźli się w jakże trudnej sytuacji braku miejsca w gospodzie a potem musieli uciekać przed zarazą nienawiści Heroda. A przecież wyszli z tych opresji zwycięsko i dali zagubionemu światu Zbawiciela. Życzę Wam byście i Wy w nadchodzącym 2021 roku nie poddawali się i odnosili sukcesy w małych i wielkich sprawach.
Andrzej Sochoń

17.10.2020
Od mojego ostatniego wpisu minęło dziewięć długich miesięcy. Ten czas nie obfitował niestety w sportowe wyczyny. Gdy tylko ochłonąłem po Ełckiej Zmarzlinie, wziąłem się za przygotowania do Kieratu. I nagle pojawiła się pandemia. Niestety pierwszy raz w kilkunastoletniej historii maratonu, musieliśmy jego edycję odwołać. Potem była bezczynność i czekanie na jakiekolwiek optymistyczne wieści. Początek lata i luzowanie obostrzeń dawały nadzieję, że życie powoli wróci do normy.

W czerwcu postanowiłem nareszcie ruszyć się z domu. Niechęć do korzystania z komunikacji zbiorowej skłoniła mnie do udania się w samotną pielgrzymkę rowerową do Świętej Lipki - warmińskiego Sanktuarium Maryjnego, z którym łączą mnie szczególne rodzinne więzi. Tam poznali się moi rodzice, tam i ja odnalazłem miłość swojego życia. W ciągu sześciu dni pokonałem na rowerze dystans ponad pięciuset kilometrów, wybierając głównie leśne drogi i małe wiejskie szosy. Szczęśliwie dotarłem do celu pielgrzymki i bezpiecznie wróciłem do domu. Sądziłem, że pod koniec lata, gdy uporam się z domowymi pracami remontowymi, uda mi się zrealizować wypad w góry.

Niestety nawrót pandemii na południu Polski znów pokrzyżował moje plany. W dodatku podczas samodzielnie wykonywanych robót dekarskich uszkodziłem sobie kolano. Nie miałem pojęcia, czy to zwykłe nadciągnięcie ścięgna, czy naderwanie więzadła, czy może inny uraz, ale przez kilka dni problemem było zwykłe zejście po schodach. W normalnych czasach pobiegłbym z tym do lekarza, ale... Najpierw postanowiłem felernej nogi nie przeciążać, więc myśl o ewentualnej górskiej eskapadzie musiałem całkowicie wymazać ze swojej świadomości. Było już pewne, że to będzie pierwszy rok od niepamiętnych czasów bez gór i bez Kieratu.

Mijały dni i tygodnie, a ból kolana wciąż dawał się we znaki szczególnie nocą i podczas jazdy samochodem. Chwilami nachodziły mnie czarne myśli o końcu mojej największej życiowej pasji, jaką jest piesza turystyka. Na szczęście podczas marszu moje dolegliwości się zmniejszały. Kilka wypadów do lasu na grzyby trudno co prawda uznać za trening, ale wystarczyło mi to do podjęcia desperackiej decyzji: idę na maraton w Puszczy Kampinoskiej.

Nie został odwołany, jedynie regulamin dostosowano do zaostrzonych rygorów sanitarnych. Pogoda tym razem była niemal letnia. Noc o temperaturze blisko 20 stopni i ciepły dzień zakończony burzą pozwoliły zapomnieć o tym, że to już październik. Kilometry dłużyły mi się, jak nigdy, co było skutkiem ciepłej sennej aury i mojego spacerowego tempa marszu, które sobie świadomie narzuciłem od samego początku w obawie o stan kolana. Czas 23 godzin i 33 minut to mój kampinoski rekord, bo przez 18 lat startów nie udało mi się jeszcze przekroczyć 22 godzin. Ale w limicie zmieściłem się bez problemu, a najważniejsze jest to, że stan mojego kolana nie tylko nie uległ pogorszeniu, ale poprawił się do tego stopnia, że teraz - dwa tygodnie po maratonie - dolegliwości nie odczuwam już prawie wcale.

Za oknem szara słotna jesień. Wrócił lęk przed przebywaniem w większych skupiskach ludzi, bo ze wszystkich stron napływają informacje o kolejnych zarażonych pośród moich znajomych. Czy uda się choćby przez chwilę zerknąć na ubrane w jesienną szatę góry zanim nadejdzie zima?
Nigdy nie należy tracić nadziei. Tej nadziei sobie i Wam z całego serca życzę.

06.01.2020
Właśnie weszliśmy w trzecie dziesięciolecie XXI wieku. Zapragnąłem uczynić to aktywnie, czyli tradycyjnie przez Zimowy Maraton Pieszy organizowany kiedyś przez WiechoRa na wyspie Wolin, a od dziesięciu lat w Ełku. Ostatnie dwie edycje tego maratonu wzbudziły moje mieszane uczucia, bo od sprawdzonej formuły długodystansowego maratonu pieszego na orientację, którego celem jest pokonanie przez uczestników określonego dystansu, Ełcka Zmarzlina poszła w kierunku sportowego "Biegu na Orientację" rozgrywanego w systemie scorelauf, w którym rywalizacja stoi na pierwszym miejscu. Zastanawiałem się, czy jechać na tego typu zawody, wszak rywalizacja, w której nie miełem żadnych szans osiągnięcia satysfakconującej lokaty w starciu z lepiej wytrenowanymi i młodszymi ode mnie zawodnikami, nigdy mnie nie pociągała. Liczyłem jednak na to, że WiechoR spróbuje choć w pewnym stopniu powrócić do wspaniałego stylu, w którym przez długie lata organizował piesze maratony. "Do trzech razy sztuka" - pomyślałem i pojechałem do Ełku.
A tu niemiłe niespodzianki od samego początku. Ze starych zasad pozostał jedynie limit czasowy na pokonanie trasy, czyli 24 godziny. Dystans - nie wiadomo jaki, bo scorelauf z 49 punktami kontrolnymi jest niemożliwy do zwymiarowania.
Mapę otrzymujemy nie na odprawie, jak to było przed laty, nawet nie na pięć minut przed startem, ale dopiero po przekroczeniu linii startu. Mapa archaiczna - z drugiej połowy ubiegłego wieku.
W terenie okaże się, że drożnia jest całkowicie nieaktualna, a na części terenów teoretycznie bezleśnych rośnie kilkudziesięcioletni las. Punkty zlokalizowane w przeważającej części na bezdrożach wśród leśnej gęstwiny lub pomiędzy bagnami.
Od początku wiem, że na zaliczenie kompletu punktów nie mam szans, jednak pierwsze dwa zaliczam "z marszu". Potem "zaczynają się schody". Marsz starym kolejowym nasypem nieoznaczonym na mapie jest w miarę szybki, ale już próba skrócenia sobie drogi zakończona wizytą w żeremiach bobrów, zmusza mnie do korekty planu. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że spokojne z natury bobry, potrafią dotkliwie pogryźć intruza, który zakłóca im spokój (w ostatnim czasie zdarza się coraz więcej takich przypadków).
Punkt na skraju leśnego bagienka łamie moją psychikę. Nie dość, że dookoła roi się od bagienek, więc o jakimkolwiek skraju mowy być nie może, nie dość, że z mapą niewiele się tu zgadza, to jeszcze odblask i lampion na punkcie zostały tak zakamuflowane, że odnajduję je dopiero przy trzecim "czesaniu krzaczorów" w miejscu, na które od początku stawiałem. Mógłbym pomyśleć, że to wina mojej ślepoty, ale przy trzecim podejściu towarzyszy mi już kilkunastu zawodników penetrujących bezskutecznie zarośla. Punkt odnajduję jako pierwszy z tej grupy. Wcześniej dwukrotnie przeszedłem kilka kroków od niego.
Kolejny punkt na terenach dawnej bazy wojskowej. Niestety tu mapa i rzeczywistość to dwa niezależne światy. Punkt znajduję, choć moja cierpliwość już się kończy, a to przecież dopiero początek pierwszej części zawodów. Droga na kolejny punkt to znów festiwal rozbieżności pomiędzy drożnią na mapie i w terenie. Czas ucieka, a ja mam potwierdzenie dopiero pięciu z osiemnastu punktów pierwszej połowy trasy.
Dojście do kolejnego punktu na przełaj. Przy podejściu pod górkę "zaliczam glebę". Wcześniej, kilka razy z poślizgu na mokrych gałęziach zdołałem się wyasekurować, tym razem już się nie udaje. Całe szczęście, że nie nadziałem się na żadną ostrą gałąź, które otaczały miejsce mojego lądowania. I jak to dobrze, że jestem niskiego wzrostu - mam blisko do ziemi.
Deszcz przybiera na sile i zmienia charakter z przelotnego na ciągły. Zaczynam się bić z myślami.
Nie lubię się poddawać, ale też zachowałem jeszcze resztki instynktu samozachowawczego. Postanawiam odpuścić sobie zaliczanie punktów usytuowanych na bezdrożach. Rzut oka na mapę - no to niewiele mi zostało. Wracam do szosy i maszeruję w kierunku przepaku. Po drodze podbijam jeszcze jeden punkt.
W Wiśniowie Ełckim jestem bardzo wcześnie. Zastanawiam się, czy nie zaatakować jeszcze któregoś z punktów na wschód od wioski, ale gdy wychodzę na odkryty teren, przenikliwy zimny wiatr połączony z deszczem zmusza mnie do zawrócenia i ukrycia się w budynku szkoły.
Na przepak przychodzę jako jeden z pierwszych, ale bez potwierdzenia ponad połowy punktów kontrolnych. Początkowo mam zamiar zgłosić rezygnację, ale gdy deszcz ustaje, wyruszam w kierunku mety. Idę najprostszą drogą, zaliczając tylko niektóre punkty, które się w pobliżu mojej marszruty znajdą. Gdy w sobotnie przedpołudnie wychodzi słońce podbijam jeszcze kilka punktów w okolicach Ełku dla poprawienia statystyki. Kiedy znów zaczyna się zbierać na deszcz, idę na metę.
Przeszedłem 52 kilometry (długość śladu zarejestrowanego przez GPS organizatorów) i zaliczyłem 18 spośród 49 punktów kontrolnych. Z takim wynikiem na satysfakcję liczyć trudno. Przyjemna jest za to biesiada, spotkanie i rozmowy ze znajomymi, na które podczas Kieratu nigdy nie mam czasu. Największą radość sprawia mi to, że tę piekielnie trudną trasę udało się ukończyć w limicie czasu oraz z kompletem punktów siódemce twardzieli, z których większość to moi starzy kieratowi przyjaciele. Jestem pełen podziwu dla nich.

Czas na podsumowanie.
Ze smutkiem stwierdzam, że Ełcka Zmarzlina niewiele już ma wspólnego z maratonem pieszym, coraz bliżej jej do biegu na orientację (BnO) skrzyżowanego z "Runmageddonem".
Mapa z kolei nie ma nic wspólnego z mapą do BnO lub InO. Odniosłem wrażenie, że niektórzy nie zauważyli, że wchodzimy już w trzecie dziesięciolecie XXI wieku i zatrzymali się 30 lat temu, co mnie, najstarszego uczestnika Zmarzliny na dystansie 100 km, ma prawo szokować.
Pogoda w tym roku dołożyła swoje, więc imprezie bliżej było do Ełckich Roztopów niż do Ełckiej Zmarzliny, ale na to wpływu nikt nie miał.
Ta odsłona utwierdza mnie w przekonaniu, że obecna Ełcka Zmarzlina to impreza nie dla mnie. Gościłem w Ełku dziesięciokrotnie i z takim wynikiem przychodzi mi się z Ełcką Zmarzliną pożegnać.

Teraz jeszcze aktualne refleksje związane z Pucharem Polski w Pieszych Maratonach na Orientację.
Do regulaminu PMnO wprowadzono kilka zapisów dotyczących oceny imprez.
Intencja może i słuszna, ale kto i na jakiej podstawie ma dokonywać oceny, nie wiem.
Ełcka Zmarzlina jest zaliczana do klasyfikacji PMnO. To ją oceńcie.
Kilka razy zastanawiałem się, jak usytuowanie niektórych punktów ma się do wymogów regulaminu PMnO, z którego wynika, że organizator może być ukarany za stworzenie niebezpieczeństwa dla zawodników. Odpowiedź na pytanie, czy przechodzenie przez rów wypełniony lodowatą wodą po omszałym i śliskim pniu powalonego drzewa w celu podbicia punktu jest bezpieczne, pozostawiam sędziemu PMnO.
Dystans maratonu na orientację ma charakter umowny i odnosi się do optymalnej trasy maratonu. Nie wierzę, że w przypadku scorelaufu z 49 PK da się określić jaki wariant trasy był optymalny, bo albo punkty są ustawione wzdłuż narzucającej się linii przejścia i wtedy jest to "naciągany" scorelauf, albo są bezładnie rozrzucone na sporym obszarze, tak jak to było tym razem, a wówczas budowniczy musiałby zmierzyć w terenie kilkadziesiąt jeśli nie kilkaset wariantów trasy, aby móc wybrać ten optymalny. WiechoR na pewno tego nie zrobił, bo to robota na kilka lat.
Mówienie o dystansie imprezy rozgrywanej na zasadzie rogainingu jest nadużyciem. W tym miejscu składam oficjalny wniosek do kapituły PMnO o wybór jednego z dwóch logicznych rozwiązań:
- stworzenie odrębnej kategorii PMnO dla tras rozgrywanych w formie scorelaufu lub rogainingu,
- niedopuszczenie takich tras do klasyfikacji PMnO.
Podczas marszu zastanawiałem się też, jak oceniać prawidłowe położenie punktów kontrolnych, skoro w wielu miejscach jedynymi obiektami topograficznymi zaznaczonymi na mapie zgodnie z rzeczywistością były poziomice. To na szczęście nie mój problem.
Mi pozostaje tylko głęboko westchnąć: "quo vadis, Ełcka Zmarzlino, quo vadis, PMnO".

Wszystkich fanów Kieratu zapraszam już teraz na jego siedemnastą edycję. Pragnę Was uspokoić, że MEMP Kierat swojej formuły nie zmienia, jest imprezą organizowaną przez piechurów dla piechurów, a że od kilku lat stał się przy okazji nieoficjalnymi Mistrzostwami Polski w pieszych maratonach na dystansie 100 km to już Wasza - Uczestników zasługa.
Życzę Wam samych sukcesów i zero kontuzji w Nowym 2020 Roku.
Do zobaczenia w Słopnicach.

10.07.2019
Dawno tu nic nie pisałem, bo się nie miałem czym chwalić. Lata lecą, kondycja spada i choć ogólnie nie mam powodów do narzekania na zdrowie, to pewne niepokojące dolegliwości się pojawiają. Dobór właściwych smarowideł do stóp pozwolił mi uporać się z problemem pęcherzy. Nowe miękkie obuwie chroni mnie przed masakrowaniem pięt. Żeby jednak nie było tak różowo, pojawiły się problemy z bólem stawów pomiędzy kością śródstopia i paliczka w dużym paluchu i to w obydwu stopach. Podejrzewałem już zmęczeniowy uraz tzw. trzeszczek, ale nawracające i znikające cyklicznie problemy wskazują jednoznacznie na stany zapalne stawów, które pojawiają się zazwyczaj po większej porcji chodzenia.Tyle o problemach zdrowotnych.

Chciałem podzielić się z Wami swoim szczególnym doświadczeniem. Otóż kilkanaście lat temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z długim dystansem, wpadłem na pomysł, aby dojść z domu do Częstochowy na Jasną Górę w cztery dni. Skoro pielgrzymi pokonują tę trasę w 9 dni, robiąc dziennie od 30 do 40 kilometrów, zatrzymując się po drodze, tracąc sporo czasu na zakładanie oraz zwijanie obozowisk i dostosowując tempo do najwolniejszych, to czemu ja nie miałbym pokonać dystansu 300 kilometrów w cztery dni. 75 kilometrów dziennie to dla piechura, który "łyka" setki nie powinien być problem. Próbowałem dwa razy. Pierwszą próbę zakończyłem w... Warce. Przeszedłem ok. 60 kilometrów i powodem mojej rezygnacji wcale nie był napój, z którego Warka słynie, ale źle dobrane obuwie. Przy kolejnym podejściu wymiękłem drugiego dnia. Miało być pochmurno, tymczasem słońce spaliło mnie tak, że na skórze pojawiły się bąble. Znów zawiodło złe przygotowanie. Potem odpuściłem sobie samotne pielgrzymowanie na wiele lat.

Myśl powróciła, gdy poznałem ideę Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. Dwukrotnie przeżywałem ją na 40-kilometrowej trasie, a ostanio na trasie liczącej 75 kilometrów. Zawsze szedłem samotnie.
W ostatnich dniach czerwca postanowiłem przeżyć swoją własną Ekstremalną Drogę Krzyżową na nieco zmodyfikowanej w stosunku do planów sprzed lat trasie. Na stacje Drogi Krzyżowej wybrałem kościoły i kaplice położone w pobliżu linii łączącej miejsce mojego zamieszkania z Częstochową.
Pozostał tylko wybór odpowiedniego terminu. Nogi, o kłopotach z którymi wspomniałem na wstępie, powiedziały mi: "teraz albo nigdy". Więc, choć końcówka czerwca zapowiadała się upalnie, postanowiłem nie odkładać decyzji na potem.

Tyle drogą wstępu. Jeśli chcecie zobaczyć, jak wyglądały moje zmagania i jak daleko tym razem udało mi się dojść, zapraszam do obejrzenia filmów, na których utrwaliłem urywki mojej najdłuższej w życiu Drogi Krzyżowej. Z góry przepraszam za nienajlepszą jakość nagrania wykonanego lekką sportową kamerką. Relacja podzielona jest na 4 części, tyle ile było dni zmagań ze swoją słabością na trasie mojej Ekstremalnej Drogi Krzyżowej.

Moja Ekstremalna Droga Krzyżowa - dzień 1
Moja Ekstremalna Droga Krzyżowa - dzień 2
Moja Ekstremalna Droga Krzyżowa - dzień 3
Moja Ekstremalna Droga Krzyżowa - dzień 4

16.10.2018
Wiosną swoją aktywność ograniczyłem do kieratowych przygotowań. W tym czasie stać mnie było tylko na jednorazowy nocny wypad na EDK. Postępująca choroba mojego taty sprawiła, że stale ktoś musiał przy nim być, więc na czas kilku służbowych wyjazdów i Kieratu musiałem organizować dyżury. Piesze wędrówki trzeba było okresowo odstawić. Na początku czerwca, zanim zdążyłem na dobre rozliczyć się z Kieratem, przyszło mi pożegnać się z tatą. Zmarł przeżywszy 92 lata.
Potem było sporo bieganiny po urzędach i dopiero w sierpniu zdołałem wyruszyć w Beskidy deptać trasę na przyszłoroczny Kierat. Pierwszy raz od kilku lat udało mi się to zrobić bez nadmiernego pośpiechu, tak aby dokładnie przetestować różne warianty trasy.
We wrześniu wybrałem się na Zażynek, którego bazą była tym razem Hajnówka, a areną zmagań Puszcza Białowieska. Choć to niedaleko od Warszawy, przyznać się muszę ze wstydem, że byłem tu pierwszy raz w życiu. To chyba dla potwierdzenia zasady, że "najciemniej jest pod latarnią".
Tym razem kilkunastu uczestników trasy pieszej miało do pokonania trzy pętle o długości ok. 33 km każda. Dwie z nich pokonałem w towarzystwie. Pierwszą za dnia, na drugiej w drodze powrotnej zgaszono nam światło. Moi towarzysze postanowili przed wyjściem na ostatnią pętlę trochę się zdrzemnąć, ale ja wiedziałem, że jeśli się położę, to już na pewno nie wstanę. Brak treningu i buty na twardej podeszwie sprawiły, że na moich piętach pojawiły się bolesne pęcherze. Byłem bliski rezygnacji, ale zmiana obuwia pozwoliła mi na dalszy marsz. Trzecią pętlę pokonałem samotnie. Towarzystwa dotrzymywały mi jedynie sarny i łanie, których ślepia kilkakrotnie błysnęły mi pomiędzy drzewami oraz jelenie, których co prawda nie widziałem, ale w ich porykiwania mogłem się wsłuchiwać do woli przez większą część nocy. Kolejny raz przekonałem się, że jestem człowiekiem puszczy. Do mety dotarłem jako pierwszy, bo moim kolegom jakoś się zanadto nie spieszyło. Zresztą na Zażynku nie prowadzi się klasyfikacji czasowej, wszak impreza ma charakter turystyczno-krajoznawczy. Do Puszczy Białowieskiej na pewno jeszcze wrócę, na Zażynek również, bo kameralny charakter oraz perfekcyjne przygotowanie tej imprezy działają na mnie jak magnes.
Do udziału w Zażynku zachęcam wszystkich, którzy nie lubią tłoku i nadmiernego pośpiechu, za to cenią sobie możliwość obcowania z pięknem natury.
Październik to oczywiście znów tradycyjne spotkanie z puszczą, tym razem Kampinoską.
Zażynkowe pęcherze udało mi się szczęśliwie zaleczyć.
O towarzyszenie na trasie poprosił mnie mój przyjaciel Henryk Cygan. Zbieg niefortunnych okoliczności sprawił, że na miejsce startu dotarłem w ostatniej chwili, gdy pierwsza grupa, a w niej Henryk, zdążyła już ruszyć w drogę. Ten to ma zdrowie. Razem ze Zbyszkiem tak gnali, że dogoniłem ich dopiero tuż przed półmetkiem. Potem szliśmy już razem do końca, choć na wielu odcinkach musiałem się zmuszać do szybszego przebierania nogami, aby nie zostać w tyle.
Choć na wszystkich tegorocznych imprezach oraz podczas pobytu w górach pogodę miełem bez zarzutu, to pogoda podczas kampinoskiego maratonu przebiła i tę na Ełckiej Zmarzlinie i na Zażynku i w Beskidach. Nocą bezchmurne niebo rozgwieżdżone do granic możliwości, o poranku mgły ścielące się na łąkach rozświetlone blaskiem wschodzącego słońca, w dzień słońce przebijające się przez malowane barwami jesieni korony drzew. Bajeczne krajobrazy. Gdyby nie świadomość, że koło osiemnastej zgaśnie światło, można byłoby nasz spacer przedłużać w nieskończoność.
Czas 21:50 to mój najgorszy rezultat w historii 17 startów w tej imprezie, ale przecież nie dla bicia rekordów tu przyjeżdżam. Obcowanie z Puszczą, to jak spotkanie z najlepszym przyjacielem, im dłuższe, tym lepsze. Mam nadzieję, że wkrótce nieco odbuduję swoją zaniedbaną kondycję i będę miał okazję częściej deptać leśne ścieżki, czego i Wam życzę. Do zobaczenia na szlaku.

01.03.2018
Początek sezonu rozpocząłem od Ełckiej Zmarzliny. Zaraz po powrocie miałem napisać słów kilka, ale ziemia zaczęła się tak szybko kręcić, że się w kalendarzu marzec zrobił.
No to nadrabiam zaległości.
Ta Zmarzlina to jakaś dziwna była. Po pierwsze Ełk zamiast lodem i śniegiem powitał nas błotkiem. Leśne drogi to były jeszcze znośne - niektóre, ale te polne - masakra. Koleiny wypełnione wodą, więc miejscami po rozmokniętych skibach trzeba było skakać i to szybko, żeby but w błocie na dobre nie utknął. Ale nietypowa dla stycznia aura nie była tym razem jedyną niespodzianką. Organizator zafundowal nam kilka zmian w zasadach rozgrywania imprezy. Większość mogła mile zaskoczyć, ale co do części mam wątpliwości.
Pierwsza nowość to mapa w skali 1:25000 z punktami kontrolnymi naniesionymi precyzyjnie (podobno sprawdzone GPS-em). Wielki plus dla Wiechora - budowniczego trasy.
Nowość druga to GPSy organizatora do śledzenia zawodników. Moje poczucie bezpieczeństwa wzrosło, choć od początku obawiałem się, że zasilanie wręczonej mi podczas rejestracji kostki do końca imprezy nie wytrzyma. Mój ślad urwał się tuż przed półmetkiem, ale o tym dowiedziałem się na szczęście dopiero po imprezie. Mój osobisty GPS zamknięty w specjalnej zaplombowanej torebce wytrzymał bez wymiany akumulatorów aż do mety, dzięki czemu mogłem w domu przeanalizować wszystkie swoje wtopy.
Trzecia nowość to zasady rozgrywania zawodów. Scorelauf z puntami kontrolnymi o zróżnicowanej wartości wagowej od 1 do 3. Ustalenie optymalnej kolejności zaliczania punktów nie musi być jakimś szczególnie trudnym zadaniem, ale jak dla mnie ten system ma dwie ogromne wady. Pierwsza to brak możliwości szybkiego sprawdzenia w trakcie marszu, jak ma się moje tempo pokonywania trasy do wyznaczonych limitów czasowych. Mapa nie określa bowiem, na którym kilometrze znajduje się ten czy inny punkt kontrolny. Druga wada to brak pewności, czy założona przeze mnie marszruta jest możliwa do realizacji. Jeśli pomiędzy punktami znajduje się jezioro to wiem, że budowniczy trasy na pewno nie założył, że najkrótsza droga z punktu na punkt prowadzi przez jego środek, ale jeśli punkty są oddzielone ciekiem wodnym lub bagnem sprawa nie jest już tak oczywista, więc osoba nie znająca terenu, tak jak ja, ma spore wątpliwości, czy obrana przez nią kolejność zaliczania punktów nie odbiega od założonej przez budowniczego. W efekcie mogę na drodze napotkać przeszkody, o których isnieniu budowniczy trasy nie miał pojęcia.
Na odprawie technicznej zostaliśmy zaskoczeni dodatkową informacją o 12-godzinnym limicie czasowym na półmetku.
Startuję w nowych butach na wibramowej podeszwie, aby uchronić stopy przed odnowieniem się drobnej kontuzji, która objawiła się jakiś czas po maratonie w Puszczy Kampinoskiej - paluch biegacza. Kilkanaście punktów kontrolnych. Wszystkie na szczytach wzniesień. Niestety już pierwsze punkty utwierdzają mnie w przekonaniu, że bez precyzyjnej nawigacji będzie ciężko, wszak wzniesień na tym terenie bez liku i nocą wystarczy kiludziesięciometrowy błąd, aby "wylecieć w powietrze". Postanawiam namierzać punkty krokami od najbliższego charakterystycznego obiektu.
Metoda jest nader skuteczna i większość punktów odnajduję bezbłędnie, ale chodzenie na azymut przez las o słabej przebieżności nie pozwala na osiągnięcie przyzwoitej prędkości. Zaliczam najbardziej odległy od półmetka punkt kontrolny. Do kompletu zostały już tylko dwa, ale sporo kilometrów do przebycia. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie płot. Właśnie tak - typowy leśny płot. Gdybym był trochę młodszy, pewnie bym go przeskoczył, ale ja postanawiam ogrodzony teren obejść. A plot ciągnie się i ciągnie. Gdy tylko się kończy, skręcam. Zaraz powinienem wyjść na otwarty teren. Przez pola pójdę na azymut.
Wychodzę z lasu, przede mną jakaś górka. Zbliżam się do niej a ona rośnie w oczach. Wspinam się i... oczom nie wierzę. Przede mną księżycowy krajobraz. Jak okiem sięgnąć hałdy, wykopy, pomiędzy nimi ogromne koparki, jakieś kontenery. Muszę to jakoś ominąć. Postanawiam obejść od północy. Z ciemności wyłaniają się coraz to nowe przeszkody. Jestem już poza mapą. Teraz już tylko kompas i intuicja. Gdzieś w oddali światła zabudowań. Tam musi być jakaś cywilizacja.
Powracam na teren mapy.
Niestety ocena pozostałego dystansu nie pozostawia złudzeń. Jeden z punktów muszę odpuścić, jeśli chcę zdążyć na półmetek. Tak też robię, ale do półmetka docieram i tak 10 minut po dziewiątej. Nie jestem jedynym spóźnionym. A na półmetku kolejna niespodzianka czyli konsultacje sędziów: "Puszczamy spóźnionych?" - "Puszczamy". Ponieważ i tak nie mam kompletu punktów kontrolnych, postanawiam ominąć niektóre również na drugiej części trasy. Oczywiście rezygnuję z tych najtańszych o wadze 1, a skupiam się na zaliczeniu tych o wadze 3.
Do mety docieram ze sporą rezerwą czasową. Niestety "na tarczy", bo do pełnego dystansu trochę brakło. Tym razem będę mógł za to nacieszyć się wspaniałą biesiadą, na którą przed rokiem nie zdążyłem.
Nie kryję zaskoczenia, gdy podczas wręczania pucharów dla najlepszych, zostaję zaproszony na podium jako zdobywca trzeciej lokaty w kategorii weteranów na dystansie 100 km. Okazuje się, że byłem najstarszym facetem spośród 70-ciu, którzy postanowili zmierzyć się z tym dystansem, jedynym 60-latkiem i jednym z pięciu weteranów, czyli facetów 50+. W ten oto sposób pierwszy raz załapałem się na "pudło". To chyba jedyna korzyść wynikająca z zastosowanego systemu scorelauf. Otrzymany puchar traktuję bardziej jako wyróżnienie za swój wiek, niż za osiągnięcie sportowe, ale była to to dla mnie kolejna, za to bardzo miła niespodzianka.
W lutym miałem zamiar powalczyć na Skorpionie, ale silniejszy ode mnie okazał się wirus, który zwalił mnie całkowicie z nóg i kazał na jakiś czas zapomnieć o startach.
Teraz zaczął się już dla mnie kierat - dosłownie i w przenośni. Do zobaczenia w Słopnicach.

09.10.2017
Dawno tu nic nie pisałem, ale też nie bardzo było o czym, bo mojej aktywności fizycznej a rczej jej braku to się powinienem wstydzić. Naprawdę nie było się czym chwalić, poza sukcesem organizacyjnym, jakim okazał się Kierat startujący po raz pierwszy ze Słopnic. Ale o tym to się rozpisuję na stronie maratonu.
Tak więc poza sierpniową wizytą w Beskidach, poświęconą deptaniu trasy przyszłorocznego Kieratu oraz dwudniową wizytą w Tatrach, trenowałem za biurkiem. Aż tu nadszedł październik i długo wyczekiwany maraton w Puszczy Kampinoskiej. Start bez treningu nie jest najlepszym pomysłem, ale cóż było robić. Jak się ma na koncie 15 ukończonych stówek w Puszczy w ciągu 15 lat, to odpuścić nie można.
Plan miałem podobny jak przed rokiem, czyli pokonać pełny dystans starając się utrzymać średnią prędkość marszu 5 km/h. Prognozy pogody na weekend nie pozostawiały złudzeń. Sucho nie będzie. Pierwszy raz w historii swoich startów spakowałem do plecaka parasol. I wcale tego nie żałuję, bo przez większą część czasu trwania maratonu z nieba coś leciało. Mżawka raz drobna, prawie niezauważalna, gęstniała nagle, by po chwili przerodzić się w nieprzyjemny deszcz.
Noc była wilgotna, niezbyt chłodna i bezwietrzna, więc czego nie zmoczył deszcz, to przesiąkło od potu. Ale parasol bardzo się przydał, bo zabezpieczył mnie przed tym, czego najbardziej nie lubię, czyli strużkami zimnej wody spływającej z kurtki na spodnie i oszczędził mi konieczności przecierania okularów. Stopy zabezpieczyłem solidnie przed wilgocią. Obyło się bez najmniejszych pęcherzy i otarć. To mój niewątpliwy sukces. Nie jestem za to pewien, czy osiągnięty rezultat czasowy 19:58 można za sukces uznać, chyba tylko w kategorii maratończyków kanapowych. Najważniejsze, że założony plan wykonałem, a braku treningów nie przypłaciłem kontuzją.
Podczas imprezy, jak zwykle, wspaniała rodzinna atmosfera, wyśmienita zupka na 75 kilometrze, przemiła obsługa na punktach kontrolnych i sympatyczne towarzystwo na trasie. Pozdrawiam serdecznie wszystkich napotkanych na trasie znajomych towarzyszących mi, czy to przez krótką chwilę, czy też przez dobrych kilka godzin. Mam nadzieję, że do kolejnego spotkania nie trzeba będzie czekać przez cały rok.

04.04.2017
Pomyślałem, że skoro się podzieliłem informacją o swoim zamiarze udziału w EDK, to należałoby też coś napisać o swoich wrażeniach. Patrząc na niemały kościół w Rembertowie podczas Mszy Świętej rozpoczynającej cztery trasy EDK, wypełniony rzeszą młodych przeważnie ludzi z plecakami i kijkami trekkingowymi, obawiałem się tłumów, które utrudnią marsz w skupieniu i milczeniu. Niepotrzebnie. Choć wyruszyłem bez pośpiechu i szedłem niezbyt szybko, spotkałem po drodze raptem kilka osób i to głównie podczas postojów na stacjach. Przez całą noc prawie nikogo przed sobą nie widziałem, a w tyle tylko od czasu do czasu mignęła latarka innego uczestnika. Do samotnego nocnego wędrowania przywykłem, więc reguła milczenia i indywidualny charakter EDK nie były dla mnie jakimś niecodziennym wyzwaniem. Pogoda rozpieszczała, 40 kilometrów zleciało sam nie wiem kiedy. Tej EDK na pewno nie mogę zaliczyć do swoich ekstremalnych wyczynów. Jak dla mnie, było trochę za łatwo. Ale na jedną rzecz pragnę zwrócić uwagę. Często podczas marszu chodzą po głowie najróżniejsze głupie myśli, pośród których nieustannie powraca ta jedna: "po co ja to robię?" Wtedy próbuję zająć głowę czymkolwiek, co zmobilizuje mnie do wysiłku i odwróci uwagę od rozmyślania nad sobą, swoim zmęczeniem, sennością, znużeniem. Podczas EDK nie ma z tym problemu. Masz o czym myśleć, masz co rozważać, szczególnie, jeśli niesiesz w sercu jakąś konkretną intencję. Utrzymanie się na trasie EDK nie stanowiło dla mnie problemu, bo po pierwsze trasa była w dobrze mi znanym terenie, po drugie miałem wgrany do GPS-a ślad, który podpowiadał mi, w którą uliczkę lub ścieżkę skręcić. Noc, samotność i pewna droga - wierzcie mi, że to wymarzone warunki do modlitwy, skupienia i medytacji. To na pewno nie była moja ostatnia EDK.

31.03.2017
Marzec już prawie za nami. Przez miesiąc zapisało się na Kierat prawie 400 osób. Przede mną jeszcze cały kwiecień i prawie cały maj na przygotowania. Moje myśli i moje działania wciąż ocierają się o tę imprezę, do której jeszcze aż tyle czasu i już tylko tyle czasu.
W znacznie bliższej perspektywie Wielkanoc i przygotowania do świąt. Ponieważ wolny czas stał się dla mnie towarem deficytowym postanowiłem połączyć ćwiczenia cielesne z duchowymi.
Dziś wieczorem wyruszam na Ekstremalną Drogę Krzyżową. Pomyślałem, że EDK może zainteresować również wielu z Was. Do wyboru jest wiele miejsc w całej Polsce, trasy o różnych długościach od kilkudziesięciu do ponad stu kilometrów i różne terminy.
Do przejścia Ekstremalnej Drogi Krzyżowej zaproszony może się czuć każdy z nas.

15.01.2017
I mamy nowy rok i nowy startowy sezon. Z otwarcia jestem zadowolony, ale nie na sto procent.
A otwarcie to tradycyjnie Ełcka Zmarzlina. Ze względu na prognozowany tęgi mróz i swoje zaległości treningowe, jak to zwykle po świętach bywa, postanowiłem iść spokojnym tempem. Po dojściu do pierwszego PK na km 5,5 stwierdziłem jednak, że moje tempo jest stanowczo zbyt spokojne. To, że byłem na szarym końcu, to jeszcze nic. Przecież na 40 śmiałków, którzy stanęli na starcie, przynajmniej połowa to "przecinaki", co to od razu wrzucają piąty bieg, a reszta to w większości zawodnicy znacznie silniejsi ode mnie. Ale nawet przy mojej prędkości powinienem tu dojść w godzinę, tymczasem zajęło mi to o dwadzieścia minut więcej! Rzut oka na mapę. Odległość od startu do 1PK to 11 cm... w linii prostej. Ale po prostej iść się nie dało. Szedłem tak jak wszyscy. Średnia prędkość poniżej 4 km/h to nie moja bajka. Wyciągnąłem GPS, żeby sprawdzić ile faktycznie przeszedłem. Hmmm... 7,5 km. Drobna różnica. Dalszy ciąg trasy na mapie nie pozostawiał złudzeń. Kilometry zostały zmierzone jakąś dziwną metodą, bo na każdych 5 km należałoby doliczyć gratisowe 2. Między 2 i 3 PK wyprzedził mnie Michał Jędroszkowiak, który startował z godzinnym opóźnieniem i to był ostatni zawodnik spotkany przeze mnie na trasie. Przed 3PK trochę mnie zniosło, więc najpierw zaliczyłem kręcenie się w kółko w poszukiwaniu szczytu górki, który był niżej od miejsca, do którego dotarłem, potem zaliczyłem klasyczny krzaking i zamiast do drogi doszedłem do jamy borsuka otoczonej tak gęstym żywopłotem, że musiałem się wycofać i straciwszy na te manewry blisko godzinę, miałem pewność, że za mną nikogo już nie ma. Potem było nieco lepiej. Pogoda super: zero wiatru, 25 stopni mrozu i rozgwieżdżone niebo. Z 5-ki na 6-kę postanowiłem iść inaczej niż wszyscy i zamiast kluczyć ścieżkami, na których prędkość spadała do 2 km/h, wycofałem się do dużej drogi, na której zamierzałem podkręcić tempo. Dołożyłem ze dwa km i nie oszczędziłem nic, bo na tej dużej monotonnej drodze dopadł mnie pierwszy senny kryzys. Napój energetyczny, który miał mnie postawić na nogi, w chwili otwarcia zmienił stan skupienia z płynnego na stały. Coś tam wyssałem, ale z sennością walczyłem przez kilka kilometrów. Kolejny senny kryzys dopadł mnie już za dnia. Przed pięćdziesiątym kilometrem zamarzła mi zawartość kamela, więc szedłem na sucho aż do "półmetka". Doszedłem tu po 13-tej mając na liczniku 72 km, ale oficjalnie 50 oraz 11 PK spośród zapowiedzianych ponad trzydziestu. Miałem zamiar zakończyć zabawę, wszak dystans 140 km do pokonania w 24 godziny leży całkowicie poza moim zasięgiem. Sędziowie zachęcili mnie jednak na kontynuację. Druga pętla została ponoć skrócona do trzydziestu paru kilometrów a limit czasu wydłużony do 28 godzin. No to nie jest źle.
Około godziny 14, nawodniony i rozbudzony kawą ruszyłem na tę skróconą drugą pętlę. Według mapy od mety dzieliło mnie nieco ponad 40 km, ale błąd skali okazał się dokładnie taki sam, jak na pierwszej pętli, więc do mety było naprawdę ponad 55 km. Do zaliczenia 12 PK. Trzy z nich znalazłem jeszcze za dnia, potem zgasło światło. Do 7-ki dotarłem bezproblemowo, potem troszkę kluczenia między mokradłami. Na lód nie miałem odwagi wchodzić. Czas strasznie uciekał, ale wciąż miałem jeszcze szansę na zaliczenie całości. Z 9-ki na 10-kę duże drogi, więc miałem nadzieję, że z pomocą śladów na śniegu przejdę ten odcinek sprawnie. I zaraz za 9-ką dopadł mnie trzeci senny kryzys. Megakryzys. Idę, słyszę czyjeś głosy, zapada cisza... Otwieram oczy: przede mną fototapeta, która okazuje się drogą, którą miałem iść. Ale nie idę, tylko stoję. Odwracam się za siebie, wypatrując bezskutecznie mojej żony, która jeszcze przed chwilą za mną szła. Otrzeźwienie. Przecież moja żona nie chodzi na maratony. Nie wiem ile razy powtarzał się ten scenariusz. Zdrzemnąć się nie było jak, bo aż tak głupi, żeby usiąść przy 15 stopniowym mrozie, nie jestem. Chwilami stałem, chwilami szedłem. Na mapę już prawie nie spoglądałem. Najważniejsze, żeby nie zasnąć. W pewnej chwili zorientowałem się, że ślady na śniegu gdzieś znikły. Dotarłem do skraju lasu w pobliżu 10PK, gdy zadzwonił do mnie WiechoR, żeby spytać gdzie jestem. Po krótkiej rozmowie rzucił: "Zaliczam ci 10-kę, leć do 11-ki i 12-ki. Mogę Ci wydłużyć limit do 30 godzin". Mocno mnie ta oferta zdziwiła. Wtedy się zorientowałem, że jest już prawie północ, czyli że ostatnie 5 km szedłem ponad 2 godziny. Podjąłem decyzję, że kończę walkę. Idę do najbliższej szosy i wracam do Ełku. Po chwili WiechoR ponownie zadzwonił, a po paru minutach siedziałem już w jego samochodzie.
Faktycznie przeszedłem 110 km w 27 godzin, wliczając w to oczywiście postój na półmetku i spanie na stojąco. I gdyby nie senność mógłbym iść dalej. Nie dokuczał mi ból mięśni, nie miałem żadnych otarć ani pęcherzy, żadnych odmrożeń, nawet wydawało mi się, że jest dość ciepło, wszak było o 10 stopni cieplej, niż poprzedniej nocy. Do nieoficjalnej statystyki dorzuciłem kolejną stówę. Do oficjalnej niestety nie.
WiechoR przyznał się uczciwie, skąd wziął się błąd wymiarowania trasy. Po prostu zmierzył ją kółkiem po... zmniejszonym wydruku mapy. I tym sposobem przebił Harpagana, tyle, że do swojego błędu potrafił się przyznać i nie dość, że odpuścił setkowiczom dodatkowy 10-punktowy scorelauf, to jeszcze wydłużył limit czasu, co na wspomnianym Harpaganie jeszcze się nie zdarzyło.
W bazie czekały na mnie jeszcze resztki z biesiady i wytrwali biesiadnicy, którzy powitali mnie brawami. Rekordu prędkości co prawda nie pobiłem, całości trasy nie pokonałem, ale za to najdłużej ze wszystkich przebywałem na mrozie, w dodatku pozbawiony jakiegokolwiek towarzystwa.
Dziękuję organizatorom za imprezę, WiechoRowi za to, że dał mi potężny wycisk i możliwość sprawdzenia się w ekstremalnych warunkach oraz za zwiezienie do bazy, a pozostałym uczestnikom, za założenie śladu na śniegu, który, nie ukrywam, pomógł mi w wielu momentach wybrać właściwą drogę.

12.10.2016
Kolejny maraton w Puszczy Kampinoskiej za mną. Trudno uwierzyć, że to już piętnasty rok z rzędu przemierzam w tę i z powrotem cały niemal Kampinoski Park Narodowy, jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że na kolejny kampinoski maraton trzeba będzie czekać znów cały rok. Pogoda tym razem nie rozpieszczała uczestników. Przez prawie całą noc i większą część dnia niebo spowite było gęstymi chmurami, które bardziej lub mniej intensywnie sypały na nas drobnymi kropelkami wody. Nie było ulewnego deszczu, ale wszechogarniająca wilgoć towarzyszyła nam przez cały czas. Tempo miałem niezbyt szybkie, na całej trasie średnia prędkość 5 km/h. Z początku wyprzedzało mnie wiele osób, które wystartowały 10 minut po dwudziestej. Spora część z nich zakończyła walkę na półmetku, więc się nie oszczędzali, ja zaś kroczyłem niespiesznie oszczędzając siły na drugą połowę maratonu. Taktyka okazała się dobra, bo choć 20 godzin nie należy do moich życiowych rekordów, to i tak jest to wynik lepszy niż przed rokiem i lepszy od wyniku z niedawnego Zażynku.
Dziękuję organizatorom i uczestnikom spotykanym na trasie za wsparcie, towarzystwo oraz wspaniałą, rodzinną atmosferę. Dziękuję szczególnie Pani Ani, która towarzyszyła mi na ostatnich 25 km za podciąganie tempa.
Z maratonu wróciłem troszkę zmęczony, ale już dziś czuję się w pełni zregenerowany i gdyby nie sytuacja zawodowo-rodzinna, pewnie wybrałbym się na Harpagana do Człuchowa. Niestety nie posiadłem jeszcze zdolności rozdwajania się, a w najbliższych dniach najchętniej bym się roztroił. Ten rok zamknę więc jedynie trzema startami w stukilometrowych maratonach, całe szczęście, że wszystkie udało mi się bez większych problemów ukończyć.

28.09.2016
Długo tu nic nie pisałem. Pod koniec zimy zmogła mnie grypa. Potem dostałem od lekarki szlaban na maratony na pół roku. Od wiosny wkręcony w Kierat 2016. A potem... w Kierat 2017. Trasa już gotowa. Nowa baza też :-). Właśnie zakończyliśmy uzgodnienia z włodarzami terenów, przez które przyszłoroczny Kierat będzie przechodził.
W trzeci weekend września udałem się do Puszczy Knyszyńskiej na XIV Zażynek. To impreza kameralna ze wspaniałą, niemalże rodzinną atmosferą. Pogoda była super - chłodno, księżyc w pełni i czyste niebo. Na stukilometrową trasę pieszą zgłosiło się 27 osób. Część uczestników z mniejszym lub większym doświadczeniem w pokonywaniu długich dystansów, część to debiutanci. Wśród nich grupa młodzieży ze szkoły wojskowej w Ełku. Trasa to trzy pętle, tym razem o długości 50, 30 i 20 km, poprowadzona dużymi leśnymi drogami. Przed startem otrzymujemy dwie mapy: turystyczną okolic Czarnej Białostockiej i dokładną mapę pierwszej pętli ze zaktualizowaną drożnią, ale bez szlaków, nazw geograficznych i numerów sektorów leśnych. Start w samo południe. Już po kilku kilometrach zaliczam pierwszą nawigacyjną wpadkę. Docieram do skrzyżowania dróg przekonany, że muszę tu skręcić w czerwony szlak. Na próżno wypatruję znaków, więc stwierdziwszy, że musiałem się pomylić, idę dalej. Po kilkuset metrach dochodzę do wniosku, że jednak się nie myliłem. Wracam i nie zważając na znaki, które, jak się później okazuje, pojawiają się raz na kilometr, idę wg ślepej mapy do końca pętli. Ze względu na mój błąd oraz błędy, których nie ustrzegli się też pozostali uczestnicy, nie wiem ile osób maszeruje przede mną, a ile jest za mną. Do bazy nie udaje mi się dotrzeć przed godziną 21. To skutek mojej wpadki. W bazie okazuje się, że dotarło tu już kilka osób, ale nikt jeszcze nie wyryszył w dalszą drogę. Niektórzy rezygnują, inni odpoczywają. Krótki postój, kawka, lekki posiłek, konserwacja stóp i ruszam dalej. Na drugiej pętli trzy zadania specjalne, czyli zagadki, których rozwiązanie potwierdzi osiągnięcie punktów kontrolnych. Księżyc świeci tak mocno, że na otwartym terenie wyłączam latarkę. Do bazy chcę dotrzec przed godziną czwartą rano, ale znów spóźniam się kilka minut. Ponownie krótki postój. Trzecia pętla już przy świetle dziennym. Trasa częściowo pokrywa się z pierwszą pętlą. Kierunek pokonywania dowolny, więc znajomy odcinek zostawiam sobie na finisz. Trasę pokonuję niespiesznie, ale na końcówce podkręcam tempo, tak aby do mety dotrzeć przed dziewiątą. Udaje się - w bazie melduję się o 8:59. Po mnie dotrze na metę jeszcze tylko jeden uczestnik trasy pieszej. Cała trasę tegorocznego rajdu Zażynek pokonały dwie osoby, dwie pętle jedna osoba, reszta zrezygnowała po pierwszej pętli, niektórzy i jej nie dali rady ukończyć.
Samotny marsz nocą przez puszczę to coś co mnie niesamowicie ekscytuje. Odgłosów puszczy nie było w tym roku zbyt wiele. Od czasu do czasu porykiwania jeleni. Pośród leśnej gęstiny błyskały co jakiś czas wpatrzone we mnie ślepia leśnej drobnicy. Raz tylko o zmierzchu drogę zastąpił mi samotny dzik, którego spłoszyć musiałem używając gwizdka, a nad ranem drogę przeszedł mi łoś, ale nie chciał na mnie zaczekać, bym się mu mógł lepiej przyjrzeć. Z przechadzki po Puszczy Knyszyńskiej jestem bardzo zadowolony. Obyło się bez najmniejszego pęcherza ani otarcia stóp. Mięśnie trochę bolały, ale biorąc pod uwagę mój brak aktywności w ostatnim okresie, dziwić się temu nie można. Niestety w drodze powrotnej przysnąłem sobie w pociągu i szalona klima trochę mnie przewiała - pokasłuję do dziś, chociaż minął już ponad tydzień. Mam nadzieję, że do "Kampinosu" się wykuruję.

11.01.2016
Sezon 2016 otwarty. Ełcka Zmarzlina 2016 przeszła już do historii. Pogoda dopisała. Kilkustopniowy mrozek i drobny śnieżek wieczorem, a potem już coraz cieplej. Pod koniec temperatura zbliżyła się do zera. Choć nogi już nad ranem miałem mokre wskutek topnienia śniegu na butach, obyło się bez najmniejszego otarcia i pęcherzy. Już od startu z niepokojem myślałem o osiemnastu punktach kontrolnych, które WiechoR zafundował nam na drugiej połowie trasy. Na pierwszej, nocnej połowie było ich osiem, czyli standardowo. Na półmetku zameldowałem się 20 minut po ósmej tj. po ponad 11 godzinach marszu. Na szczęście mapy na drugą połowę trasy były w skali 1:25000 i 1:10000, czyli wymarzone dla takiego ślepawego nawigatora, jak ja. Punkty zaliczałem z marszu i tylko tabun biegaczy z trasy 50 km, który zaczął mnie wyprzedzać już za trzecim punktem drugiej części maratonu odebrał mi nieco przyjemności z nawigacji, bo założył na świeżym śniegu ślad tak wyraźny, że choć na trasie nie miałem stałego towarzystwa, czułem się chwilami, jak końcowy wagonik tramwaju. Choć połowy powinny być z definicji równe, okazało się, że to co nadłożyłem nocą, na dziennej połowie trasy odebrałem, więc sumaryczny pokonany przeze mnie dystans miał wg wskazań GPS 100 km. Metę udało mi się osiągnąć w niespełna 21 godzin. Nie poruszałem się z zawrotną prędkścią, jednak biorąc pod uwagę dużą liczbę punktów kontrolnych, kilka odcinków po nawierzchniach bardzo nieprzyjaznych dla piechura, jak stalowo-betonowe podkłady kolejowe, zamarznięte skiby na zaoranych drogach lub zamrożone ślady ciągników oraz sporą ilość przewyższeń, jak na nizinną trasę, otwarcie sezonu mogę chyba uznać za udane. Na mecie odczuwałem ogromne zmęczenie, ale już po krótkim odpoczynku mogłem nacieszyć się tradycyjną na imprezach WiechoRa biesiadą, a w niedzielę, gdyby nie konieczność powrotu do domu, byłbym w stanie wystartować w kolejnej pieszej imprezie, może już na nieco krótszym dystansie.
Dziękuję WiechoRowi i pozostałym organizatorom za wspaniałą imprezę i pozdrawiam wszystkich spotkanych na trasie i w bazie znajomych. Do zobaczenia na kolejnych imprezach.

06.12.2015
Rok powoli zbliża się ku końcowi. Tegoroczny maratonowy sezon zamknięty nie do końca udanym startem w jubileuszowym 50. Harpaganie. Zachęcam do przeczytania krótkiej relacji wraz z próbą oceny ERnO Harpagan i jego zmian na przestrzeni lat zawartych w moim arykule "Wielki jubileusz czyli blaski i cienie Harpagana". W kalendarzu imprez na rok 2016 sporo pieszych setek. Coś trzeba będzie wybrać. Ełcka Zmarzlina już w pierwszej połowie stycznia. Na trening został dokładnie miesiąc. Może wystarczy.

06.10.2015
I już po kampinoskim maratonie. Lekko nie było, chociaż pogody lepszej wymarzyć sobie nie można. Istne lato jesienią. Nawet w nocy temperatura nie spadła poniżej 10 stopni i w dodatku nie było ani kropli deszczu. Nocą wprawiało w zachwyt niebo pełne gwiazd. Poranne mgły też wyglądały cudownie. Zwierzyna korzystała ze sprzyjającej aury na równi z uczestnikami maratonu. Słychać było nie tylko rozmowy jeleni z łosiami i drapieżnym ptactwem, ale kilka razy trzask łamanych gałęzi, raz przez łosia, który postanowił przeciąć moją trasę, za chwilę przez stadko spłoszonych saren. Uwielbiam samotny marsz przez pełen zwierzyny las w środku nocy. Tym razem jednak tylko niewielką część trasy pokonywałem samotnie, bo co i raz spotykałem kogoś znajomego, a właściwie to znajomi mnie spotykali, bo byłem przez większość uczestników wyprzedzany. Na początku tradycyjnie pognałem ile sił w nogach, aby wyrwać się z peletonu i na podpalmirskich piachach móc oddychać powietrzem wolnym od pyłu i kurzu. Potem zwolniłem i tempo spadało mi stopniowo aż do samej mety, do czego przyczyniły się w znacznym stopniu pęcherze na stopach. Nabawiłem się ich jeszcze na Zażynku i choć wydawały się już zaleczone, odnowiły się na długo przed półmetkiem. Więc dreptałem powoli z zaciśniętymi zębami, kroki stawiając tak, by ograniczyć kontakt pięt z podłożem. Biorąc pod uwagę ogólny stan swojej kondycji, a raczej jej braku, od początku zakładałem, że osiągnięcie czasu w granicach 19 godzin będzie tym razem szczytem moich możliwości. Za półmetkiem miałem jeszcze nadzieję, że zmieszczę się w 20 godzinach, ale ostatnie kilometry, które porównać mógłbym z marszem po rozżarzonych węglach, pozbawiły mnie złudzeń i kazały cieszyć się faktem, że w ogóle doszedłem do mety. Teraz liżę rany i intensywnie się kuruję, bo na Harpagana nogi muszą być jak nowe.

27.09.2015
Dawno nic nie pisałem. W kwietniu powróciłem na trasy Harpagana. Zachęciła mnie lokalizacja. Bory Tucholskie to teren odpowiedni dla ślepawych nawigatorów, czyli takich, jak ja. Tym razem, jak zazwyczaj na tym terenie, obyło się bez nawigacyjnych wpadek, a kondycja, choć bywała lepsza, pozwoliła pokonać trasę bez nerwowego zerkania na zegarek.
Potem wpadłem w wir Kieratu i praktycznie od maja cały czas się ścigam... z czasem, którego wciąż brakuje na realizację planów. Jeszcze nie skończyłem pisać artykułu o kieratowej trasie z ostatniej edycji, jak już trzeba się było zająć planami na rok 2016. Trasę wymyśliłem i pod koniec sierpnia obszedłem. Łatwa, jak sądzę, nie będzie nawet przy sprzyjającej aurze, ale ponieważ ostatnio dotarły do mnie zażalenia, że tegoroczna trasa była zbyt oczywista, postanowiłem nieco podnieść poprzeczkę. Punktów kontrolnych tradycyjnie nie ukrywam, ale przeloty pomiędzy punktami, przynajmniej niektóre, nie będą łatwe ani do zaplanowania na mapie, ani do odnalezienia w terenie. Jeden z nich udało mi się zrealizować dopiero za trzecim podejściem, bo wciąż wychodziło okrężnie. W każdym razie trasa jest już gotowa i wstępne uzgodnienia poczynione.
We wrześniu postanowiłem rozpocząć jesienny sezon maratonowy od podlaskiego Zażynku. Impreza kameralna z fantastyczną rodzinną atmosferą. Na trasę pieszą w sobotę w samo południe wyszły 24 osoby. Na pierwszej 50-kilometrowej pętli wlokłem się pod koniec stawki, ale zawodników przede mną stopniowo ubywało. Prawie nikogo nie wyprzedzałem, więc z dużym zaskoczeniem przyjmowałem na punktach kontrolnych informacje o topniejącej liczbie poprzedzających mnie uczestników. Był to efekt licznych kontuzji i błędów nawigacyjnych. Na drugą 25-kilometrową pętlę wyruszałem samotnie ciemną nocą. Dolina rzeki Supraśl pełna była dzikich zwierząt. O obecności jeleni, saren i sów świadczyły nie tylko błyskające w świetle latarki ślepia, ale przede wszystkim orkiestra leśnych odgłosów, wśród których na pierwszy plan wysuwało się porykiwanie jeleni. Na trzecią pętlę wyruszałem jako drugi i choć walczyłem bezradnie z sennością, która na jakiś czas powaliła mnie na przydrożną trawę, utrzymałem tę pozycję do końca.
Za tydzień Puszcza Kampinoska a za kolejne dwa Harpagan. Puszczy nie odpuszczę, ale i na Harpagana mam ochotę się wybrać, bo to jubileuszowa pięćdziesiąta edycja. Jak już będzie po wszystkim, dam znać. Na razie uzupełniam swoją startystykę.

17.03.2015
Przełom lat 2014 i 2015 przebiegł pod znakiem pożegnań z kilkoma wspaniałymi ludźmi. Moja kieratowa Aleja Pamięci niespodziewanie się wydłużyła. Potem jeszcze przyszło mi pożegnać Ojca Jerzego - zacnego jezuitę, który w latach mojej młodości był moim duchowym przewodnikiem i z którym po Beskidach się włóczyłem. Jakoś czasu na chodzenie nie było. I choć w marcu zaczęła się już rozkręcać na dobre machina kieratowych przygotowań, doszedłem do wniosku, że nie może to przeszkodzić w ruszeniu się zza biurka i wyjeździe na Rajd Dolnego Sanu. Teraz albo nigdy.

Wyruszałem z domu pełen obaw, bo od kampinoskiego maratonu ledwie parę razy pozwoliłem nogom popracować przez kilka godzin. Jesienią trochę było służbowego łażenia po kolejowych torach, a pod koniec zimy rekonesans na kieratowej trasie związany z drobną korektą lokalizacji jednego z punktów kontrolnych. Jak na trening przed setką, stanowczo za mało.
Tym razem RDS znad Sanu przeniósł się nad Wisłę do niewielkiej miejscowości Dwikozy koło Sandomierza. Atmosfera w bazie niemal rodzinna. Start o północy. Godzina bardzo wygodna dla tych, którzy tak jak ja, przyjechali na rajd prosto z pracy.
Prognozy pogody nie nastrajają optymistycznie. Cały czas ma być zimno i mokro. Patrzę na mapę. Lasów jak na lekarstwo. Trzeba będzie zrobić użytek z kurtki i polara. Tuż przed północą deszcz ustaje. Odliczanie minut do startu. Północ. Blisko czterdziestu zawodników rusza na trasę. Ja niespiesznie, gdzieś w ogonie. Nie chcę od razu sforsować zastałych mięśni. Do jedynki droga oczywista, turystycznym szlakiem. Potem prawie wszyscy robią w tył zwrot. Nie tak sobie zaplanowałem. Trzymam się swojej koncepcji i kontynuuję marsz szlakiem. A tu błoto, błoto i raz jeszcze błoto. Takie wspaniałe, tłuste, mlaskające i próbujące ściągnąć buty z nóg. Może oni wszyscy wiedzieli o czymś, o czym ja nie miałem pojęcia. A przede mną jeszcze dwa kilometry takiej polnej drogi. Aż tu nagle miłe zaskoczenie. Dokoła pustkowie, tymczasem na mojej polnej drodze pojawia się asfalt. Ach jak przyjemnie. Drogi na tej edycji RDS były praktycznie przez cały czas w dwóch gatunkach. Albo gliniasto-błotniste, albo asfaltowe. Wyobraźcie sobie, że polubiłem asfalty.
Prawie całą trasę pokonywałem samotnie, spotykając tylko od czasu do czasu pojedyńcze osoby, takie bardziej z końca stawki. Miało to dwie zalety: po pierwsze mogłem iść swoim tempem, po drugie byłem cały czas skoncentrowany na nawigacji, co pozwoliło mi bez większych problemów odnaleźć prawie wszystkie punkty kontrolne. Prawie, bo problemy i to niemałe pojawiły się w Górach Pieprzowych. Najbardziej obawiałem się punktów na brzegu Wisły, ale to wcale nie one sprawiły mi największe problemy. Bo najgorzej to zlekceważyć przeciwnika.
Punkt nr 4 w Górach Pieprzowych opisany jako "tył największej tablicy" i przyklejony do czerwonego szlaku turystycznego w miejscu oznaczonej na mapie wiaty turystycznej. Czy może być coś prostszego? Z trójki walę drogą prosto w kierunku Gór Pieprzowych. Obawa wyłacznie jedna: czy z końca drogi, która na mapie kończy się przy gospodarstwie agroturystycznym, da się przejść przez rezerwat przyrody do czerwonego szlaku. Jednak informacje z odprawy, że istnieje tu jakaś ścieżka przyrodnicza, że szlaban można ominąć i że trzeba uważać w Górach Pieprzowych, bo jest tam bardzo stromo i niebezpiecznie, utwierdziły mnie w przekonaniu, że moja autorska koncepcja dotarcia do PK4 jest zgodna z założeniami budowniczego trasy. Rzeczywiście jest pensjonat, jest szlaban i jest ścieżka przyrodnicza. Są nawet tablice informacyjne, które na wszelki wypadek sprawdzam. Ścieżka przyrodnicza skręca, ja idę prosto aż na skraj przystanku turystycznego z ładnie urządzonymi miejscami do odpoczynku i grillowania. Furtka, teren zaczyna ostro opadać, dochodzę do zabezpieczonej linami ścieżki biegnącej w poprzek zbocza. Kilka kroków w prawo. Ścieżka powraca na szczyt wzniesienia. Ja przecież muszę na dół, bo tam gdzieś jest szlak. Kieruję się w lewo i łapię czerwone znaki szlaku. Zejście karkołomne. Zbocze śliskie. Przedzieram się przez krzaki z podziwem patrząc na znaki wymalowane na gałęziach o średnicy jednego centymetra. Gdyby nie one, byłbym pewien, że wdarłem się w środek rezerwatu przyrody. Docieram do podnóża Gór Pieprzowych. Jest blaszana tablica informacyjna. Stanowczo za mała. Szlak prowadzi brzegiem starorzecza. Przedzieram się przez krzaki, wypatrując turystycznej wiaty, tablicy lub jakiegokolwiek elementu infrastruktury turystycznej. Poza czerwonymi znakami nie ma nic. Czy tędy nikt nie chodzi? Czuję, że przemieściłem się zanadto na zachód, ale zboczyć ze szlaku nie było gdzie i nie było jak. Wreszcie jest odnoga prowadząca w górę z zamalowanymi starymi znakami. Kawałek podchodzę... za daleko... wracam. Idę szlakiem do końca. Jest przystanek turystyczny. Są ławeczki, drogowskazy, tablica, tylko lampionu nie ma. Innych uczestników RDS też nie ma, bo zapewne wszyscy już dawno te Pieprzo...e Góry opuścili. Zdesperowany chwytam się ostatniej deski ratunku. Telefon do przyjaciela. Dzwonię do Huberta: "nie mam już żadnego pomysłu, czy ten punkt jest na dole, na stoku, czy na górze?" "Na górze" - słyszę w odpowiedzi. No to wszystko jasne. Wracam przemierzając kolejny raz ścieżkę z zamalowanymi znakami, mijam olinowany trawers, wchodzę niemal na sam szczyt wzniesienia i włażę prosto na punkt kontrolny. Ponad pół godziny temu przeszedłem kilkanaście metrów od niego. 40 minut w plecy, ale za to zwiedziłem Góry Pieprzowe.
Potem szło już gładko. Niektóre punkty ukryte w wąwozach, inne w ciekawych miejscach, jak dziedziniec starego zamku, źródełko, wodowskaz, czy wreszcie stara latarnia. Z tą latarnią też mnie budowniczy trasy nieco zmylił. Lokalizacja w miarę oczywista. Skrzyżowanie dróg, linia energetyczna, więc jest się do czego namierzyć. Wypatruję z daleka latarni, ale dokoła tylko pola jak okiem sięgnąć. Jestem kilkadziesiąt metrów od celu, a tu w środku pola jakąś kapliczkę jedynie widać. Przechodzić przez zaorane błotniste pole mi się nie chce, ale niczego innego, co wyglądem przypominałoby latarnię nie widać. Znajduję miedzę. Ślady na błocie wskazują wyraźnie, że nie jestem tu pierwszy. Dopiero na miejscu dostrzegam, że betonowa kapliczka wyposażona jest w miejsce do ustawienia lampy lub świecy. Przed laty pełniła zapewne rolę drogowskazu, który niczym latarnia morska, ułatwiał nawigację podróżnikom. A ja słupa oświetleniowego wypatrywałem. Zboczenie elektryka.
Gdy wyruszałem na trasę wydawało mi się, że na sandomierskich pustkowiach nie będzie zbyt ciekawie. Okazało się, że trasa była bardzo urozmaicona, a odszukanie niektórych punktów wymagało intensywnego główkowania. Ani przez chwilę nie było nudno i nawet senny kryzys o poranku nadspodziewanie szybko pokonałem. Siąpiący przez całą sobotę deszcz i wszechobecne błoto nie popsuły bardzo dobrego wrażenia, jakie zrobiła na mnie RDS-owa trasa. I chociaż do mety dotarłem w ostatniej grupie zawodników, która uformowała się w okolicach szesnastego punktu, to z czasu poniżej 22 godzin i tak jestem bardzo zadowolony. Obeszło się bez nadwyrężeń, bez pęcherzy na stopach i bez przeziębiena. Teraz odliczam dni do kwietniowego Harpagana

20.02.2015
Zamieszczam na stronie artykuł "Henryk Cygan - polski Forrest Gump". Zachęcam do lektury.

02.02.2015
Blog jednej z naszych wytrwałych zawodniczek Kamila i jej rower bierze udział w konkursie Blog Roku 2014 w kategorii "Pasje i twórczość". Oto jej list:

Jak w 200 znakach, które mam do dyspozycji to opisać?
Blog powstał z miłości do dwóch kółek. Rowerowe wycieczki, relacje z zawodów MTB. Ale to jeszcze nie koniec! Podziemny świat jaskiń? Maraton na 100 km? To wszystko i jeszcze więcej na moim blogu.
Nazywam się Kamila Pałka. Mieszkam w Limanowej. Blog powstał w maju 2013 r. Na początku mało osób wiedziało, że piszę. Z czasem jednak to sami znajomi dopominali się kiedy będzie kolejny wpis. Niesamowitą satysfakcję daje świadomość, że to co robię ma sens i inspiruje ludzi do działania.
Co tutaj znajdziecie?
Rower towarzyszył mi od zawsze. Z czasem jednak przerodziło się to w coś więcej. Zaczęłam startować w zawodach MTB. W sezonie 2014 w klasyfikacji generalnej MTB kobiet Polskiego Związku Kolarskiego zajęłam 19 miejsce reprezentując TC Orzeł Rabka Zdrój - nie spodziewałam się, że będę sklasyfikowana w jednej tabeli z Mają Włoszczowską. Jednak rower to nie wszystko. Ostatnio odkryłam skitury - polecam. Bieganie? Nie mówię nie. Zwłaszcza kiedy jest to bieg organizowany przez KS Limanowa Forrest, do którego również należę. Jak spacer to tylko ekstremalny maraton pieszy Kierat na 100 km. Na blogu znajdziecie również relację z mojego kursu taternictwa jaskiniowego, który obecnie robię.
Od 03.02 do 10.02.2015 będzie trwać nominowanie blogów (głosowanie SMS). Będzie mi miło, jeżeli oddadzą Państwo ten głos na "Kamila i jej rower".
Więcej szczegółów na stronie. http://www.blogroku.pl/2014/kategorie/kamila-i-jej-rower,btt,blog.html/
Wyślij SMS o treści H11792 na numer 7122
Pozdrawiam i zapraszam do czytania.
Kamila Pałka




09.10.2014
Ziemia się stanowczo za szybko kręci. Rok się dopiero zaczął, a tu już znowu jesień. Przed majowym Kieratem czasu wciąż na wszystko było za mało, jak zwykle. Postanawiałem sobie, że od lata zacznę intensywne maszerowanie. Ale najpierw było rozliczenie z Kieratem, potem trafiła się dodatkowa robótka, której krótki tylko fragment miał miejsce w plenerze i z powodu terminu "na wczoraj" zamiast przejść półtorej setki piechotą, co byłoby jakimś tam treningiem dla zastałych kończyn dolnych, skorzystałem ze swojego dwukołowca. Pedałowanie też rozgrzewa, ale dystans stanowczo za krótki. Skończyło się więc na deptaniu kieratowej trasy pod koniec sierpnia. Sto kilometrów z hakiem w - aż wstyd się przyznać - pięć dni. Wrzesień zleciał nie wiem kiedy.
I tym sposobem start w Puszczy Kampinoskiej był moim drugim w roku maratonem i boję się, czy nie ostatnim, chyba, że jeszcze w listopadzie coś wymyślę. Na swój 13 puszczański maraton jechałem więc pełen obaw. Trening prawie wyłącznie przed komputerem to fatalny pomysł, ale tak wyszło. Aura okazała się wyjątkowo łaskawa. Pogoda stabilna. Bezchmurne niebo, księżyc prawie w pełni, zero opadów. Noc była chłodna, a nad ranem na trawach pojawił się szron, ale na szczęście nie było wiatru. W niedzielę, gdy spoza horyzontu wyjrzało słońce, zrobiło się przyjemnie i ciepło. Warunki wręcz idealne tak dla turystów jak biegaczy, co zresztą widać po wynikach uczestników maratonu.
Całą trasę pokonywałem w towarzystwie Henryka Cygana, z którym regularnie spotykamy się na przeróżnych pieszych setkach. Henryk ma 72 lata i jest postacią niecodzienną. Choć swoje setkowe "spacery" zaczął po sześćdziesiątce, zdążył ich już ukończyć ponad 50, zostawiając mnie z moim setkowym dorobkiem daleko w tyle. W czasie maratonu sporo rozmawialiśmy i postanowiłem, że historia jego maszerowania musi znaleźć miejsce w odrębnym artykule, który wkrótce pojawi się na tej stronie. Tymczasem zapraszam do zaglądania na stronę Kieratu, bo przygotowania do kolejnej jego odsłony już ruszyły i nowinki będę co jakiś czas wrzucał. Na jesiennego Harpagana niestety się nie wybiorę. Mam w tym czasie inne obowiązki.

08.01.2014
Sezon biegowy 2014 rozpocząłem wcześnie. Muszę się zrehabilitować za ubiegły rok. Choć od jesieni trenowałem głównie za biurkiem i przy świątecznym stole, Ełcki Maraton Pieszy rozpocząłem całkiem żwawo. Choć startowałem samotnie, przez prawie cały czas miałem towarzystwo. Spory kawał szedłem z Arturem, potem dołączył do nas Jacek, który towarzyszył mi prawie do mety. Start nietypowy, bo o dziewiątej rano, czyli początek za dnia. Piękna aura pozwoliła mi bez wielkiego wysiłku przebyć ponad jedną trzecią dystansu w 6 godzin. Zaraz potem zgasło światło, a całe otoczenie spowiła gęsta mgła ograniczająca widoczność do kilku metrów. Nawigacja stała się znacznie trudniejsza, niż za dnia, co w terenie poprzecinanym mokradłami, bagnami i ciekami wodnymi zwiększało prawdopodobieństwo popełniania błędów. Początkowe 6 punktów kontrolnych zaliczyłem "z marszu". Do przedostatniego z nich zamierzałem iść dużymi drogami, ale się nieco zagapiłem, więc poszedłem przez las na przełaj. Trzymając się wzniesień doszedłem do punktu suchą stopą i najkrótszą z możliwych drogą. Pierwszy błąd przy siódemce. Zapadający zmrok utrudnił mi analizę poziomic na tyle, że zacząłem wypatrywać jaru z siódemką, gdy dostrzegłem, że teren się wznosi. Trzeba się było parę metrów cofnąć. Za siódemką kolejna zmyłka i obchodzenie mokradeł scieżkami wydeptanymi przez sarny. W sumie jednak można powiedzieć, że do półmetka dotarliśmy bezproblemowo. Schody miały się zacząć dopiero na dalszej części trasy. Na dojściu do 10 zamierzałem się trzymać wyłącznie dużych dróg, bo ciemność i gęsta mgła w połączeniu z moją kurzą ślepotą nie uprawniają do obierania nawet średnio trudnych wariantów. Jednak uległem pokusie skrócenia sobie drogi i... skróciłem, tyle że trochę mnie zniosło i przez jakiś czas nic mi się z mapą nie chciało zgodzić, więc pozostało mi jedynie trzymać kurs. Punkt osiągnięty, drogi nie nadłożyliśmy, ale czasowo wyszło tak sobie. Kolejną wpadkę zaliczyłem przed dwunastką. Zbliżamy się do mostku licząc kroki, bo wokół mgła tak gęsta, że ledwie drogę widać. Jest ścieżka w lewo. Skręcam i wypatruję punktu. Idę, idę i nic. Punkt powinien już być, ale idę jeszcze kawałek prześwietlając latarką krzaki, to znów gasząc ją z nadzieją, że gdzieś ujrzę błysk chemicznego oświetlacza. Wracam. Może skręciłem za wcześnie. Dochodzimy do mostu. Stąd, licząc kroki, próbujemy namierzyć punkt. On musi być przy ścieżce, w którą skręcałem poprzednio. Teraz dopiero któryś z moich kompanów dostrzega, że koło szopy ścieżka się rozwidla. Tym razem wchodzimy w lewą odnogę i trafiamy wprost na punkt. Za to trzynastka okazuje się dla nas szczęśliwa i odnajdujemy ją bez najmniejszych problemów. Wszystko wskazuje na to, że i z kolejnym punktem pójdzie nam gładko. Drogi zgadzają się z mapą i gdy od punktu dzieli nas ok. 500 metrów, trafiamy na przeszkodę terenową o wilgotności 100%. Niepozornie wyglądający na mapie ciek wodny to bajoro o szerokości kilku metrów. W lesie dookoła rozlewiska. Nie zamierzam wchodzić w lodowatą wodę i kieruję się do szosy. Spotykam Leszka i Anię, ostrzegam przed wodą, jednak oni są nieustraszeni. Jak się potem okaże, byli przygotowani na pokonywanie strumieni i bagien i mieli ze sobą foliowe worki. Na początku wsi jest droga, która powinna nas wyprowadzić wprost na punkt. Skręcamy i trafiamy w ślepy zaułek: na wprost stalowa brama, z prawej strony brama, z lewej płot. Co jest za bramą? Nie wiadomo. Ruszam wzdłuż płotu. Widzę, że kilku moim towarzyszom "siada psycha". W pewnym momencie płot dochodzi do... wody. Postanawiam skorzystać z koła ratunkowego, czyli "telefonu do przyjaciela". W bazie nie ma budowniczego trasy, ale są zawodnicy, którzy zaliczyli już całą trasę. Dowiaduję się od nich tyle tylko, że wokół punktu jest sporo leśnych płotów i bez ich forsowania do punktu dotrzeć ciężko. Skoro oni żyją, to może i nas psy nie pożrą. Przełazimy przez płot i wkrótce odnajdujemy punkt. Gdybym od razu wiedział, że ta elegancka brama prowadzi do lasu, a nie na posiadłość jakiegoś milionera, to bym ją bez skrupułów sforsował. W dalszej drodze towarzyszy mi już tylko Jacek. Dochodzimy szosą do wsi Piaski, skręcamy w polną drogę i spotykamy... Leszka i Anię. Ponieważ oczy mi się kleją, zdaję się na czołowego polskiego nawigatora Leszka i przestaję kontrolować odległość. Droga się dłuży, bo dokoła tylko ciemność i mgła. Gdy Leszek się zatrzymuje, by zmienić baterię w latarce, wyprzedzamy go i skręcamy z Jackiem w pierwszą napotkaną drogę. Idziemy jakiś czas, jednak droga zanadto wspina się w górę. Wiem, skręciliśmy za wcześnie. To zemsta za moje lenistwo. Nie chcąc wracać próbujemy skrótu. Trafiamy na krzaki i mokradła, kawałek dalej krzaki i mokradła. Wycofujemy się. W ciemności wypatrujemy jeziora, by upewnić się, że jesteśmy tam, gdzie wydaje się nam, że jesteśmy. Wreszcie jest jezioro i jest właściwa droga. Kolejne punkty znajdujemy już bez problemów, choć po drodze musimy jeszcze kilka razy omijać mokradła. Do ostatniego punktu docieramy, gdy robi się już widno, co ułatwia jego namierzenie. Idziemy przez zaorane pole na azymut, na dodatek zaczyna padać rzęsisty deszcz. Teraz nic nas już chyba zaskoczyć nie może. Przedzieramy się przez las do dużej drogi. Wkrótce spotykamy żółty szlak, który ma nas doprowadzić do mety. Ale to jeszcze nie koniec przygody. Przy leśnej wiacie dostrzegamy kilkanaście samochodów. Grzybiarze w styczniu? Na pewno nie. Po chwili spotykamy pierwszego myśliwego, po stu metrach następnego i kolejnych. Jeden z nich radzi nam abyśmy zaczekali, bo już nadchodzi nagonka. Stajemy na chwilę, ale przemoczone do suchej nitki ubranie nie pozwala na dłuższy postój. Ruszamy licząc na to, że kolejni myśliwi nie wezmą nas za parę odyńców. Wreszcie mijamy ostatniego myśliwego. Zbliżamy się do skraju lasu, gdy drogę próbuje nam przeciąć stadko dorodnych dzików wypłoszonych przez nagonkę. Zobaczywszy nas rozdzielają się - trzy odważnie przebiegają przed nami uciekając poza szpaler myśliwych, dwa wracają w zarośla. Nie słyszeliśmy strzałów. Prawdopodobnie tym razem dziki uszły z życiem. Do mety pozostały 4 kilometry. Podczas krótkiego postoju zrobiło mi się strasznie zimno. Zrobiła się ze mnie klasyczna Ełcka Zmarzlina. Aby się rozgrzać postanawiam kawałek podbiec. Jacka do takiego szaleństwa nie udaje mi się namówić, więc się rozdzielamy. Gdy wbiegam do Ełku stwierdzam, że mam szansę zmieścić się w 24 godzinach. Do internatu, gdzie kończy się Ełcki Maraton Pieszy wbiegam "na styk". Teraz jeszcze ciepły prysznic, wygodne łóżeczko i oczekiwanie na fantastyczną, jak zwykle u WiechoRa, biesiadę.
Dziękuję WiechoRowi za wspaniałą imprezę, a wszystkim znajomym na trasie za psychiczne wsparcie i towarzystwo. Szczególne podziękowania dla Artura i Jacka. Do zobaczenia na kolejnych pieszych setkach.

05.11.2013
I po Harpaganie. Pogoda dopisała. Z kondycją nie było najgorzej. A wynik... Pierwsza nocna pętla to seria mniejszych i większych nawigacyjnych wtop. Najpierw zapędziłem się drogą i zamiast wrócić na pewny znakowany szlak, wybrałem skrót leśną przecinką, która, jak się okazało, istaniała wyłącznie na mapie. Potem nie zauważyłem, że dwie równolegle drogi nie mają ze sobą połączenia i oddziela je pokryte gęstymi zaroślami urwisko. Było jeszcze kilka przegapionych skrzyżowań. Przyczyną większości błędów była moja postępująca kurza ślepota, przez którą przeoczyłem wiele szczegółów na mapie, które w tak trudnym terenie okazały się być niesłychanie istotne. Każdy błąd skutkował stratą czasu i premią w postaci dodatkowych kilometrów. Czas na półmetku słaby, choć dający jeszcze cień szansy na dojście do mety w limicie. Druga pętla rozpoczęła się niestety od kolejnej wpadki. Tym razem niezawinionej. Wydawałoby się, że dojście do punktu położonego na skrzyżowaniu dwóch prostych dróg powinno być jednakowo łatwe, niezależnie od tego, którą z nich się idzie. Niestety wybrałem drogę, której fragment istaniał tylko na mapie. Trochę motania się po krzaczorach, obchodzenia ogrodzonych młodników i znów stracony czas, i znów nadłożona droga. Do przedostatniego punktu było praktycznie bezbłędnie, choć tempo spowalniała narastająca senność, która zmusiła mnie nawet do chwili postoju i kilkuminutowej drzemki. Końcówka trasy dramatyczna. Od mety dzieli mnie 8,5 km, w nogach mam już grubo ponad sto. Została 1 godzina i trzy kwadranse. Dylemat: czy iść okrężnie, ale dużymi i pewnymi drogami, czy pruć najkrótszym możliwym wariantem. Choć jest już ciemno, wybieram drugie rozwiązanie, co okaże się moim największym błędem. Z punktu ruszam przecinką, która po kilkudziesięciu metrach kończy się w gęstwinie zarośli i mokradeł, próbuję na przełaj przebić się do pobliskiej drogi. Bez skutku, bo drogi nie ma tam, gdzie być powinna. Są tylko wszechobecne zarośla. Po kilkunastu minutach przedzierania się przez chaszcze docieram do drogi poprzecznej. Szybka zmiana planu, biegnę do szosy, ta przynajmniej na pewno istnieje. Biegnę, bo tylko to może mi pozwolić nadrobić starcone minuty. Zbieram w sobie ostatki sił, ale chcę walczyć do końca. Ostatnie kilometry dłużą się niemiłosiernie, ale nie patrzę na zegarek, żeby się dodatkowo nie stresować. Mijam kolejne skrzyżowanie odliczając dzielący mnie od ostatniego punktu kontrolnego dystans. Już tylko półtora kilometra. Rzut oka na zegarek: 20:25. Teraz sprawdzam, do której jest otwarty ostatni punkt. Patrzę i nie wierzę oczom: 20:30. Półtora kilometra w pięć minut!? Mięśnie wiotczeją, jak na komendę. Po co ja spojrzałem na ten zegarek. Teraz człapię już powoli do bazy. Kolejny raz potwierdza się zasada: "80% sukcesu jest w głowie, 20 w mięśniach". Po powrocie do bazy padam na karimatę. Towarzyszący mi Tomek jest, jak mi potem wyzna, poważnie zaniepokojony moim stanem, ale klika godzin snu w zupełności wystarcza mi na regenerację. A w tym śnie nie przeszkadza mi nawet odbywająca się tuż nad moją głową uroczystość zakończenia Harpagana. Komputerowa analiza śladu mojej trasy wykazała, że przebyłem dystans 118 kilometrów. Faktycznie było tego jeszcze więcej, ale kręcenie się w miejscach postojów mam zwyczaj odliczać od efektywnego przebytego dystansu. Dwanaście lat temu, gdy tu w Kwidzynie zaczynałem swoją przygodę z setkami, udało mi się zdobyć swój pierwszy certyfikat Harpagana. Teraz, mimo pokonania nieco dłuższego dystansu, muszę się zadowolić satysfakcją z przebycia kolejnej nieoficjalnej setki, ale mój dorobek 14 certyfikatów Harpagana pozostaje nadal bez zmian. Coś mi ostatnio Harpagan nie sprzyja. Ze startów w ultramaratonach rezygnować nie zamierzam, a czy na Harpagana jeszcze wrócę, czas pokaże. Teraz trzeba się szykować na kolejny sezon, który na początku stycznia otwiera Ełcka Zmarzlina.

07.10.2013
Miałem zacząć regularnie trenować. I co? Najpierw był wypad do Irlandii na ślub mojej chrzestnej córki. Trening głównie przy stole i w samolocie. Potem Kierat: komputer, samochód, komputer, samochód, komputer, komputer, komputer. I oczywiście cały czas praca zawodowa: komputer, samochód, komputer, samochód, komputer, komputer... Poczekam na lato i zabiorę się za treningi. Niech no tylko współpracownicy wrócą z urlopów, to skończę z pracą po godzinach. Wrócili, a tu się właśnie sierpień kończy. No to się wyrwałem na prawie cały tydzień w góry moje ukochane. Obszedłem nową trasę Kieratu i nie tylko. I wrzesień się zaczął. Do lasu mam blisko; grzybów wysypało tyle, że żal zostawić, a grzybobranie to trening nieszczególny. Jeszcze na dodatek światło coraz wcześniej gaszą. Więc ten mój planowany codzienny trening ograniczył się do weekendowych spacerków.
A tu październik zbliża się wielkimi krokami i Puszcza Kampinoska czeka. Wiedziałem doskonale, że nie będzie lekko. Na szczęście dopisała pogoda i zdrowie. Przypomniałem więc sobie lata, gdy zaczynałem dopiero swoją przygodę z długim dystansem. Wtedy dawałem radę, to i teraz nie może być gorzej. Puszcza pokazała się w pełnej krasie. Noc chłodna, ale pozbawiona jakichkolwiek opadów, nad ranem lekka mgła. Z ciemności dobiegały co i raz odgłosy mieszkańców leśnych ostępów. Miałem wrażenie, że las pełen jest sów lub sowopodobnych ptaków, których pohukiwanie dobiegało ze wszystkich stron oraz łosi lub jeleni, których porykiwanie przekonało mnie, że cisza nocna w puszczy nie obowiązuje. Po chłodnej nocy nastał piękny, słoneczny, niemal letni dzień. Końcówkę maratonu przedreptałem niezbyt spiesznie, bo na walkę o wynik się nie nastawiałem, a uciekać nie było przed czym, ani przed kim. I tak po niespełna 20 godzinach marszu dotarłem dwunasty raz z rzędu do mety w Izabelinie. Było ogólne zmęczenie, jak zawsze po dłuższym spacerze i nieprzespanej nocy, pojawiło się parę bolesnych miejsc na wydelikaconych stopach, ale mięśnie poradziły sobie z dystansem znakomicie. Teraz trzeba zbierać siły na Harpagana, do którego zostały niecałe dwa tygodnie.

Statystykę maratonowych wyników wzbogaciłem o analizę swojej aktywności. Rok 2013 wygląda zawstydzająco. Tego już się chyba nie da naprawić, ale w przyszłym roku muszę coś z tym zrobić, bo w zestawieniu z latami 2006 i 2007, moje ostatnie osiągnięcia mogą sugerować, że się starzeję.
A starzeć mi się nie wolno, bo przecież wiek emerytalny podnieśli.

21.04.2013
Właśnie wróciłem z 45. Harpagana. Statystyki niestety nie poprawiłem, co można było przewidzieć. Bo czego się spodziewać, kiedy się całą zimę przesiedziało w domu, odkładając trening do wiosny. Gdyby tak jeszcze wiosna przyszła w swoim czasie. Ale nie, ona czekała aż do samego Harpagana i nawet nie zdążyła stopić resztek śniegu w lesie.
Jeszcze mnie na dwa tygodnie przed startem wirus dopadł i zotawił na dojście do siebie zaledwie kilka dni. Szkoda, bo trasa była niebanalna, punkty rozstawione w ciekawych miejscach, pogoda znakomita i tereny piękne, choć niektóre drogi szczelnie pokryte błotnym dywanem.
A ja nierozchodzony, niedospany, osłabiony. Już przed trzydziestym kilometrem dopadł mnie taki senny kryzys, że gdy złapałem lewe pobocze szosy, a kilka sekund później prawe, nie oparłem się stojącej nieopodal turystycznej wiacie, usiadłem na chwilę i... zasnąłem. Ziąb mnie zbudził i kazał spojrzeć na zegarek. O rety już czwarta, a ja mam podbite dopiero 3 punkty kontrolne!
Półmetek osiągnąłem po 12,5 godzinach marszu przeplatanego z kluczeniem wokół śródleśnych rozlewisk, krzakingiem i ciapaniem się w błocie. Na drugą pętlę wyruszyłem od razu i postanowiłem dla zaoszczędzenia czasu olać drogi, z których większość istniała tylko na mapie i gdzie się tylko da, ciąć na azymut. Było może nieco bliżej, ale wcale nie szybciej.
Na PK10 okazało się, że moja faktyczna średnia prędkość ruchu, która na półmetku wynosiła niecałe 4,5 km/h (nic dziwnego, jak się śpi na trasie) spadła do 4,2 km/h. Tu rozegrał się pojedynek pomiędzy moją głową i ciałem.
Głowa mówiła: "Idź dalej! Do mety nie dojdziesz, ale zaliczysz jeszcze jeden albo dwa punkty kontrolne".
A ciało na to: "Nie! Mam dosyć! Wyłączam się. Jeszcze parę kroków, a zatrzymam ci serducho".
Głowa jest mądrzejsza niż głupie serce, ale mądry głupszemu ustępuje. I ustąpiła. W tej sytuacji postanowiłem wykorzystać koło ratunkowe, czyli "telefon do przyjaciela". Pozostało tylko przedreptać już całkiem spokojnie parę kilometrów do miejsca spotkania.
Harpagana zakończyłem z niespełna 80 kilometrami na liczniku (zaliczone 67,5 - znów kilometry były za długie, zgodnie z pomorską tradycją). Jak na pierwszy spacer po obudzeniu ze snu zimowego to chyba całkim nieźle. Kolbudy opuszczałem ze sporym niedosytem kilometrów, za to zachwycony bogactwem okazów przyrody ożywionej. Było spotkanie ze stadem dzików, kilkunastoosobową rodziną zaskrońców, sarenkami, jelonkami, żurawiami i było towarzystwo rozśpiewanych skowronków. Również dlatego szkoda było kończyć marsz przedwcześnie. Muszę się wziąć za siebie. Od jutra zaczynam trenować.

PS. Zapomniałem zakomunikować, że w międzyczasie umieściłem na stronie artykuł o długości kilometra. Zapraszam do lektury.

26.10.2012
I już po Harpaganie. W mojej statystyce przybyła jedna nieoficjalna setka, choć kolejnego certyfikatu niestety nie zdobyłem. Dawno nie pisałem relacji z maratonów, ale tym razem postanowiłem podzielić się swoimi wrażeniami. Zapraszam do lektury.

10.10.2012
Znów lato przeminęło i liście z drzew zaczęły spadać. W tym roku niewiele podróżowałem. Na wypady poza granice Polski zabrakło czasu i pieniędzy, więc serce a za sercem ciało powracały co i raz w Beskid Wyspowy. Po majowym Kieracie odwiedziłem swoje ukochane górki dwukrotnie, raz w sierpniu, a drugi raz we wrześniu. Przy okazji przedeptałem cała trasę przyszłorocznego Kieratu. Pogodę miałem cudowną, więc trasa wydawała mi się wspaniała. Zobaczymy jak będzie w maju 2013 roku. Chyba trzeba już teraz zacząć pertraktować ze świętym Piotrem, aby się za nami wstawił tam na Górze. Prócz deptania Beskidów i pląsania na weselu też w Beskidach zresztą, trenowałem tego lata głównie za biurkiem, więc z wielkim niepokojem przystąpiłem do jesiennego sezonu marszowego. Nie chciałem czekać z aktywnością aż do jesieni, ale przed Oriento nie wyrobiłem się z rozliczaniem Kieratu, zaś Nawigator setkową trasę odwołał. Okazją do rozciągnięcia zesztywniałych mięśni stał się X jubileuszowy Zażynek. Rozruch był ciężki, ale trasę pokonałem. Obyło się bez jakichkolwiek błędów nawigacyjnych, lecz prędkości zawrotnej nie rozwinąłem. Wynik 19 i pół godziny w dumę nie wbija, ale wstydu też nie przynosi. Tydzień po Zażynku było wspomniane weselisko i bezpośrednio po nim druga część deptania kieratowej trasy. Sądziłem, że będzie to dobre przygotowanie przed dorocznym maratonem w Puszczy Kampinoskiej. I z pewnością było. Z linii startu wyrwałem ostro do przodu i na pierwszych kilometrach zostałem tylko za kilkoma biegaczami i szybkimi zawodnikami, wśród których byli tacy, którzy planowali pokonanie jedynie 50 km. Noc była wyjątkowo ciepła, jak na październik i wbrew prognozom było w miarę sucho. Do czasu... Najpierw pojawiła się mżawka, którą zignorowałem. Gdy przeszła odetchnąłem z ulgą. Niestety nie na długo. Wkrótce miało nastąpić prawdziwe oberwanie chmury. Nawet nie zdążyłem założyć kurtki, gdy byłem już przemoknięty do suchej nitki. Okulary bez wycieraczek i gęsty rzęsisty deszcz sprawiły, że szedłem niemal na oślep. Aż dziwne, że nie zszedłem ze szlaku i nie pomyliłem drogi, bo światełko, które przez jakiś czas majaczyło przede mną, znikło w oddali, a ja zdany byłem wyłącznie na siebie i swoją niedoskonałą pamięć. Widziałem niewiele i nawet kałuż na drodze nie byłem w stanie omijać. Deszcz na szczęście w końcu ustał, pozostały tylko przemoczone buty, skarpety i koszula, którą można byłoby wykręcać. Zanim osiągnąłem półmetek odczułem pierwsze objawy rodzenia się pęcherzy na piętach, które niestety nie zdążyły się jeszcze w pełni zregenerować po Zażynku. Tempo zaczęło spadać, co doprowadziło do licznych acz krótkotrwałych spotkań z wieloma uczestnikami maratonu, którzy mnie wyprzedzali. Do półmetka dotarłem o planowanej godzinie, ale potem miało być już tylko coraz gorzej. Przed punktem na 75 kilometrze dołożyłem do swojego optymistycznego planu godzinę i dwadzieścia minut, do mety dotarłem z trzygodzinnym opóźnieniem w stosunku do życiówki. Czułem, że kondycja fizyczna pozwoliłaby mi na osiągnięcie znacznie lepszego wyniku, ale obolałe stopy, mimo zabezpieczenia urazów plastrami, nie pozwalały na wydłużenie kroku. Czas 19:44 to jeden z moich najsłabszych wyników w Puszczy Kampinoskiej, ale przecież mogło być gorzej. Najważniejsze, że cały dystans przeszedłem po raz jedenasty z rzędu i jeszcze i tak ponad 4 godziny zapasu zostały. Teraz naprawiam sobie stopy przed Harpaganem. Czasu mam niewiele. Do zobaczenia w okolicach Słupska.

22.04.2012
Właśnie wróciłem z Harpagana. Bory Tucholskie są piękne i bardzo łaskawe dla nawigatorów. Mimo znacznych zaniedbań treningowych, udało mi się przejść całą stukilometrową trasę bezbłędnie, na dodatek w dobrym, jak na moje możliwości, czasie 20 godzin i 50 minut. Mogło być jeszcze lepiej, gdyby nie potworny senny kryzys, który dopadł mnie na monotonnym przelocie pomiędzy PK5 i PK6. Cztery kilometry marszu przecinką, którą dopiero co szło się w przeciwnym kierunku, a potem kolejne cztery prostą jak drut drogą i to w dodatku w godzinach od 2 do 4 w nocy zamyka oczy nawet najtwardszym twardzielom. Dopiero zimny deszcz wyrwał mnie z drzemki i kazał przyspieszyć kroku dla obrony przed wychłodzeniem.
To był mój jubileuszowy 50. start w pieszym maratonie o trzycyfrowym dystansie kilometrowym i 14. certyfikat Harpagana. Podobno mam ich najwięcej, o czym dowiedziałem się już pół roku temu. Zapewniam, że "koszulki lidera" bez walki nie oddam.

05.03.2012
Ani się obejrzałem i minął kolejny rok. Rok bogaty w wydarzenia, niestety nienajweselsze. Moje maratonowe wyczyny utrzymały się na dość umiarkowanym poziomie. Po udanym starcie w Ełku był równie udany start w kwietniowym Harpaganie. Potem całą moją energię pochłonęła organizacja Kieratu, który w 2011 roku otrzymał rangę Mistrzostw Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Czerwcowy start w debiutującym rajdzie Oriento nie był niestety zbyt udany. Co prawda przeszedłem dystans 100 km, jednak świadomie zrezygnowałem z zaliczania części punktów kontrolnych utopionych w podlaskich bagnach. Ustawianie PK w miejscach niedostępnych i ich ukrywanie w zaroślach uważam za niepoorozumienie, więc po imprezie pozostał lekki niesmak. Start w Puszczy Kampinoskiej udany, choć czasu pokonania trasy nie zaliczam do rewelacyjnych, za to udało mi się pokonać sumaryczny dystans 1000 km w 10 startach w 10 kolejnych latach, czyli najszybciej, jak się tylko dało. Potem jesienny Harpagan w Elblągu zakończony totalną porażką, na co niestety duży wpływ wywarła nieprawidłowo zwymiarowana trasa, co przy kiepskich warunkach pogodowych i fatalnej, całkowicie nieaktualnej mapie, musiało się źle skończyć. Zresztą nie tylko dla mnie, ale większości startujących. Sezon 2012 rozpocząłem tradycyjnie od Ełckiej Zmarzliny. Początek sezonu udany. Zobaczymy jak będzie dalej.

Moja strona została nieco odświeżona i wraca do sieci po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej likwidacją poprzedniego serwera. Strona ta stała się w praktyce zakładką do strony MEMP KIERAT, ale też nie ukrywam, że jako budowniczy trasy, sędzia główny i w pewnym sensie reżyser tej imprezy, żyję nią praktycznie przez okrągły rok. Czasem się nawet zastanawiam, czy bardziej jestem koniem pociągowym tego Kieratu, czy raczej jednym z jego trybów. Tak czy inaczej, funkcjonować bez siebie nie potrafimy.