Iron Challenge - Piechur 2003
28 - 29 czerwca 2003

Relacja Krzysztofa Rąpały


Start w Iron Challenge zaczyna się pechowo. W drodze na dworzec z wypakowanym worem na plecach zrywam łańcuch w rowerze. Za dużo pary w nogach? Szybka decyzja - odstawiam rower do domu w trybie awaryjnym i decyduję się na start na krótszej trasie.

Start wcześnie rano. Kontrola wyposażenia (tu sędzia główny jest bezlitosny...), rozdanie map, poszli! Na dzień dobry forsujemy kilkumetrowy wał i wybiegamy na ulicę. Część zawodników od startu rusza marszem, reszta podbiega. Zamierzam trzymać się blisko czuba, ale Mirek Szczurek narzuca ostre tempo. Jak na mnie - za bardzo. Odpuszczam i zwalniam.

Początek trasy jest bardzo "czujny". Kluczę przez las, pomiędzy ogródkami działkowymi i domkami. Na szczęście mapa jest aktualna i można spokojnie wybierać skrótowe warianty bez obaw o wkopanie się na czyjąś posesję. Rozbudzeni działkowicze patrzą na mnie trochę jak na ufoludka. Spokojnie, jeszcze kilkunastu takich dziś zobaczycie...

Pierwszy punkt na skraju lasu obsadza osobiście sam sędzia główny, Maciek Tracz. Dochodzę wraz z grupką zawodników z Łodzi. Okazuje się, że póki co jestem trzeci, a oprócz tego przeszło jeszcze trzech zawodników z trasy pieszej.

Większość trasy do półmetka pokonuję biegiem, z paroma przerwami na marsz. Po jakimś czasie nogi same wpadają w optymalny krok. Krzysiu, czy aby nie za dużo biegniesz? - zastanawiam się w duchu. Pogoda sprzyja - jest ciepło, ale nie upalnie, w polach wieje lekki wietrzyk. 40 km pokonuję w nieco ponad cztery i pół godziny.

Na półmetku oprócz sędziego czeka ekipa telewizyjna i szef rajdu, Rafał Kądziela. Co to za zawody nam zafundowałeś? Jakiś ultramaraton, tylko biegać i biegać... - żartuję. A widziałeś resztę trasy? - uśmiecha się Rafał. Zaglądam na druga połowę mapy. Hmm... chyba miał rację. Lasy, długie przeloty, bez oczywistych wariantów. Oj, będzie się działo... Jeszcze udzielam pierwszego w życiu wywiadu telewizyjnego i ruszam z docierającymi właśnie na półmetek Andrzejem Chorabem i Piotrem Fulmanem. Chwilę idziemy razem, potem przyspieszam i odbiegam. Jak się potem okaże, będzie to mój ostatni kontakt wzrokowy z innymi zawodnikami.

Drugie 40 km to klasyczna samotność długodystansowca i znacznie trudniejsza nawigacja. Dwa długie, kilkunastokilometrowe przeloty przez las bez oczywistej trasy. Ryzykuję i zamiast nadkładania drogi okrężnymi, ale pewnymi trasami wybieram czujne warianty po leśnych przecinkach. Co prawda numeracja kwartałów nijak ma się do tego, co podaje mapa, ale same przecinki okazują się być wyraźne, a rzeźba terenu jest na tyle urozmaicona, że uważnie obserwując mapę nie można się pogubić w szachownicy przecinek. Ryzyko opłaca się. Na kolejnych punktach wychodzę na drugie miejsce, a i dystans do prowadzącego Marcina zaczyna topnieć. Z tym, że trochę przede mną jest jeszcze dwóch zawodników startujących na długiej trasie, a gdzieś hen z przodu pomyka Mirek Szczurek...

Poprzedni byli dwadzieścia minut temu - donosi sympatyczna kilkunastoletnia sędzina na PK7. Może da się ich dogonić, bo weszli w bagno. Ale nie powiem gdzie... - dodaje z uśmieszkiem. Sił już coraz mniej, staram się twardo trzymać zasady, że w dół i po równym biegam. O ile można tak nazwać podbieganie a la oszukujący chodziarz...

Ostatni punkt i ostatnia prosta. Dosłownie. Szkoda, że nie ma sędziów, nie wiem, czy nadrobiłem, czy straciłem. Na prostej drodze są takie miejsca, że widzę do przodu albo do tyłu na pół kilometra. A że nie ma innej logicznej trasy, uznaję, że zwolnię. Pobiegnę tylko, gdybym zauważył kogoś w żółtej koszulce przed sobą albo poczuł, że mnie ktoś goni. No i oczywiście na finiszu...

Ostatnie kilometry dłużą się paskudnie. Wreszcie zabudowa zaczyna się zagęszczać, wreszcie Zgierz! Krótki przelot przez miasto, już biegiem, jeszcze niezamierzona runda honorowa wokół hali i meta. 10:35! Przynajmniej dwie godziny lepiej niż spodziewałem się przed startem. Nie ma tego złego... Może to jakieś zrządzenie losu z tym łańcuchem? Sportowa złość?

Pod prysznicem spotykamy się ze zwycięzcą krótkiej trasy, Marcinem Miotkiem. Wymiana gratulacji, kąpiel, rozmasowanie nóg, wstępne odkażenie skarpetek i idę spać.

Zamiast po spodziewanych -nastu godzinach budzę się po trzech. Adrenalina jeszcze nie opadła? Na razie czuję większego zmęczenia, za to potworny głód. W drodze do miasta spotykam Wiesia Rusaka i ekipę z Łodzi, z którą ścigaliśmy się rano. Wiesio jedzie dalej, kontuzjowani Arnold i Maciek rezygnują.

Potem zastanawiamy się, o której dotrze do mety zwycięzca dużej trasy. O ile nie wydarzy się jakieś nieszczęście, będzie nim raczej na pewno Mirek Szczurek, który wyjechał na etap rowerowy z półtoragodzinną przewagą nad następnym zawodnikiem. Ta przewaga powinna się jeszcze powiększyć, bo większą część trasy pokona jeszcze za dnia. Wychodzi na to, że około północy.

Mija raptem kilkanaście minut i niespodziewanie na mecie pojawia się Mirek. Tego nikt się nie spodziewał! Jest dopiero kilka minut po dwudziestej drugiej! Całą dwustukilometrową trasę pokonał w 15 godzin i osiem minut. Na drugim miejscu, ze stratą trzech godzin, zawody kończy Andrzej Chorab, po kilkunastu minutach dojeżdża trzeci, Maciek Gramacki. Zaczynają wspominać, gdzie i kiedy mijali się... W sumie metę dużej trasy osiągnęło siedmiu zawodników, małej - czternastu. Niestety nie ukończyła żadna z pań.

Przyznać trzeba, że takich zawodów jak Iron Challenge brakowało w Polsce - imprezy dla każdego, kto chciałby spróbować swoich sił w rajdzie przygodowym. Dla mocnych napieraczy to idealny trening przed cięższymi zawodami, ale liberalne limity czasowe pozwalają na ukończenie zawodów nawet debiutantom.

I tylko jedna uwaga - w imieniu zawodników proszę o dłuższe sznureczki do zakładanej na szyję karty startowej. Wszak lampion z perforatorem dla zawodnika to świętość, ale bicie niskich pokłonów na każdym punkcie kontrolnym jest chyba niepotrzebne...

Źródło: http://adrenalina.onet.pl

wyniki